Białoruska przeszłość jak i współczesność, opisywana w Czasopisie, znajduje odbicie także w telewizyjnych reportażach i filmach dokumentalnych. Najwięcej ich można obejrzeć, co oczywiste, w cotygodniowym magazynie dla naszej mniejszości, emitowanym w niedziele w TVP Białystok. Rzadko są jednak pokazywane na antenie ogólnopolskiej. Podobnie zresztą jak i filmy realizowane przez nadającą z Warszawy telewizję Biełsat.
Dokumenty te może nie dorównują jeszcze światowym produkcjom takich potęg jak BBC lub Netflix, bo nie ten rozmach, a nade wszystko wielokrotnie niższy budżet, są jednak ważne, interesujące i z pewnością mogą przykuć uwagę widza nie tylko na Podlasiu czy w Białorusi. Tym bardziej, że ich twórcy zdobywają nagrody na krajowych i zagranicznych festiwalach filmowych. Chociażby nasz dawny redakcyjny kolega Jerzy Kalina, związany teraz z Biełsatem, który w swoim dorobku takich laurów ma całkiem sporo.
Łatwo zauważyć, iż filmy dokumentalne dotyczące naszej mniejszości lub wydarzeń w Białorusi są nagradzane nie tyle za artyzm, warsztat i formę, co przede wszystkim doniosłą czy też unikatową tematykę. Ta szkoła filmowa z trudem niestety pozbywa się wzorców sowieckich. Widać to zwłaszcza w scenografii, oprawie i stylistyce filmów realizowanych przez młodych dokumentalistów z Białorusi. Mocno kontrastują one pod tym względem z polskimi i europejskimi produkcjami, przebijają się zaś w świecie dokumentu filmowego przede wszystkim ze względu jak powiedziałem na nośny temat, co ułatwia głośny w świecie rozwój wypadków w Białorusi, takich jak ubiegłoroczne protesty po sfałszowanych wyborach prezydenckich. Natomiast filmy o nas na Podlasiu są dostrzegane na festiwalach i przez widzów poza regionem głównie na zasadzie egzotyki. Uwagę przyciągają w nich – oprócz zasadniczego tematu – sceny z kopułami cerkiewnymi w tle i barwnym białoruskim folklorem.
Naszły mnie takie refleksje po tym, jak sam stałem się niedawno bohaterem – narratorem filmu dokumentalnego o dziedzictwie mego rodzinnego Ostrowia. Wpisuje się on w realizowany przeze mnie projekt, o którym pisałem miesiąc temu. Siedemnastominutowy dokument został pod koniec marca pokazany na antenie TVP3 w cyklu „Świadkowie czasu”. Realizuje go Beata Hyży-Czołpińska, znana reżyserka filmów dokumentalnych z Białegostoku, autorka m.in. cyklu „Czytanie Puszczy”, którego jednym z bohaterów był Janusz Korbel, nieżyjący już felietonista i wielki przyjaciel Czasopisu. Piotr Bajko, nasz współpracownik z Białowieży, jakiś czas temu poświęcił jej obszerny artykuł.
Szukając tematów do kolejnych filmów reżyserka skontaktowała się ze mną jeszcze ubiegłej zimy. Na zdjęcia umówiliśmy się wtedy na wiosnę, zależało mi bowiem, by filmować, gdy zazieleni się i rozkwitnie przyroda. Plany pokrzyżował jednak wybuch pandemii. I oto teraz, w marcu, to niezwykłe dla mnie przedsięwzięcie doszło wreszcie do skutku. Miałem wprawdzie pewne obawy o bezpieczeństwo, ponieważ koronawirus przybierał znowu na sile i wzmogła się akurat trzecia fala zachorowań, ale uznałem, iż prac nad filmem dłużej nie ma co odkładać.
Dzień zdjęciowy w Ostrowiu i okolicy upłynął niezwykle intensywnie. Trzymał jeszcze lekki mróz i miejscami leżał śnieg. Niebo było jednak pogodne, cały czas świeciło słońce, upiększając ujęcia w plenerze. Swą telewizyjną opowieść zacząłem od często powtarzanego przeze mnie stwierdzenia, iż Ostrów i historyczna ziemia kryńska, rozciągająca się w przeszłości od Biebrzy do doliny Świsłoczy, to kraina magiczna. To jakby cudem ocalony skrawek dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego. Tędy – wskazałem z podwórka linię na horyzoncie – prowadził historyczny Szlak Jagielloński. Tubylcy w Ostrowiu musieli widzieć podążające nim orszaki królewskie i książęce, karoce i karawany kupieckie. Tędy przejeżdżał sam król Władysław Jagiełło, zmierzając zimą 1434 r. na spotkanie na dworze w dzisiejszych Krynkach, gdzie odnowiono unię polsko-litewską.
