Śląska mniejszość zafascynowała mnie dawno. Aby bliżej ją poznać, pierwszy raz pojechałem tam trzy lata temu. Dwa wrześniowe dni spędziłem wówczas w Gliwicach i Zabrzu. Była to zatem króciutka wizyta, dlatego wrażenia, jakie stamtąd przywiozłem, były ledwie mgnieniem, niewiele mówiącą pocztówką z obcego mikrokosmosu, jaką zabrałem do domu niczym suwenir z terra incognita. Twardo postanowiłem sobie, że jeszcze tam wrócę.
I tak oto we wrześniu 2020 r. zderzyłem się z nieprawdopodobnie żywotnym molochem, kontrastującym ze wschodnim Podlasiem, z którym tak mocno związałem się przez ostatnie kilka lat. Pojechałem bowiem nie do wsi z trzydziestoma żywymi duszami, z drewnianą architekturą i spokojem kresowej prowincji, a na wykuty w świecie zachodniej mentalności, acz ze słowiańską spuścizną, wielkoprzemysłowy Górny Śląsk. Zderzyłem się z doskonale skomunikowanym organizmem o tysiącach stacji kolejowych, tramwajowych i autobusowych. Pełnych ludzi, gwarnych, podzielonych wedle klucza, którego nie sposób zrozumieć bez wnikliwego studiowania historii każdego osiedla czy miasta z osobna.
Większość wiosek i kolonii straciła tam niezależność już przed wojną, stając się częścią okolicznych ośrodków bogactwa. Miast, które dzieląc podobny górniczo-hutniczy los, prowadziły wewnętrzną rywalizację. Wielkie Zabrze, wielki Bytom, wielkie Katowice, wielki Chorzów. Rywalizowali ze sobą właściciele fabryk, rywalizowali włodarze miejscy, a w końcu rywalizowały państwa. W wyniku plebiscytu i powstań śląskich region podzielono w 1921 r. między Republikę Weimarską i Rzeczypospolitą. A zatem podczas studiowania historii regionu nieoczekiwanie to nasunęła się jednak jakaś analogia z Pudlaszem. Tam również tereny zamieszkałe przez takich samych ludzi przecięły granice państwowe, rozdzielając je tak jak Grodno i Sokółkę. Na Podlasiu w 1945, a na Oberschlesien dwadzieścia-parę lat wcześniej. Ale po kolei.
Szczypta historii
Gruntowne opowiedzenie historii Śląska jest tematem zbyt szerokim, jak na mój reportaż, ale muszę o nią zahaczyć. Operując pojęciem „Górny Śląsk” mam na myśli aglomerację, którą odwiedziłem, czyli ciągnącą się od powiatu gliwickiego po zachodnie obrzeża Katowic. Na tzw. Śląsk „zielony” (Racibórz, Wodzisław, Bielsko-Białą) przyjdzie jeszcze czas. Aby zrozumieć fenomen ciągłości historycznej tego regionu, należy uzmysłowić sobie zgoła inne losy Wrocławia, Legnicy czy Wałbrzycha. I choć zabrzmi to wręcz nieracjonalnie, to przetrwanie na Górnym Śląsku etnolektu (ślunskiej godki) jak i samej ludności autochtonicznej wynikło z zacofania gospodarczego w poprzednich wiekach. Natomiast Dolny Śląsk z osadnikami z Europy, germanizującymi się książętami, protestantami, dużymi miastami na prawie magdeburskim handlującymi z Czechami Austrią i Niemcami, stracił słowiański charakter na długo przed I rozbiorem RP. Górny Śląsk odpadł od Polski już podczas rozbicia dzielnicowego, ale aż do połowy XVIII w. nie wzbudzał zainteresowania europejskich stolic. Składał się ze wsi, których półpiśmienni mieszkańcy odczuwali mocne więzi z Kościołem katolickim i żyli na uboczu historii. Może poza Raciborzem, który rozwinął się dzięki Czechom, ale to inna historia, której nie będę poświęcał teraz miejsca.
