Drugie płuco historycznego Górnego Śląska lubię odwiedzać zimą. Wtedy jego płaskie jak stół i nierównomiernie zasiedlone równiny przypominają niziny na Podlasiu. Brakuje jednak naturalnych barier przed wiatrem i przenikającym zimnem, jakimi są podlaskie lasy i puszcze. Dlatego odwiedzając Opolszczyznę od 2022 roku, zwykle na początku stycznia, ubieram się odpowiednio. Bowiem w samotnego pieszego wędrującego na przełaj po rozrzuconych wsiach wiatr uderza niemiłosiernie. Niczym niezmącone powietrze pozwala zaś dostrzec cel wędrówki na długo przed jego osiągnięciem. Najczęściej kościół, albo pałac majaczący niczym drogowskaz na pustkowiu.
Opolszczyzna ma też swoją „śląską” Częstochowę, czyli Górę Św. Anny (Annaberg). Obok Biskupiej Kopy to najwyższe wzniesienie w województwie. Ze zboczy widać elektrociepłownię w Zdzieszowicach. Stąd łatwo o wspomnienie aglomeracji górnośląskiej i jej okolic. Zwałów węgla, czerwonej cegły, spalenizny w powietrzu koło Radlina i Rybnika. Tu mimo dymów unoszących się nad zakładem powietrze zdaje się być czyste i dodatkowo odświeżone lekką zimową zawieją.
Góra Św. Anny zaś na swoje miano świętej, czy raczej uświęconej krwią nekropolii zasłużyła już sto lat temu. To wtedy, w 1921 r., przez pięć dni zacięte boje o strategiczne wzgórze toczyli powstańcy śląscy z armią niemiecką. Zaciętość tych zmagań była tak wielka, że na wyniki plebiscytów mało kto wtedy zwracał uwagę. O ile głosy za Niemcami przeważały w miastach, a za Polską najczęściej we wsiach, to w niektórych miejscach takiej prawidłowości nie było. W Zdzieszowicach minimalnie wygrała opcja, by pozostać przy Berlinie (533 do 479 głosów). Obie strony korzystały jednak z usług ochotników, jacy ze Śląskiem i jego tożsamością mieli niewiele wspólnego, bo przyjeżdżali albo z Polski właściwej, albo odległych zakątków Niemiec. Ponieważ wojna trwała z przerwami już trzeci rok, a dla walczących liczyło się, by po prostu wyprzeć przeciwną stronę z jak największego terenu, najbardziej przegranymi stali się śląscy autochtoni. Poza faktycznie zaangażowanymi było morze takich, co dostrzegali bezsens strzelania do swoich sąsiadów.
Atmosferę walk o Świętą Annę przenosi w realia współczesnego ciężkiego metalu industrialnego zespół „Oberschlesien” w utworze „Annaberg”. Ta grupa z Piekar Śląskich zawsze najlepiej czuje się w swym mateczniku, stąd uczestnicy koncertu w Tychach, w jakim uczestniczyłem pod koniec zeszłego roku, śpiewali razem z wokalistą Dawidem Nagietem:
Płakały matki
Płakały fatry
Płakały szwestry
Płakały starki
Płakały braty
Tych z łobu stron
Płakoł nom Ślonsk
Łod wszystkich dom
Darymny bol
Darymno śmierć
Darymny bol
Płytki grob
Matki herc
Annaberg
Leżom kajś w dole
Matki ich szukały
Choć sie opytały
Między ludźmi wsandy
Żodnej już podpory
Dyć niy bydom miały
Choćby swoje łoczy
Cołkiem wypłakały
(…)
Choćby z matek łez
Drugo Odra była
Jesce by tych synków
Im niy łożywiła
Ej, ćwierkejcie łonym
Wy ptosecki boże
Kiedy żodno matka
Znoleźć wos niy może
Kaj żeś jest?
Wołam cię
Kaj żeś jest?
Matki herc
Kaj żeś jest?
Annaberg!
Wołom cię
Annaberg!
Matki herc
Annaberg!
Dziś na Anabergu – Górze Świyntoj Anny, jak mówi się po śląsku – modlą się Polacy z całego kraju, a raz do roku w równie podniosłej atmosferze opolscy Niemcy. Obok Białorusinów na Podlasiu i Ślązaków to trzecia tak stygmatyzowana obcą agenturalnością mniejszość w Polsce. Zresztą sami Ślązacy mają z tym Opolem pewną zagwozdkę. Moja przyjaciółka Ślązaczka, z którą mam kontakt jeszcze ze studiów, wyjaśniała mi:
– W Katowicach, Zabrzu czy Chorzowie nigdy nie mów, że Opolszczyzna to Śląsk.