W taki barwny sposób malowałem przed kamerą całe wieki kipiący tu tygiel kulturowy, podkreślając długo dominujący ruski charakter tych ziem, które spolszczyły się stosunkowo niedawno. Ale jeszcze i teraz można usłyszeć powszechny niegdyś w tych stronach rdzenny prabiałoruski język. Był on tak oczywisty, że nawet swojej nazwy nie miał. Lakonicznie mówiono o nim „prosty” i tak pozostało do dziś.
Z kamerą wędrowaliśmy po śladach i miejscach, świadczących o niezwykłej historii Ostrowia, podzielonego w połowie XIX w. na trzy wsie. Byliśmy zatem na średniowiecznych mohlicach, gdzie zachowała się jeszcze wyłożona kamieniami mogiła ze stelą. Potem po przeciwległej stronie wsi pokazałem miejsce, gdzie stał osiemnastowieczny folwark z okazałym domem mieszkalnym i budynkami gospodarczymi. Należał on do dworu Świdziałówka, do którego wiodła kilometrowa droga, prowadząca częściowo groblą usypaną na mokradłach. Następnie przemieściliśmy się w stronę ostrowskiej cerkwi. Lada dzień rozpocznie się kolejny etap jej remontu, a to dzięki dotacjom pozyskiwanym w wyniku starań zapobiegliwego proboszcza, o. Aleksandra Klimuka. Do filmu opowiedziałem o zburzonej w 1915 r. okazałej poprzedniczce świątyni, wyświęconej w 1842 r. Została zbudowana w ramach reparacji wojennych za szkody wynikłe podczas kampanii napoleońskiej 1812 r., o czym nikt pewnie nie wie. Jak i o tym, iż w tym miejscu znajdował się cmentarz unicki, a wierni każdego roku podczas święta parafialnego na Ziełnu (28 sierpnia w dniu Zaśnięcia NMP) w krestnym chodzie wokół cerkwi stąpają po ziemi, w której spoczywają szczątki ich przodków.
Kolejne ujęcia zrobiliśmy na tle stojącego nieopodal budynku byłej podstawówki, przerabianego przez obecnego właściciela na pensjonat turystyczny. Przed I wojną światową w tym miejscu stał duży murowany budynek, w którym mieściła się szkoła powszechna (cerkiewno-parafialna) dla dzieci z Ostrowów i okolicznych wsi. Przypomniała mi się ciekawostka, o której nie omieszkałem wspomnieć przed kamerą. Otóż, gdy uczęszczałem do tej podstawówki, jej kierownik, przemianowany potem na dyrektora, pokazywał nam, uczniom, kamienne toporki, znalezione na tym terenie. Być może podczas wykopów pod fundamenty szkoły. Niestety nie wiem, gdzie się teraz znajdują.
Na koniec zawitaliśmy na plebanię, gdzie sympatyczna matuszka Ludmiła z proboszczem ugościli nas smakowitym obiadem na Maślenicu (był akurat środek ostatniego tygodnia przed Wielkim Postem). Potem ekipa udała się – już bez mego udziału – z powrotem do Ostrowia, by porobić jeszcze ujęcia we wsi. Także z lotu ptaka za pomocą drona.
Filmowcy odjechali, zarejestrowawszy obszerny materiał. Realizująca dokument Beata Hyży-Czołpińska miała z czego wybrać. O sobie mówi, iż uczyła się od najlepszych polskich dokumentalistów, w tym Tamary Sołoniewicz. Powołanie się na taki wzorzec jest dla mnie bardzo ważne. Tamara Sołoniewicz pochodziła z Narewki, urodziła się w rodzinie przedwojennej białoruskiej inteligencji. Jako pierwsza dokumentalistka filmowa sięgnęła po tematy z rodzinnej Białostocczyzny, dotyczące naszej mniejszości. Począwszy od połowy lat sześćdziesiątych na taśmie filmowej utrwalała malowniczy obraz polskich Białorusinów, przemycając w nich także ich mowę. Posiadam prawie całą kolekcję jej filmów. Szczególnie bliskie są mi zrealizowane w mych stronach rodzinnych „Kresowa ballada 1935” czy „Andrzej i Maria”.
