Jadąc z aglomeracji górnośląskiej na południe województwa postanowiłem bliżej przyjrzeć się licznym tu pogórniczym hałdom. Z wagonu kursujących z niemiecką dokładnością Kolei Śląskich wysiadłem mniej więcej w połowie drogi między Katowicami a Raciborzem. Na tyłach kopalni Dębieńsko, w miejscowości Czerwionka-Leszczyny, znajdują się trzy zwałowiska kruszywa, będącego odpadem po wydobyciu węgla. Najwyższy stożek wyraźnie góruje nad okolicą nie tylko ze względu na gabaryty, ale przede wszystkim dzięki olbrzymiej kilkumetrowej fladze Górnego Śląska, zawieszonej przez lokalnych patriotów w listopadzie 2019 roku. Po co? Ano właśnie w tym kryje się jedna ze śląskich osobliwości. Po to, by wszyscy widzieli. Bo skoro jesteśmy stąd, tu są nasze domy i groby, a hałdy w Czerwionce są pobocznym efektem 150 lat ciężkiej pracy naszych ojców, to czemu nie? Młodzi ludzie weszli na hałdę dobrze przygotowani, przyspawali żelazny sztyl (kij) do metalowej podstawy, wbili głęboko w skorupę kruszywa i teraz niestraszny jej nawet huragan.
Na hałdę wspiąć się jednak łatwo nie jest. Nie ma na niej oznaczonego szlaku, jest bardzo stromo, tylko na niższych partiach można jeszcze łapać się drzew. A ja wybrałem się na tę w Czerwionce po dwóch dniach dość solidnego deszczu. Prawdziwe zaskoczenie przyszło jednak w jej górnej partii. Pozbawiona jakiejkolwiek roślinności najmłodsza część usypiska nie dość, że wolna jest od jakiegokolwiek życia, to jeszcze cały czas tli się, emitując gryzący smród, tym większy, im bliżej flagi. Z ciekawości włożyłem palec w ziemię – było ciepło jak w uchu! Dla laika to ciekawostka, ale dla tutejszych mieszkańców istne utrapienie. Mieszanina kamieni, w której jest mnóstwo węgla (i pirytu), pod wpływem opadów i przedostawania się tam tlenu często ulega samozapłonowi. W momencie, gdy się tam znajdowałem, z czarnych grud wydobywał się dym, świadczący o bardzo wysokiej temperaturze zaledwie parę metrów pode mną. Cóż, mimo pięknego widoku darowałem sobie dalsze wdychanie wyziewów i ślizgając się na jesiennym listowiu zszedłem na dół.
Dyskusje, co robić z tymi hałdami, toczą się jak Śląsk długi i szeroki, szczególnie odkąd dziesiątki kopalń zakończyły działalność. Niektóre podlegają rekultywacji, inne nikogo nie interesują, a mogą – jak widać – stać się nawet atrakcją turystyczną.
Najwięcej powodów do niezadowolenia mają mieszkańcy Radlina, Rydułtów i zachodnich dzielnic Rybnika – terenów położonych na południe od Czerwionki-Leszczyn. W krajobrazie góruje tam olbrzymia hałda Szarlota o wysokości czterystu metrów. Widać ją z sąsiednich powiatów, a z jej szczytu można podziwiać nawet Beskid Śląski. Nie wszyscy chcą zlikwidowania hałdy i rekultywacji terenu ze względu na ogromne koszty takiego przedsięwzięcia. Mieszkańcy jednak cierpią od osadu, pyłu i unoszących się w powietrzu toksyn. Postulaty, by się tego pozbyć, to trochę tak jak niekończący się temat za i przeciw wydobyciu węgla na Śląsku. Dużo się o tym mówi, wiele zakładów i hut już zamknięto, ale cały proces restrukturyzacji i tak idzie jak po grudzie. Wydobycie węgla trwało kilka wieków, to i kawał czasu musi zająć pożegnanie się z tym źródłem chleba dla całych pokoleń Ślązaków.
Pieczka jest stąd
Miejscowość Rydułtowy, skąd podziwiałem monumentalną hałdę Szarlota i jej tlące się sinoczarne zbocze, była dla mnie ciekawym przystankiem pomiędzy zostającą w tyle aglomeracją śląską a celem mej podróży, czyli powiatem raciborskim. Obserwowałem stopniowo zniżającą się zabudowę, powolniejszy ruch i coraz bardziej prowincjonalną atmosferę.