Industrializacja, eksploatacja terytorialna, powstawanie familoków – osiedli robotniczych i dobrowolna albo przymusowa germanizacja przyszła dopiero wtedy, kiedy była opłacalna. To dopiero wiek XIX sprawił, że z peryferii Czech, Austrii a po 1740 r. Prus na nowo odkryty region przykuł uwagę otoczenia. Bogaty w źródła energii – węgiel czy żelazo, a nawet srebro – dotąd ubogi krewny Dolnego Śląska, Górny zmienił się nie do poznania.
Inaczej niż w Kongresówce
Kiedy we wrześniu wybrałem się do Zabrza, mój wybór nie był przypadkowy. Dawny Hindenburg to śląskie megapolis w pigułce. Choć mieszkają tu też Polacy ze wschodu (osiadli po 1945 r.), to dominują autochtoni, którzy zwarcie mieszkają na przykład w kolonii robotniczej Borsigwerke.
Pomysły, jak zagospodarować zasoby ludzkie i wprowadzić wczorajszych rolników w nowe środowisko, były wszak bardzo różne. Europejska pozytywistyczna literatura o niedoli prostego ludu nie zrodziła się przecież sama z siebie. Mając to na względzie na Borsigwerke patrzyłem z wielkim uznaniem. Dawniej mieszkańcy takiego osiedla przynosili oczywiście nade wszystko zysk właścicielom hut i kopalń, który był dla nich priorytetem takim samym jak dziś dla szefów firm. Należy jednak pamiętać, że państwo pruskie po Wiośnie Ludów 1848 r. wyzbyło się charakteru niewolniczego. Wprowadzone w 1868 r. w Zabrzu rozwiązania socjalne były bardzo nowoczesne. To tylko z naszej perspektywy wydaje się, że mamy tu do czynienia z bezdusznym gettem. Ale w przeciwieństwie do ówczesnych warszawskich ciemnych kamienic-studni, nie wspominając o lichych drewnianych chałupach z niedalekiej Małopolski i Zagłębia, w Borsigwerke było i jest do dziś miejsce na małe ogródki, na część gospodarczą, na szkołę dla dzieci, na opiekę medyczną i na ochronę podstawowych potrzeb w piramidzie Masłowa. W latach 60. XIX wieku w mieszkaniach było względnie ciepło, było co zjeść i było za co żyć. Nie to co w przymierającej głodem Kongresówce.
No dobrze, a jak jest teraz, w 2020 r.? Na pewno inaczej. Dziś przed mocno już ubrudzoną czerwienią familoków stoją samochody osobowe, kursują firmy kurierskie, dzieci rzadziej bawią się na podwórkach. Jest tu sporo złomiarzy, byłych górników, kręcą się dość podejrzani osobnicy w klubowych szalikach.
Gdyby nie wejście Polski do Unii Europejskiej być może mielibyśmy do czynienia na Śląsku z jakimś potężnym buntem społecznym. Zakłady pracy podupadły, wiele zamknięto, rzesze ludzi stąd wyemigrowały do Niemiec. Przede wszystkim ci, którzy zdołali udowodnić niemieckie korzenie. Dlatego w familokach życie uległo degradacji.
Spacerując uliczkami osiedla widziałem głównie ludzi starszych. Ze smutkiem wypalali papierosa lub oparci o framugę okienną dyskutowali o czymś z sąsiadem. W oknach koronkowe firanki, sporo kwiatów, czasem krasnal czy plastikowa gęś. Taki odpowiednik podlaskiej ławeczki, swego czasu udokumentowany i mocno wyryty w polskiej kulturze za sprawą nieżyjącego już śląskiego reżysera Kazimierza Kutza. Młodym taki bezwiedny styl dawno przestał odpowiadać, bo ani to ekscytujące, ani nie buduje poczucia siły. Alternatywy nie musieli szukać daleko. Jest na tyle blisko, że wciągnęła sporo młodzieży, która w hajmacie pozostała na stałe.
Kibice piłkarscy – spadkobiercy tożsamości
Na Górnym Śląsku bycie kibicem piłkarskim to nie jest do końca to samo co w innych częściach Polski. Za wiele jest tu frontów, ziem do obrony przed rywalami i za dużo możliwości eskalacji w podzielonym strefami wpływów między kilka pierwszoligowych klubów organizmie. Nie sposób nie zauważyć tego barwnego kolażu, niezliczonych graffiti, murali i bazgrołów raz zdobiących, raz szpecących ściany.
