Bycie prawosławnym okazuje się nie zawsze takie proste, jak to się nam zdaje. Od kiedy chrześcijaństwo zbratało się z polityką – czyli prawie od zawsze – kwestii wiary nie dawało się jasno od niej oddzielić. Tak było w starożytnym Rzymie i Konstantynopolu, tak było też potem we wszystkich państwach, gdzie chrześcijaństwo sukcesywnie docierało. Nawet prawomyślne podręczniki historii Polski podają, że Mieszko I, przyjmując chrzest, realizował polityczno-dynastyczny plan wzmocnienia własnego posiadania, czy jak kto woli, wzmocnienia Polski. Gdy więc od jakiegoś czasu śledzimy poczynania części Ukraińców, zmierzające do zerwania zależności kościelnej od Moskwy, w tle widzimy nic innego, jak wielką politykę. To jest tak oczywiste, że aż banalne. Nikt w dotychczasowych dyskusjach nawet nie zająknął się na temat kwestii wiary, dogmatów itp. Ciągle tylko słyszymy: Poroszenko…, Putin… A może należałoby zapytać, co z polskim i białoruskim prawosławnym, który zechciałby zajść do ukraińskiej (nie moskiewskiej) cerkwi? Popełni przeciw zasadom swej wiary… wykroczenie? Sam nie wiem, jak to nazwać, faktem jest, że słuchając Ewangelii Świętej, czy listów św. Pawła albo słów św. Jana Złotoustego w nieodpowiednim miejscu, zrobimy coś nie tak. Pytanie: Co?
Na zachodzie Europy oddzielono realnie Kościół od państwa. I co się stało? Ano to, że świątynie opustoszały. To daje do myślenia. Żeby te świątynie ponownie napełnić wiernymi, potrzebne jest jednak coś innego niż nakazy władz, pieniądze, czy tworzone na polityczne zapotrzebowanie prawo. Dziś żyjemy w świecie, w którym nade wszystko cenimy wolność. Widzimy – może nieco naiwnie – że jest dobra i bronimy jej. Kto ma rację w sporze o prymat, toczonym pomiędzy patriarchą Konstantynopola, a patriarchą Moskwy? Konstantynopol, który jest Istambułem, czy Moskwa, która nie jest Trzecim Rzymem?
Jerzy Sulżyk