Wychodząc z pociągu, zupełnie przypadkowo usłyszałem:
– Tak? No a jo żech myśloł, że Pieczka to już w raju jest. Ha ha…
Powiedział to gospodarz przez płot do sąsiada, który zamiatał podwórko z opadłych liści. Jak mniemałem, mowa była o znanym aktorze. Mogłem to oczywiście usłyszeć też w Katowicach, a nawet w Warszawie (wyłączając ślunskom godke), uznałem jednak, że nie było w tym przypadku. I rzeczywiście postać tego aktora stała się pewną wskazówką przy próbie zrozumienia, czym jest tzw. „Zielony” Śląsk.
Franciszek Pieczka to nestor polskiego kina. Dziś przeszło dziewięćdziesięcioletni, wciąż jest nad wyraz żywotny i aktywny publicznie. Aktor wielowymiarowy, pracowity i utalentowany, grywający u największych polskich reżyserów – Kawalerowicza, Zaorskiego, Hoffmana, Wajdy, Kutza, Kluby, Leszczyńskiego, Kidawy, Zanussiego, Kolskiego. Wcielał się w role rolników i górników, żulików i kolejarzy, księży, pustelników, świętych, a nawet Boga. Uświadamiając sobie jego wielkie zdolności aktorskie i niepowtarzalną autentyczność, zrozumiałem, dlaczego jest dla rodzimego regionu kimś w rodzaju lokalnego bohatera, człowiekiem, o jakim mówi się wyłącznie dobrze, który żyje w zgodzie ze wspólnotą, z jakiej wyszedł. Którego miejsce w raju jest już właściwie pewne. A że się tam na razie nie wybiera, to już inna rzecz.
Franciszek Pieczka urodził się w prostej śląskiej rodzinie we wsi Godów w powiecie wodzisławskim. Przed wojną wypasał bydło na łąkach tuż koło czeskiej granicy. Grał na organach w kościele parafialnym i wiódł życie odległe od stereotypowego grubiorza (górnika) z kilofem. Od dziecka towarzyszyła mu wiara rzymskokatolicka, lokalny patriotyzm (ojciec był powstańcem śląskim) i tutejsza wersja etnolektu śląskiego, nie nasycona tak bardzo germanizmami jak w mieście. Zamiast czerwonej cegły familoków na co dzień oglądał niskie pobielone chaty. Zamiast łomotu maszyn i pisku szyn tramwajowych słyszał ciszę malowniczych pagórków. To był jego świat, nim po wojnie wpadł w wir aktorskiego fachu, pamiętając i oddając polskiej kulturze to, czym nasiąknął za młodu. Bo przecież, by grać Świętego Piotra w „Quo Vadis” albo Dziada – Boga w „Konopielce” nie można być kimkolwiek i skądkolwiek.
Raciborskie przekleństwo
Podróż do powiatu raciborskiego, wodzisławskiego czy cieszyńskiego to jak wehikuł czasu. Nie tak dla mnie, jak potomków autochtonów z Zabrza, Katowic, Chorzowa lub Tychów, którzy w XVIII/XIX wieku opuszczali rodziców, kury, jałówki, wiejskie kościółki i chłopskich sąsiadów, by nająć się do pracy pośród dopiero co stawianych hutniczych pieców i górniczych szybów. W miejskich osiedlach robotniczych po raz pierwszy uzyskali dostęp do bieżącej wody, opieki medycznej i nauki.
I choć kopalni było coraz więcej, to jednak zagubione gdzieś między rubieżą Austro-Węgier a molochami niemieckiego przemysłu wsie nad Olzą i Odrą nie przeszły tak gwałtownej ewolucji i degradacji środowiska naturalnego jak na Górnym Śląsku. Aby zobaczyć go sprzed rewolucji przemysłowej i odetchnąć tlenem pełną piersią, wystarczy udać się nieco na południe od rybnickich hałd. Ja wybrałem dawne pogranicze polsko-niemieckie z lat 1922-1939. Ciekawe dla mnie, bo z dużym procentem mniejszości niemieckiej na zachodzie powiatu raciborskiego i silną propolską tradycją powstańczą na wschodzie. Dociec jednak takich zdawałoby się prostych podziałów tu nie sposób. Tak jak niemal nigdzie na wielowiekowych pograniczach.