Pod lupę wziąłem szczególnie kibiców Ruchu Chorzów. Po pierwsze oprócz samej Królewskiej Huty (dawna nazwa miasta) w ich strefie wpływów znajdują się niektóre tereny ościenne, jak wspomniany przeze mnie katowicki Nikiszowiec czy część Rudy Śląskiej. Barwy biało-niebieskie znaczą teren, jaki pokrywa się z zauważalnym występowaniem śląskiego języka. Autochtoni dominują bowiem w szeregach kibiców tego klubu, będącego ich ponadprzeciętną dumą. Ruch Chorzów, który powstał już w 1920 roku, uważa się za spadkobiercę tak śląskiej autonomii, jak i śląskiej tożsamości, stojącej w silnej opozycji do kresowej tradycji przesiedleńców i ogólnie goroli. Z tego też tytułu rodzą się pewne paradoksy. Chorzów, który przed wojną był najdalszą zachodnią rubieżą na podzielonym pomiędzy Polskę i Niemcy Śląsku, był klubem polskim. Kiedy w latach 1945-46 do Gliwic i Zabrza napłynęli zabużanie, symbole klubów sportowych w tych miastach zostały zaczerpnięte od klubów ze Lwowa (kolory niebieski, czerwony i biały). Nagle okazało się, że kibice Ruchu nie są już wystarczająco polscy w porównaniu z ich nowymi sąsiadami. Kresowiacy zastąpili Niemców. Granica, która nie istnieje na mapie, pozostała niejako w głowach.
Ruch Chorzów przemieścił się nie ze swojej winy na pozycję autonomistyczne, a w oczach niektórych kibiców – zwłaszcza tych nie ze Śląska – stał się wręcz proniemiecki. Ale nie dzieje się tak bez przyczyny. Środowisko kibiców Ruchu, Śląskiej Ferajny czy Ruchu Autonomii Śląska pokrywa się nazbyt często, by mówić o przypadku. W Chorzowie zajrzałem do sklepu Hanysek, w którym zaopatrzyłem się zarówno we flagę jak i koszulkę z motywami górnośląskimi. W tym z napisem „Oberschlesien uber alles”. Brzmi wybitnie prowokacyjnie, ale trzeba zrozumieć, że usilna próba zatarcia wszystkiego co niemieckie na Śląsku (za PRL) – podobnie jak wcześniej usilna próba zatarcia wszystkiego co polskie (za Bismarcka i Hitlera) – poprowadziła Ruch i jego fanów do reakcji obronnej i nader często przekornej.
Kwestia niemieckości
W tym miejscu warto poruszyć temat niemieckości, a raczej współczesnej mniejszości, jaka nie opuściła ojcowizny po wojnie ani na fali masowych wyjazdów do RFN w latach 70. Zamieszkuje ona na zachód od linii, gdzie w międzywojniu przebiegała granica polsko-niemiecka, w 90 proc. już na Opolszczyźnie.
Odwiedziłem Sośnicowice (Kieferstädtel) oraz Trachy (Althammer), jeszcze na obrzeżach powiatu gliwickiego, a więc w województwie śląskim. O ile te pierwsze przypominało mi podlaską Orlę czy Krynki tak co do gabarytów jak i miejsko-wiejskiego charakteru, tak już Trachy to po prostu większa wieś. Przed 1945 r. mieszkała tu wyłącznie ludność rozmawiająca po śląsku, ale uważano ich za Polaków. Obecnie wielu z nich deklaruje się jako Niemcy. Wsłuchiwałem się w mowę na ulicach – śląską, a nie niemiecką. Na szyldach także nazwiska nie niemieckie, a typowo śląskie – Godulla, Langer, Kowol. Niemieckość widoczna jest tylko na dwujęzycznych tablicach.
