Z Alhierdem Bacharewiczem rozmawia Jan Maksymiuk
Z białoruskim pisarzem Alhierdem Bacharewiczem przeprowadziłem rozmowę z okazji ukazania się w Wydawnictwie „Pogranicze” jego powieści „Sroka na szubienicy” w moim i mego syna Igora tłumaczeniu na język polski Prezentowałem ją w lutowym numerze Czasopisu.
Alhierd Bacharewicz już od ponad roku razem z żoną, poetką i tłumaczką Julią Cimafiejewą mieszka w Grazu w Austrii. To nie pierwsza jego emigracja, w przeszłości pisarz ponad sześć lat mieszkał w Niemczech. To wtedy napisał „Srokę na szubienicy”.
Alhierdzie, czy pamiętasz powody, które skłoniły cię do wyjazdu do Hamburga? Kiedy dokładnie to było?
– Dotarłem tam w lutym 2007 roku. Był to bardzo skomplikowany czas i dla mnie, i dla całego kraju. Po protestach 2006 roku atmosfera na Białorusi była bardzo ciężka, miały miejsce represje, wokół mnie działy się różne złowieszcze sprawy. Ale główne przyczyny mojego wyjazdu były dwie.
Pierwszą było moje dawne opowiadanie „Talent do jąkania się”, które wtedy przetłumaczono na niemiecki i które spodobało się zarówno w Hamburgu, jak i Grazu. A drugi to właśnie te złowieszcze wydarzenia, które działy się wokół mnie, w duchu, można powiedzieć, „Sroki na szubienicy”.
Spędziłem w Hamburgu sześć lat i cztery miesiące. Na początku byłem stypendystą różnych organizacji, w tym także niemieckiego PEN- Centrum, a potem przez kilka lat żyłem jako wolny artysta.
Kiedy wyjeżdżałeś do Niemiec, miałeś już w głowie pomysł „Sroki” czy też książkę w całości napisałeś w Hamburgu?
– Tak, zrodziła się i została napisana w całości w Hamburgu. Muszę od razu zaznaczyć, że to właściwie moja pierwsza pełnowymiarowa powieść. Niczego, co napisałem wcześniej, nie uważam za powieść. Po „Sroce” opublikowałem 12 albo 13 książek. Już dobrze nie pamiętam, jak ją konstruowałem, ale w mojej pamięci pozostało uczucie pochłonięcia pracą, bo rzeczywiście odczuwałem wielką przyjemność z jej pisania.
W Niemczech nabrałem dystansu do Białorusi i jej spraw i wydaje mi się, że to bardzo pomogło w pracy. To także jeden z powodów, dla którego zabrałem się za „Srokę”. Białoruś wreszcie okazała się leżeć daleko ode mnie i mogłem na spokojnie wymyślić tę książkę. Postanowiłem napisać ją tak, jakby nikt inny oprócz mnie nie miał jej czytać. Byłem więc bardzo zdziwiony kiedy „Sroka”, po tym jak została wydana po białorusku, przyniosła mi pewne uznanie i rozgłos. A w roku 2010 ukazało się jej niemieckie tłumaczenie.
Ogólnie rzecz biorąc ta powieść zrodziła się po pierwsze z wielkiego bólu, a po drugie z mojego opętania słowem. Byłem wtedy młodym autorem i bardzo lubiłem pisać i bawić się słowem. Powieść zrodziła się także z wielkiego kulturowego szoku. Do tamtej pory wyjeżdżałem na Zachód tylko raz. W Niemczech zobaczyłem jak funkcjonuje literatura europejska i światowa. Kontrast z rzeczywistością białoruską był naprawdę ogromny.
W dodatku w owym czasie owładnęła mną chęć studiowania ludzkiego ciała. I wciąż świeże w pamięci były doświadczenia pracy dziennikarskiej w gazecie rejonowej w Mińsku. Jako dziennikarz bardzo często stykałem się z drobnymi urzędnikami, robociarzami, ludźmi z marginesu oraz z tymi, których w Białorusi nazywają pracownikami kultury. Z tego wszystkiego zrodziła się „Sroka na szubienicy”, powieść w pierwszym rzędzie o władzy, władzy słowa nad człowiekiem, władzy seksu, władzy polityki i o śmierci. „Sroka” to książka zainspirowana okresem lat 90., bo w roku 2007 na zasadzie inercji wciąż trwały lata 90.
Ta książka jest także moją mroczną wizją przyszłości. Jest też wielkim ukłonem w stronę moich ulubionych autorów, Joyce’a, Nabokova i Kafki, którymi się zachwycałem i których uważam za swoich mistrzów. Do tej trójcy dodałbym jeszcze Gombrowicza.
Ale szczerze mówiąc, uważam, że napisałem ją dość nieumiejętnie. Jest w niej zbyt wiele słów, choć być może w tym także leży jej siła. Bo pisałem ją zupełnie bez zawracania sobie głowy, jak będzie czytana i co o niej powiedzą krytycy.