Sam Racibórz z jego niewątpliwie piękną kolumną maryjną z XVIII wieku, ale też kiczowato rewitalizowanym rynkiem oraz zasmucającą ilością szarych bloków, nie stanowił dla mnie szczególnej atrakcji i źródła ekscytacji socjologicznej. Przez miasto przetoczył się wyjątkowo boleśnie walec Armii Czerwonej, a i brak litości dla tkanki miejskiej nie był przypadkowy. Generalnie wszystko, co znajdowało się już po drugiej stronie przedwojennej granicy polskiej, sowieci potraktowali z wyjątkową brutalnością. Choć w Zabrzu i Bytomiu zniszczenia nie były katastrofalne, to w festung Ratibor już tak. Do 1945 r. 90 proc. mieszkańców Raciborza stanowili Niemcy. Zostali wypędzeni, a 80 proc. budynków zniszczono. Łatwo wyobrazić sobie, co pozostaje w wyniku takich tragedii. Ano nic ponadto, co widziałem już na Ziemiach Odzyskanych (np. pobliskim Dolnym Śląsku). Zamiast gwary na ulicach słychać już tylko język polski. Zamiast lokalnych śląskich barów i restauracji – pizzerie, kuchnia wietnamska, hamburgery i kebaby.
Widok kikutów dawnych perełek architektonicznych, wtłoczonych w gąszcz brzydkich i dołujących gierkowskich bloków, podziałał równie mocno, jak rozczarowanie z powodu wyzucia tego miasta z niemal wszystkich historycznych śladów. Nie obwiniam o to zabużan, jacy zdominowali Racibórz po 1945 r., ani tym bardziej nowo nastałej Polski, która wszak starała się częściowo przywracać jego dawny wygląd i odnawiać zabytki. Swoje zrobiła jednak wielka polityka i jej główni bohaterowie – Hitler i Stalin.
Nie tylko kopalnie i huty
Trochę inny obraz przedstawia leżąca po drugiej stronie rozlewisk Odry dzielnica Brzezie. W 1921 roku ta wieś przypadła odrodzonej Rzeczypospolitej. Dziś, mimo połączenia jej z Raciborzem, nie sposób nie dostrzec, że dawniej stanowiła odrębny organizm. Nie tylko ze względu na rzekę, ale też nieużywane już budynki kolejowe na rogatkach wsi, kocie łby i strategiczne ukształtowanie terenu. Brzezie leżą na wzgórzu i centralny punkt miejscowości stanowi okazały kościół Apostołów Mateusza i Macieja. Wzgórze Bismarcka (a taką nazwę wciąż nosi jedno z osiedli) zwieńczone było kiedyś wieżą, nazwaną imieniem kanclerza. Z oczywistych względów wysadzono ją w powietrze jeszcze przed 1939 rokiem. Idąc lekko pod górę na wschód natrafiłem na punkt widokowy w wiosce Pogrzebień. Rozciąga się z niego panorama na dobre dwadzieścia kilometrów. Widać zarówno pogranicze z Czechami koło Tworkowa i Krzanowic (przy dobrej pogodzie nawet pasmo gór odrzańskich już za granicą), zaś z drugiej strony okolice Rybnika, wieś Lubomię i Syrenię.
Chcieć wyrobić sobie opinię o Podlasiu zwiedzając Pałac Branickich i spacerując po Rynku Kościuszki w Białymstoku, a nawet udając się do pobliskiego monasteru w Supraślu i na tym poprzestając, to błąd. Podobnie jak ograniczenie się do metropolii górnośląskiej i stwierdzenie, że oto familoki i szyby, a także rolada w Katowicach, pozwalają nam dodać region do „odhaczonych” z listy.
Z Lubomi do Godowa Franciszka Pieczki spory kawałek drogi, ale charakter obu wsi jest zbliżony. Są tak samo senne, bo położone z dala wielkich szlaków handlowych czy traktów, jakimi podróżowano w przeszłości. Lekkie pofałdowanie terenu, pasące się krowy, rowery jako główny środek transportu, boczne dróżki z wałęsającymi się psami to kwintesencja życia całych pokoleń Górnoślązaków z tych stron. Tu, chodząc od wsi do wsi, łatwiej o nabranie dystansu, o wewnętrzny spokój, czy o stawianie pytań ostatecznych. Nagle okazuje się, że Ślązak – Franciszek Pieczka idealnie pasował do „Konopielki”, sfilmowanej na podstawie książki Edwarda Redlińskiego, bo ludowo-magiczne Taplary z pogranicza rusko-mazowieckiego na Podlasiu miały wiele wspólnego z duchowością Godowa czy Pogrzebienia. Żyły i żyją wedle pewnego rytmu i to mimo wciskających się już za granicą Brzezia sklepów wielkopowierzchniowych. Chronią w sobie słyszaną zewsząd ślonskom godke jak i pewien kawałek Oberschlesien, który pozostał Górnym Śląskiem sprzed industrializacji. Stąd Pieczka był i jest nie tyle „panem z telewizji”, ile sąsiadem, krajanem.