Powstania śląskie nie upewniły tutejszej ludności w polskości, bo zachodnie mocarstwa zadecydowały, aby tereny te przypadły Niemcom. Germanizacyjna machina za Trzeciej Rzeszy dołożyła więc swoje. Potem przyszła wojna i pobór na front niemiecki – Drang nach Osten. A gdy sowiecką ręką wyparto Wehrmacht, a w 1945 r. i granicę państwa niemieckiego przesunięto za Odrę i Nysę, było już za późno. Na Ślązaków spadły represje, zsyłki do obozów pracy i nienawiść. Ten odprysk z setek tysięcy najmniej pewnych własnej tożsamości, określanych przez mówiących perfekt po niemiecku gliwiczan jako Poloki, potraktowano jako Niemców. Stali się tymi, kim nigdy do końca nie chcieli się stać. Nie wysiedlono ich do Niemiec, ale i nie dano prawa do istnienia w przestrzeni homogenicznego narodu polskiego. Pokolenie opolskich czy gliwickich Ślązaków doświadczyło ostracyzmu bierutowskiego i gomułkowskiego w PRL. Za demokratycznej Polski po 1989 r. bolesne doświadczenia z przeszłości pchnęły tę ludność w końcu do neoniemieckości. Nie bez znaczenia była też potęga zamożnego narodu niemieckiego, który mimo przegranej wojny zbudował państwo o wiele bogatsze od Polski.
Trudno jednak zrozumieć to mimo wszystko rozdwojenie jaźni, polegające na chęci pozostania sobą i niemocy wobec przechodzących ponad głowami granic, jeśli nie odwiedzi się sośnicowickiego cmentarza przykościelnego. A stoi tam krzyż z napisem po niemiecku i polsku: „Naszym poległym podczas dwóch wojen światowych i zmarłym na internowaniu. Ku pamięci”. Co to za „nasi” nikt nie pyta. Lepsza enigmatyczność i inkluzyjność tej inskrypcji niż za daleko idąca interpretacja.
Porządek specyficznie pojęty
Czy są to tacy sami Niemcy, czy ich też cechuje ów sławny Ordnung? Aby odpowiedzieć na to pytanie, najpierw trzeba sobie uświadomić głębsze znaczenie tego słowa, niż to wynika z prostego tłumaczenia na język polski. Oznacza nie tylko czystość w mieszkaniu, posłuszeństwo polityczne, konformizm, stabilność. Ordnung jako pojęcie fluktuował razem z jego użytkownikami i nie mieści się w prostych kategoriach, podobnie jak nie da się w jednym słowie określić tego, co Adam Mickiewicz rozumiał przez pojęcie ojczyzny, narodu, czy przez wszystkie przypadki odmienianej dziś wolności.
Ordnung jest tak trwały jak kuchnia śląska. W Trachach, Świętochłowicach, czy katowickich Szopienicach jedzą tę samą roladę, tak samo chłodno patrzą na goroli z Sosnowca i podobnie ulegają kultowi specyficznie pojętego porządku. Bo to integralna część kulturowej spuścizny, tkwiącej głębiej niż miejski patriotyzm, przynależność klubowa czy nawet deklarowana przynależność narodowa. To pogodzenie się z własnym miejscem w szeregu, chęć sprostania oczekiwaniom otoczenia, ale też cel sam w sobie. Ambiwalentność wobec porywów romantycznych, ale i obrona dobra wspólnego. To niechęć do burzenia za wszelką cenę, ale i niechęć do destrukcji przyjętego świata przez obcych. Ordnung może znaczyć nie tylko niedzielny obiad, ale i protest w kopani Wujek w 1981. Oznacza rozumienie swoich obowiązków, ale też niezgodę na niesprawiedliwość. Bo wedle tej optyki ordnung ma dotyczyć zarówno hajera czy grubiorza jak i prawodawcy. Nie jest wschodniosłowiańskim ukorzeniem się przed każdą siłą, ale ukorzeniem się tylko przed tą, która jest racjonalna i nie przymusowa. Stąd też przemocowy pruski kulturkampf zaowocował powstaniami śląskimi, a przemoc symboliczna III RP zrodziła fenomen „narodowości śląskiej”. Wedle spisu z 2011 roku liczącej co najmniej osiemset tysięcy obywateli rzekomo jednorodnej i hemogenicznej Rzeczypospolitej. Ta śląskość stoi okoniem tym, którzy już dawno uznali, że „ukryta opcja niemiecka” zasługuje tylko na pogardę. Jak się to zatem dzieje, że wyziera zza każdego rogu Nikiszowca – Borsiga, czy Bytomia – Kleinfeld?