Wcześniej powiedziałeś, że „Sroka na szubienicy” to dla ciebie już dawna historia – nie zgadzam się z tym. Nawet dwanaście lat po tym, jak przeczytałem ją po raz pierwszy, nadal brzmi tak samo świeżo. Po drugie powiedziałeś, że już właściwie nie pamiętasz, co i jak było w tej książce… To naturalne, że autor, który pisze tak grube powieści jak ty, ma prawo ich nie pamiętać w szczegółach. Przypominam sobie, że kiedy z synem pracowaliśmy nad tłumaczeniem, kilka razy pytałem ciebie: „Co znaczy to niejasne miejsce, co znaczą te słowa?” A ty mi odpowiadałeś: „Kiedy pisałem, to wiedziałem, teraz ci nie pomogę”. Było to dość zabawne, bo wtedy z ciekawości zaglądałem do niemieckiego tłumaczenia „Sroki”, zrobionego przez Thomasa Weilera, i szczerze ci powiem, że i niemieckie tłumaczenie nie rozjaśniło mi w głowie, co miałeś na uwadze w niektórych miejscach. Ale tłumaczenie to również interpretacja. Mam nadzieję, że razem z synem interpretowaliśmy niejasne miejsca, których na szczęście było tylko kilka, we właściwym kierunku.
Dla mnie Białoruś w „Sroce na szubienicy” z jednej strony przypomina realny kraj, który istniał w tym okresie naprawdę, ale z drugiej strony obraz tego kraju zmusza czytelnika do szukania paraleli w politycznych antyutopiach albo literackich hiperbolach, jak na przykład u Kafki. Przypomnijmy tu chociażby twoją powieściową ideę „wirtualnych obozów koncentracyjnych”, w których reżim osadził politycznych dysydentów tego okresu. Wydaje mi się, że byłeś pierwszym pisarzem białoruskim, który literacko przewidział, że reżim polityczny Białorusi pójdzie akurat tą złowieszczą drogą w kierunku totalnego terroru i obozów koncentracyjnych dla przeciwników politycznych. Jeden z takich obozów rzeczywiście powstał w roku 2020, wkrótce po sfałszowaniu wyborów prezydenckich. Co dzisiaj powiesz o swoim literackim jasnowidztwie roku 2007 czy też 2008?
– Od razu powiem, że moje jasnowidztwo w ogóle mnie nie cieszy. Byłoby znacznie lepiej, gdyby antyutopie pozostawały domeną wyobraźni, domeną literatury, i gdyby przewidywania pisarzy się nie sprawdzały. Ale na ogół to naturalne, że każdy pisarz usiłuje zajrzeć w przyszłość na miarę swojego talentu i na tyle, na ile pozwala mu jego pisarski wzrok. Zawsze uważałem, że literatura musi podążać także takimi ciemnymi, strasznymi zaułkami i zaglądać w różne zakamarki – w zasadzie w każdej swojej książce próbuję to robić.
Ale jeszcze przed wyjazdem do Niemiec, jeszcze na długo przed „Sroką”, w połowie lat 90. – piszę o tym w autobiograficznej książce „Moje lata dziewięćdziesiąte” – nie miałem złudzeń. Kiedy tylko Łukaszenka doszedł do władzy, bstało się dla mnie jasne, chociaż byłem wtedy bardzo młody, w jakim kierunku to wszystko pójdzie. Doskonale wiedziałem, tak jak wszyscy moi przyjaciele, koledzy i znajomi w Mińsku, że mają miejsce represje, że biją ludzi, że jest dyskryminacja, że ograniczenia wolności będą się tylko nasilać. To nie było niczym nowym, To nie tak, że w Niemczech raptem doznałem olśnienia i odkryłem dla siebie prawdę. Można powiedzieć, że do napisania tej książki przygotowywałem się od połowy lat 90.
Niedawno przeczytałem jedną z książek Siarhieja Nawumczyka, o tym, jak to naprawdę było w roku 1996. Bardzo mnie dziwi, że ludzie dzisiaj właściwie nie pamiętają, co w rzeczywistości się wtedy działo i myślą, że reżim był miękki a Białoruś inna. Piszę już od ponad dwudziestu lat i wciąż słyszę, że moje książki wszystko wyolbrzymiają, że to są właściwie hiperbole. Słyszę, że chociaż państwo mamy niedorzeczne i koślawe, to Białoruś jednak nie jest Koreą Północną, że nie wszystko u nas takie złe, że da się u nas żyć, że Białoruś jednak powoli podąża w kierunku demokracji. Takich właśnie głupot wysłuchiwałem przez całe swoje pisarskie życie. W czasie kiedy ludzie cieszyli się złudzeniami, reżim Łukaszenki tak naprawdę się umacniał. Można powiedzieć, że przez poprzednie 25 lat przygotowywał to, co się wydarzyło w roku 2020. Wydaje mi się, że nic wyjątkowego w moim jasnowidztwie nie było. Możliwe, że byłem pierwszym, który nazwał reżim właściwym imieniem.