Tu, wzdłuż czeskiej granicy, wyraźnie czuje się jednolity, katolicki charakter tych stron. O ile za Odrą i Olzą w tym względzie było wiele podziałów, a spory kalwinistów, luteran, husytów, a na końcu mocna ręka kontrreformacji siały swoje żniwo, tak niekoniecznie koło Wodzisławia i Raciborza. Całą drogę, jaką przeszedłem od rogatek Brzezia do Lubomi, znaczyły kapliczki. Bożej Męki albo Maryjne, czasami świętych, albo na pamiątkę jakiegoś wydarzenia. Warto zwrócić uwagę na napisy, bo w nie wkradł się „chochlik”, psując tę całą narodowo-patriotyczną zabawę. Fundatoren Gemeinde Pogrzebin 1875 (ufundowała społeczność Pogrzebienia) na jednej kapliczce, na drugiej jedynie data 1885, a na trzeciej Na pamiątkę strasznego dnia okropnego gradu dnia 13 czerwnia 1877. Na cmentarzach podobnie. Lubię je odwiedzać zwłaszcza na pograniczach takich jak to i – odczytując nazwiska – śmiać się w duchu, jak bezsensownie brzmią w takich miejscach pytania o świadomość narodową pochowanych: Gorywoda Johanna, Franciszka Kampka, Tu odpoczywa w Bogu młodziniec Anton Jambor (obok Nikolaus i Hedwig Jambor), Erzpriester Karl Riedel.
Drogę powrotną do Raciborza odbyłem w promieniach zachodzącego słońca i ze świadomością, że zaraz za dawną stacją kolejową Brzezie, którą jeszcze kilka lat temu wożono węgiel, a dziś zarasta już trawą, przebiegała wytyczona w 1921 roku granica. Z mostu rozciąga się panorama Raciborza. Widać parę kominów, przerażający zakład karny, blokowiska. I znowu rodzi to jakąś niechęć, by zostać tu dłużej.
Zginęli za Górny Śląsk
Nazajutrz postanowiłem ruszyć na zachód, a zatem w głąb dawnych Niemiec, bliżej obecnej granicy z Republiką Czeską. Dojazd do Pietraszyna (Klein Peterwitz) to trochę jak podróżowanie autobusem z Sokółki do Kruszynian czy z Suwałk do Puńska. Na koniec świata. Autobus zatrzymuje się na ostatnim przystanku, chwilę czeka, po czym zawraca (najczęściej pusty, albo zaledwie z dwoma-trzema pasażerami). Wieś leży tak blisko granicy z Republiką Czeską, że nie odmówiłem sobie tej przyjemności, by podejść pod tablicę z nazwą państwa. Pietraszyn liczy trzysta dusz, ale widać, że rolnictwo tu żyje, bo w co drugim gospodarstwie można dostrzec nowiutki traktor. Jak wszędzie tutaj. Po wyjściu ze wsi, na małym wzniesieniu, znajdują się dwujęzyczne tablice polsko-niemieckie (ponad jedna czwarta mieszkańców gminy Krzanowice w spisie w 2011 roku wskazała narodowość niemiecką). Idę środkiem drogi, bo też przy zamkniętych granicach nie spodziewam się w środku tygodnia wielkiego ruchu. Punktualnie o 12, gdzieś w połowie trasy między stolicą gminy a Pietraszynem, dochodzą do mych uszu kościelne dzwony z Czech i Polski. Najgłośniejsze z czesko-niemieckich Sudic (Zauditz) i polsko-niemieckich Krzanowic (Kranowitz), do których zmierzałem. Wszystko w zasięgu wzroku, 3-4 kilometrów.