Godomy po ślunsku
Nade wszystko dlatego, iż przetrwał język śląski. Mimo przecież tylu przeciwności losu. Ślunsko godka doczekała się obecności w kulturze m.in. dzięki „Tryptykowi śląskiemu” Kazimierza Kutza (filmy z lat 1969-79), a politycznie dzięki złagodzeniu dość topornego kursu za Gomułki, ujednolicającego wszystkich ze wszystkimi. Prześlizgnęła się też przez najbardziej niebezpieczne dla języka każdej mniejszości lata dziewięćdziesiąte. Niebezpieczne, bo pełne masowej migracji, upadku zakładów pracy i masowości telewizji. Dotrwała szczęśliwie do XXI wieku. Dziś wielu obnosi się nią z dumą, a w jakiejś formie korzysta z niej też młodzież.
W języku śląskim nadaje telewizja TVS, słychać ją w radiu. Bardzo wiele się mówi o tejże godce w mediach, trafia do ogólnopolskich kabaretów, do programów kulinarnych na trochę podobnych zasadach jak gwara podhalańska. Ale czy jest tak różowo jak wydaje się z perspektywy Podlasia? Stróż nocny z Zabrza rozwiał moje wątpliwości. – Jakby pan posłuchał starych Ślązaków, to wielu nie idzie zrozumieć, ale to już tylko tych najstarszych, tych co odchodzą – powiedział.
Sam też miałem podobne odczucia, chodząc po Bytomiu, Świętochłowicach nie wspominając już o katowickim centrum. To nie znaczy, że młodych używających gwary nie ma, jest o niebo więcej niż gdziekolwiek indziej, ale podobnie jak wśród Białorusinów z Hajnówki czy Bielska gdzieś znika charakterystyczne i typowe dla niej słownictwo. Jest coraz mniej germanizmów, bo też niemiecki przestał być gwarantem wyższości społecznej i wykształcenia zaraz po drugiej wojnie światowej. Wpływy języka czeskiego zniknęły po utracie tego regionu przez Austrię. Tutejsza mowa ma jednakże stałą przestrzeń. Jest obecna na ulicach np. w formie nalepek „Godomy po ślonsku”, jakie widziałem na drzwiach znanych restauracji. Jest promowana w bardzo zabawnej formie przez gwiazdę Youtuba – Niklausa Pierona, który tłumaczy fragmenty zachodnich filmów na godkę. Nie ustają też w jego promocji lokalne gazety, a najbardziej Telewizja Silesia, w której króluje, podobnie jak u Podlaszuków, swojskie disco polo. Ślązacy mają swój odpowiednik – szlagry (niewysokich lotów muzykę do tańca i do różańca).
Nie ma jednak co się oszukiwać, ani udawać, że sprowadzenie języka śląskiego do humoru czy rozrywki to mocna baza do przetrwania globalizacji. Ten etnolekt ma w wielu kwestiach pod górkę i jego sytuacja jest niewiele lepsza niż białoruskiego. Przede wszystkim nie doczekał się spójnej gramatyki, jednolitej wersji pisowni. Nie ma też statusu języka mniejszości narodowej, nawet języka regionalnego, a to rzecz kluczowa.
Nie kończę jednak tej relacji w tym miejscu, bo czeka mnie jeszcze wyprawa na południe województwa – na wieś i w świat małych miasteczek przy czeskiej granicy. Tak jak nie da się poznać specyfiki Podlasia bez odwiedzenia jego niezliczonych zakamarków, tak nie da się zrozumieć śląskiego mikrokosmosu z perspektywy tylko wielkich aglomeracji. Zwłaszcza, że ma on swoją własną drogę i swych bohaterów, jak np. znany aktor Franciszek Pieczka. Ale o nim i jego rodzinnych stronach już w następnej części reportażu.
Mateusz Styrczula