Mam jeszcze jedno pytanie na temat „Sroki na szubienicy”. Weronika, tytułowa „sroka na szubienicy”, to jeden z trybików totalitarnego systemu władzy. Pracuje jako drobna urzędniczka w rejonowym zarządzie obozów koncentracyjnych i wspiera ten system nie tylko pracą zawodową, ale i swoimi przekonaniami. Moim skromnym zdaniem Weronika to jedna z najpełniej scharakteryzowanych i psychologicznie przeanalizowanych bohaterek w literaturze białoruskiej. W związku z tym nie mogę nie zapytać: jak sądzisz, dlaczego tak zwani „zwyczajni ludzie” w Białorusi w przeważającej masie tak długo – już ponad ćwierćwiecze – nie tylko znoszą totalitarny system rządów, ale i nie buntują się przeciw niemu, a wielu go nawet wspiera? Gdzie, według ciebie, leży problem? W „Sroce na szubienicy” czytelnik znajdzie psychologicznie rozwiniętą i, powiedziałbym, ambiwalentną odpowiedź na to pytanie. A gdybym poprosił byś sformułował taką odpowiedź krócej, w kilku punktach, to co byś powiedział?
– Wydaje mi się, że od sierpnia 2020 już mało kto w Białorusi wspiera tę władzę. Rzeczywiście, przed rokiem 2020 reżim miał oparcie wśród ludzi. Ale teraz moim zdaniem mamy sytuację, gdy pewna grupa uzbrojonych ludzi utrzymuje władzę przemocą i wysyła swoich zbirów przeciw milionom nieuzbrojonych ludzi, którzy nie godzą się na to, co ma miejsce.
Jeśli potrafiłbym odpowiedzieć na twoje pytanie w punktach, to pewnie nie pisałbym powieści. Ale spróbuję.
Po pierwsze dzieje się tak dlatego, że wciąż żyje wśród nas homo sovieticus, gatunek, który jeszcze nie wyginął. Przyznaję, sam miałem iluzje, że w roku 2020 homo sovieticus’ów już nie było, że zniknęli bezpowrotnie. Ale nie, nie zniknęli.
Po drugie, wolność dla Białorusinów wciąż jeszcze nie stała się wartością. Tutaj na pewno zawiniła też kultura, która nie była w stanie wpoić ludziom tej wartości. Inna rzecz, że jej przeszkadzano i nie pozwalano tego robić.
Jest tu jeszcze jedna przyczyna, osobiście dla mnie bardzo ciekawa, a mianowicie to, że Europa, nasza Europa, nie mogła, nie była w stanie we właściwym czasie wciągnąć Białorusi na swoją orbitę. Nie była w stanie wykonać tego niezbędnego kroku wystarczająco szybko i uczynić Białorusi swoją nieodłączną częścią. Nawet teraz, kiedy ten proces wreszcie się rozpoczął i odbywa się bardzo powoli, widzimy, że Zachód nie uważa Białorusi za coś swojego.
Bardzo mnie dziwi obecna sytuacja, kiedy wreszcie pojawiło się wielkie zainteresowanie Białorusią, białoruską kulturą i literaturą w szczególności. Cały czas zadaję sobie pytanie: czy naprawdę potrzebowaliśmy tysiąca więźniów politycznych, tortur i zabójstw, by ktoś za granicą wreszcie zwrócił na nas uwagę?
Jeszcze jedna ważna przyczyna leży w tym, że w Białorusi nie było wszystkim nam tak potrzebnego potępienia grzechów sowieckiej przeszłości. Nie osądzono komunizmu i jego zbrodni. Nie było wyznania naszej własnej winy, winy Białorusinów za wszystkie te zbrodnie.
Wiesz, często myślę o tym haśle „Ludźmi się zwać!” ze znanego wszystkim Białorusinom ze szkolnych czytanek wiersza Janki Kupały. Białorusini zawsze chcieli i chcą „zwać się ludźmi”. To oczywiście bardzo piękne, to ma wielki sens. Chcemy, by nazywano nas ludźmi, ale sami nic w tym kierunku nie jesteśmy gotowi uczynić. Chcemy, aby chory, okaleczony komunistycznym reżimem i wszystkimi historycznymi nieszczęściami naród mógł od razu, za jednym zamachem, stać się równy z innym narodom, z takimi samymi prawami i możliwościami jak inne. Otóż Białoruś bez dekomunizacji, bez rozliczenia przeszłości jest idealnym materiałem dla dyktatora.
Ten obraz ofiary, to przekonanie, że my Białorusini zawsze byliśmy ofiarami i że teraz znowu jesteśmy ofiarami – to błędne myślenie, które przeszkadza nam spojrzeć krytycznie na siebie samych.
Ale naturalnie, lwia część winy spoczywa na konkretnych ludziach, na Łukaszence i jego systemie. Ci ludzie prowadzą kraj w ślepą uliczkę, wyganiają i wytracają najzdolniejszych i najbardziej utalentowanych. Rzecz jasna, führerzy nie przychodzą znikąd, ale główny ciężar winy spoczywa właśnie na nich. (dokończenie nastąpi)
Rozmawiał
Jan Maksymiuk