W Krzanowicach nasłuchuję niemieckiego, ale podobnie jak w powiecie gliwickim słyszę tylko śląski. Wygląda na to, że niemieckość jest tu podobnie na przekór, jak starałem się wyjaśnić w pierwszej części „Śląskiego Mikrokosmosu”. W centrum wsi mijam listonosza, dopytującego czy adresat jest w domu. Niy, kajś ze dwa tydni jich niy bydzie bo łony wyjechali na urlaup. Skręcam na cmentarz. Tym razem nie do końca przypadkowo. W 2013 roku w odświętnej atmosferze składali tu kwiaty przedstawiciele Śląskiej Ferajny – lokalnego stowarzyszenia autonomistów. Dlaczego? Oto pomiędzy innymi grobami znajduje się unikat – masywna tablica z płaskorzeźbą Chrystusa trzymającego za rękę, a błogosławiącego drugą młodego mężczyznę. Napis głosi: Fur Unsere Liebe Oberschlesien Heimat Starben (zginęli za naszą ukochaną ojczyznę Górny Śląsk). Pod nią trzy groby z nazwiskami – Emil Kreis, Erdmann Glassmann, Anton Juretzka. Jest to jeden z nielicznych grobów Selbstschutzu (Samoobrony), o jakim właśnie dzięki Śląskiej Ferajnie wiadomo. Jeden z nielicznych dowodów na bezsprzeczny fakt historyczny – tysiące Górnoślązaków uczestniczyło sto lat temu w krwawej wojnie domowej. Wielu z nich postawiło na złego konia. A przynajmniej na to wychodzi, podsumowując cały wiek XX. Proniemieckie jednostki ochotnicze w Obserschlesien były oczywiście w dużo większym stopniu sterowane i wspierane z Berlina, co zresztą nie oznacza, że strona polska nie była zależna od Warszawy. Wszak bliska koszula ciału i rodacy walczących zdążali ku ziomkom po obu stronach barykady. Na wojnach domowych najbardziej wykrwawiają się jednak sąsiedzi. Nie wiem, jak zginęło tych trzech mężczyzn i czy sam fakt, że w tamtym czasie chcieli pozostać przy Niemcach, czyni ich już zbrodniarzami. Wedle współczesnej narracji tak. Wedle zdrowego rozumu absolutnie nie. Na płycie są daty – dwóch zginęło w maju, trzeci w czerwcu 1921 r.
Pokój i Miłosierdzie
Z Krzanowic poszedłem na piechotę do jeszcze jednej wsi. Chyba najciekawszej – Borucina. Tam również wita nas nazwa zgermanizowana (Borutin), ale jej oryginalny słowiański charakter zdaje się bezsprzeczny. Wedle informacji sprzed pierwszej wojny światowej autochtoni w 97 procentach posługiwali się morawskim (czeskim), należeli do diecezji ołomunieckiej, a jej lokalna nazwa to Bořutín. W ten sposób oznaczono ten region językowy nawet na polskich mapach z okresu powstań śląskich. I znowu najrozsądniejsze wydało mi się po prostu zajrzeć na cmentarz. Kolejny unikat – dwie tablice z czarnego marmuru opatrzone kilkudziesięcioma fotografiami żołnierzy. Tym razem przedstawiają wojaków poległych w Wielkiej Wojnie 1914-1918. Gaida, Hrziwnak, Hanka, Nadarzy, Lassak, Heidutschek, Juraschek, Rezny – ci również zabłądzili podczas wytyczania granic, pomyślałem.
Trudno było mi znaleźć jakieś weselsze podsumowanie tej historii. Bo wojny, bo sztuczne podziały. Bo albo bezrefleksyjna asymilacja, albo obojętność, albo szukanie „ukrytych opcji niemieckich”. Za dużo tego wszystkiego mimo sielskich krajobrazów i tego, że może to dziś naprawdę mało istotne. Ta świadomość pogmatwania wymagała jednej wspólnej tablicy, gdzie – nie wyróżniając nikogo – oddano by jakoś charakter czesko-polsko-śląsko-niemieckiego pogranicza kulturowego. I jak na zawołanie znalazło się i to. Oto na wyjeździe z Borucina natrafiłem na jeszcze jedną kapliczkę. Byłem już nimi trochę znudzony po paru dniach włóczęgi i zastanawiałem się, czy warto przyglądać się specjalnie kolejnej. Było warto. Figurkę Maryi, wbudowaną w prostokąt złożony z marmurowych płyt, opatrzono trzema równej wielkości napisami: Pokoj a Milosrdenstvi, Frieden Und Bermherzigkeit oraz Pokój i Miłosierdzie. Tylko tyle i aż tyle.
Mateusz Styrczula