– Dlaczego? Przecież to Opole było kiedyś stolicą „Oberschlesien”?
– Niby tak, ale nawet ja jako młoda dziewczyna wzruszałam na to ramionami z pogardą. To może nie do końca tak jak nazwać Zagłębie Śląskiem, ale coś w ten deseń. Lepiej nie, jeśli nie szuka się problemów na jakichś familokach np.
– Ale w drugą stronę to działa? Ze strony Opolszczyzny?
– W drugą już tak, ale niezbyt często, mam wrażenie.
Sytuacja Niemców opolskich jak i kadłubowego tworu, jakim jest najmniejsze województwo w kraju, była niezwykle zagmatwana już od samych początków. Stąd podobieństwa do problemów mniejszości białoruskiej na Podlasiu narzucają się same. O ile podlaskie BTSK i niemieckie NTSK mogły działać w ograniczonym zakresie już po odwilży 1956 roku, to największą organizację mniejszości niemieckiej w kraju – Towarzystwo Społeczno-Kulturalne Niemców na Śląsku Opolskim – założono dopiero w 1990 roku. I to teoretycznie na germanofońskiej pustyni. W województwie, jakie jak przystało na modelowe Ziemie Odzyskane zamieszkuje wyłącznie „szczep piastowski”, z upadkiem socjalizmu coś się zmieniło. Nagle okazało się, że to tam, a nie w województwie wrocławskim, czy na Mazurach, jak grzyby po deszczu powstawały lokalne oddziały organizacji polskich Niemców.
Działające na zasadzie klubów dyskusyjnych koła DFK (Niemieckie Koła Przyjaźni) w 1991 widać były już w prawie każdej gminie zachodniej Opolszczyzny. W tym samym czasie, gdy na Podlasiu skrzydła rozwijał BAS, a na Suwalszczyźnie podnosili głowy równie ośmieleni zmianą systemu Litwini, Opolszczyzną wstrząsnęło przebudzenie, jakiego większość etnicznych Polaków się nie spodziewało, ale poza skrajną prawicą akceptowało w związku z otwarciem się na sojusz z RFN. Tu rodzi się pytanie, na jakie szukałem odpowiedzi podczas wycieczek do gmin, w których Niemcy opolscy stanowili przynajmniej 20 proc. mieszkańców. Biała (Zulz), Głogówek (Oberglogau), czy teraz Kamień Opolski (Gross Stein), Pruszków (Pruskau) – na ile tam Niemcy są Niemcami, a na ile zgermanizowanymi Ślązakami?
W Pruszkowie zagadnąłem sprzedawczynię piekarni, rozczarowany że na ulicach nie dość, że nie słyszę niemieckiego, to rzadko słyszę nawet śląski. Uśmiechnięta pani za ladą odrzekła, że… jest Ukrainką i, że ona nic nie wie. Wysoki jegomość koło sześćdziesiątki o świdrująco niebieskich oczach, który do mego wejścia toczył z tą panią pogawędkę, okazał się być miejscowy. Poniekąd.
– Ja urodziłem się w Kazimierzy Wielkiej. Wie pan gdzie to?
–Małopolska?
– Dzisiaj to Świętokrzyskie, no ale tak – Małopolska. Stamtąd przyjechałem tutaj do pracy. Tu był przemysł, robota. Mieszkałem w Złotnikach, tu pod Prószkowem. A potem pojechałem jak większość do „rajchu”. I wie pan co – ja lepiej mówiłem po niemiecku niż ci Niemcy farbowani. Bo oni używali jakiegoś miksu, mieszali słowa…Ni to śląski, ni to polski, ani niemiecki. Oni myśleli, że pojadą tam na jakieś lepsze stanowiska. A kładli bruk, fugi, wykończeniówka, czasem po prostu noszenie na budowie czego się da.
– No dobrze, ale jak pan tłumaczy to, że są tutaj deklaracje niemieckie. W kolejnych spisach powszechnych, za każdym razem jest tu pełno takich głosów. Na miejskim ratuszu obok polskich wiszą tabliczki po niemiecku.
– Powiem panu tak. Przecież ci, którzy faktycznie byli Niemcami, to w 1945 roku wyjechali stąd, albo ich przepędzono. Kto deklarował się jako Niemiec, uciekał na zachód aż się kurzyło. Oni wiedzieli co ich czeka jak przyjdzie Armia Czerwona – że ich zaszlachtują jak wieprze za przeproszeniem. Mam znajomego szewca i powiem panu, że Ślązakiem jest, stąd, ale taki zakapior że hej… (tu mój rozmówca machnął ręką lekko się odsuwając). On mówi, że sam by te tablice pozamazywał. Bo tu ludzie za Polskę na Świętej Annie krew przelewali.