Filmy Tamary Sołoniewicz mają dziś wartość historyczną. Utrwalone na nich krajobrazy, architektura, ludzie i ich zwyczaje, także kultura i język, to ważne świadectwo zakorzenionego na Białostocczyźnie życia naszej mniejszości. Filmy te to dokumenty z najwyższej półki. Wytrzymały próbę czasu i wciąż przyjemnie się je ogląda. Pod względem artystycznym i warsztatowym przewyższają nieraz współczesne produkcje, zrealizowane przy użyciu nowoczesnej techniki.
Z Tamarą Sołoniewicz spotkałem się tylko raz. Było to w latach dziewięćdziesiątych, gdy powstawał białostocki oddział TVP, w którym niebawem znana reżyserka została dyrektorem programowym. Tamara Sołoniewicz zawitała do naszej redakcji, mieszczącej się wówczas przy ulicy Suraskiej. Pamiętam jak dziś jej zachwyt moją białoruską mową, co mnie trochę dziwiło. Zwróciła uwagę, że rozmawiam naturalnie, z miękką wymową, tak bliską jej sercu. Sama, choć dorosłe życie spędziła w Warszawie, również nie zapomniała ojczystego języka, wyniesionego z domu w Narewce, niemal identycznego jak mój z Ostrowia. Później uświadomiłem sobie, iż rozmawialiśmy ze sobą nie tyle po białorusku, co po prostu.
Należę chyba do ostatniego pokolenia, które po białorusku, czy też po prostu, rozmawia jeszcze naturalnie, z prawidłowym akcentem i łagodną wymową, używając autentycznego, w miarę jeszcze bogatego, słownictwa, dziś bardzo zawężonego. Dostrzegam to, opracowując publikowane często w Czasopisie przedruki z białoruskiej prasy międzywojennej. Świadczy to o tym, iż język białoruski tak w Białorusi jak i u nas na Podlasiu znacznie odbiega już od pierwowzoru. Przede wszystkim jest uboższy w słownictwo i nieco sztuczny. Dlatego, że to już język najczęściej tylko wyuczony, a nie żywy. I taki niestety przeważa teraz w białoruskich audycjach radiowych i programach telewizyjnych. Ma na to oczywiście wpływ postępująca polonizacja, a za wschodnią granicą dominacja języka rosyjskiego. Zauważyłem jednak ciekawe i niepokojące zjawisko. Otóż w audycjach radiowych i telewizyjnych skierowanych do naszej mniejszości oprócz głosu Białorusinów z Podlasia bardzo często usłyszeć też można rozmówców z Białorusi. Język białoruski w wydaniu jednych i drugich jednak różni się i to dość znacznie. U tamtych wymowa jest twardsza, a melodyka wyraźnie rosyjska, często wtrącane są też kalki z rosyjskiego słownictwa, gdy u naszych brzmi jeszcze naturalniej, choć coraz bardziej odczuwalny jest wpływ języka polskiego, szczególnie jeśli chodzi o akcent. Dlatego nawet gdy włączymy odbiornik w trakcie wypowiedzi, łatwo zorientować się, skąd pochodzi rozmówca. Te różnice ostatnio maleją, ale niestety to nasi redaktorzy i prezenterzy przejmują styl zza wschodniej granicy, przez co ich język białoruski staje się jeszcze mniej autentyczny i nietutejszy. Jest to także niezamierzony skutek narzucania stylu przez Radio Racja i telewizję Biełsat, zdominowanych przez redaktorów i dziennikarzy z Białorusi.
Podczas realizacji filmu o Ostrowiu kwestia języka również była dla mnie niezwykle istotna. Zadbałem, aby ten walor nie został w nim pominięty. Kilka zdań przed kamerą wypowiedziałem nawet w języku prostym.
Jerzy Chmielewski
Film nosi tytuł „Wyspa pośród mokradeł”. Został wyemitowany na antenie TVP3 Białystok pod koniec marca. Można go jeszcze obejrzeć w czwartek 8 kwietnia o godz. 17.30. Jest też dostępny na stronie https://bialystok.tvp.pl/53003260/wyspa-posrod-mokradel