– Dlaczego? Każda gmina, w jakiej jest 20 proc. jakiejkolwiek mniejszości, ma prawo na dwujęzyczność.
– Bo to tylko przez pieniądze było. Nagle jak komuna upadła to miejscowi zaczęli wyciągać jakieś papiery, po dziadku, po ojcu. Byle była tylko jakaś krew niemiecka. To się opłacało. Te ich organizacje zaczęły dostawać pieniądze, a oni myśleli, że złapali Pana Boga za nogi, że jako Niemcy to zostaną potem w „rajchu” prezesami. No, ale to żadni Niemcy nie byli, dopóki się to nie zaczęło opłacać. Te tablice to już szkoda gadać. Mi ten szewc właśnie opowiadał, że większość tych nazw nie ma żadnego sensu. Językowo. Dlatego taki cięty na to jest.
– I on taki Ślązak, mówi pan?
– Jeszcze jaki! No, ale za Polską – jak trzeba.
Nadmieniłem już, że zgodnie z informacjami od moich kolegów ze śląskimi korzeniami, na Górnym Śląsku poza wielbicielami historii, czy działaczami śląskich organizacji mało kto wiąże swój region z jego historycznym centrum i ze śląskością. Przynajmniej tak było do niedawna.
Nie da się ukryć, że tę inność widać gołym okiem. I choć w samym Opolu razi oczy ślad komunistycznej betonowej zabudowy z koszmarnym amfiteatrem w centrum miasta, to w wianuszku sąsiednich gmin urzeka niebywała prowincjonalność i ład. Kontrastuje z tym czasem budynek gminy, remiza, czy nowoczesny potworek w rodzaju sali weselnej, ale to margines. Bielone budynki z obowiązkową kapliczką na strychu są spojrzeniem w przeszłość Śląska. Jeszcze sprzed potężnej industrializacji przełomu XIX i XX wieku. Może dlatego Ślązak z GOP czuje się tu inaczej. Prószków jest właśnie takim miejscem. Spokojnym miasteczkiem z okazałym pałacem dawnych właścicieli Prószkowskich, starymi kamienicami na rynku, nietkniętym, XVIII-wiecznym układem ulic, bielejącym kościołem na wzniesieniu i typową dla Opolszczyzny pamiątką historii tej ziemi – tablicą pamięci poległych.
Tablice te, raz wzbogacone o figurę Chrystusa, czasami tylko krucyfiks, a dość często o rażący wielu Polaków krzyż żelazny, upamiętniają cywilne i wojskowe ofiary. Co gmina to inne rozwiązanie. W gminie Prószków zdecydowano się na enigmatyczne Poległym/Gefalennen. Nie wiadomo kto poległ, jak, kiedy i czy napis po niemiecku ma także związek z narodowością tychże poległych, czy jest wyłącznie świadectwem dwujęzyczności gminy. W Tarnowie Opolskim (Tarnau) wybrano nieco absurdalne Spoczywajcie w pokoju w obcej ziemi. Sztuczne o tyle, że już wypisane poniżej nazwiska świadczą, że to najpewniej lokalna ludność, najwyżej na poły zgermanizowana przed I wojną światową, o czym świadczą imiona, ale już w żadnym wypadku nazwiska. Lichy, Kempa, Fornol, Wyrwow, Sobotta zapewne nie pochodzili ani z Nadrenii, ani nawet Saksonii. Czasami ci zabici to ofiary jednej, a najczęściej dwóch wojen światowych. Takimi pomnikami Śląsk Opolski stoi. Od północnych gmin powiatu prudnickiego po granicę z województwem śląskim.
I choć nikt do zdejmowania czarnych krzyży z pomników się nie śpieszy, to dla Suwerennej Polski – partii Zbigniewa Ziobry i Patryka Jakiego – Niemcy Opolscy są wrogami już od lat. To głównie mniejszość niemiecka straciła w 2006 roku na poszerzeniu granic Opola (a stamtąd pochodzi Jaki). Wchłonięto wtedy kilka etnicznie niemieckich ziem i dzięki temu obniżono liczebność gmin sąsiednich, co wpływa na przeliczanie głosów w wyborach. Posłowie partii Ziobry wielokrotnie pomstowali na wszystko, co przeczyło ich wizji homogenicznej Polski na podobieństwo polskich ultrapatriotów z województwa podlaskiego. Każdy znajdzie swojego „Białorusina”. Cdn
Mateusz Styrczula
Fot. auto