W połowie października otrzymałem długiego sms-a od Doroty Sulżyk, naszej dawnej koleżanki redakcyjnej, z zaproszeniem do Gródka na prezentację książki z jej reportażami z Czasopisu. Oczywiście na tym spotkaniu nie mogło mnie zabraknąć.
Przekraczając progi gródeckiego domu kultury, pięknie odremontowanego jeszcze za mojego dyrektorowania, wspomniałem w duchu, jak bardzo wówczas tu się angażowałem. Całym sobą, rzekłbym. Zainicjowałem między innymi cykl comiesięcznych wystaw artystycznych, wieczorów literackich, pokazów filmowych, któremu nadałem nazwę „Na salonach u Chodkiewiczów” (niegdysiejszych możnowładców z tutejszego zamku). Spotkanie, na które teraz przybyłem, jak najbardziej się w niego wpisywało, choć już bez takiego tytułu.

(Fot. Jerzy Chmielewski)
W holu przed salą widowiskową pośród witających mnie uśmiechem znajomych i przyjaciół wyróżniała się kolorowa postać bohaterki wieczoru. Dorota już ponad pięć lat pracuje tu jako instruktor i animator kultury, odkąd, gdy jako dyrektor wyciągnąłem do niej rękę, bo znalazła się na rozdrożu zawodowym. Potem przejęła jeszcze ode mnie Wiadomości Gródeckie – Haradockija Nawiny.
Nasza współpraca zaczęła się w 1991 r. Dorota była wówczas studentką pierwszego roku filologii polskiej na białostockim uniwersytecie (wtedy jeszcze filii warszawskiego). Czasopis tylko co stawał na nogi, szukaliśmy autorów. I w maju Dorota, jeszcze Kuźmicz, opublikowała swój pierwszy reportaż, o przedwojennym żydowskim Gródku. Nietrudno było dostrzec jej talent dziennikarski. Do porównania miałem nadsyłane do redakcji nieporadne artykuły przypadkowych autorów, wymagające gruntownej przeróbki stylistycznej i dogłębnej korekty. Teksty Doroty wyróżniały się nie tylko poprawnością warsztatową, ale też nadzwyczaj ciekawą i ważną tematyką oraz oryginalnym stylem. A doświadczenie twórcze miała przecież wówczas zerowe. Zaproponowałem, by pisała kolejne reportaże. W ten oto sposób Dorota dołączyła do naszego grona redakcyjnego jako znakomita reportażystka i sympatyczna zarazem koleżanka.
Wzorem dla mnie, jako redaktora naczelnego, pozostawały Kontrasty – renomowany ogólnopolski miesięcznik, ukazujący się w Białymstoku w czasach PRL-u. Słynął szczególnie ze znakomitych reportaży. Pisały tu takie sławy jak Hanna Krall, Melchior Wańkowicz, Ryszard Kapuściński i Edward Redliński. To sprawiło, że Kontrasty nazywano kuźnią reportażu.

Czasopis oczywiście nie był w stanie aspirować do aż takiej rangi, niemniej i na naszych łamach na przestrzeni bez mała trzydziestu już lat ukazało się całkiem sporo dobrych reportaży. Wiele z nich napisała właśnie Dorota Sulżyk. Tematów nigdy jej nie zlecałem, wynajdywała je sama. Dotykały przeważnie jej rodzinnych okolic – Gródka i pobliskich wsi. Jeden z nich zapamiętałem szczególnie. To „Wierszalińskie kamienie”, reportaż w roli głównej z Pawłem Wołoszynem z leśnej głuszy, przylegającej do niezwykłego miejsca, na którym przed wojną „prorok” Ilja Klimowicz zaczął wznosić swój Wierszalin. Reportaż ukazał się w maju 1992 r. Materiał do niego został zapisany w marcu, a autorkę na chutor Wołoszyna, pamiętam, osobiście zawiozłem swym „maluchem”. Przygotowując tekst do druku miałem przed oczyma zgarbionego staruszka, opowiadającego o sobie i legendarnym sąsiedzie. Dorota nagranych na dyktafonie wypowiedzi w całości nie wykorzystała, co zrozumiałe. Z naszej reporterskiej wizyty zapamiętałem przede wszystkim opowieści Wołoszyna o zdarzeniach nieco inne światło rzucających na historię „proroka z Grzybowszczyzny”, opisywanej w radosnej twórczości przez ludzi pióra, sztuki i nauki. Choć i trudno się dziwić, że ta historia aż do tego stopnia poruszyła wyobraźnię intelektualistów.
O tym wszystkim mówiłem przed publicznością. Nikt inny oprócz bohaterki, jej męża Jurka i organizatorów się nie wypowiadał. A przybyło sporo osób, w tym wielu znajomych Doroty, których skrzyknęła najpewniej na facebooku. Czyżby przedtem nie czytali jej reportaży? Chyba i dlatego Dorota postanowiła zebrać i wydać je w książce, aby nie pozostawały rozsiane tylko w pojedynczych numerach naszego miesięcznika, tym bardziej, że ostatni z jej tekstów ukazał się ponad cztery lata temu, po prawie dziesięcioletniej zresztą przerwie, a autorka na spotkaniu oznajmiła, że zamyka ten rozdział i takich reportaży już pisać nie zamierza. Ma teraz dużo innych obowiązków i zajęć, a – jak napisała we wstępie – reportaż jest wymagającym gatunkiem. Materiał trzeba gromadzić nieraz przez dłuższy czas, konieczne są wyjazdy w teren, długie rozmowy.
Trzeba jeszcze dodać, że reportażowi prasowemu nie sprzyjają i obecne czasy, zdominowane przez przekazy obrazkowe. Internet dla takich wyrafinowanych form dziennikarsko-literackich też nie jest odpowiednim miejscem. Mimo to w Gródku zachęcałem Dorotę, by z uprawianiem reportażu definitywnie nie kończyła. To co z pewnością może jeszcze napisać, na pewno będzie cenne i znajdzie czytelnika.
Wielkim bogactwem reportaży Doroty są wypowiedzi występujących w nich osób, zapisane nie po polsku, lecz w brzmieniu oryginalnym. Na haworce – jak to określiła we wstępie do książki. Wypowiadając się przed zgromadzoną w domu kultury widownią sprostowałem – tutejszy język to nie typowy dialekt czy gwara, heta „prostaja mova” i jana je histarycznaja, na joj havaryli navat kniazie. Dlatego apelowałem, aby – tak jak sam to robię już od lat – spisywać charakterystyczne słowa języka „prostego”, póki są jeszcze w użyciu albo tkwią w pamięci. To nasz obowiązek i powinność ocalić ten skarb od zapomnienia. Odniosłem jednak wrażenie, że mój apel to już tylko głos wołającego na puszczy.

(Fot. GCK w Gródku)
Wypowiadałem się po polsku, ale w części również po białorusku (niestety jako jedyny). Tak mówiłem ze sceny jeszcze jako dyrektor. Teraz są z tym problemy, a tutejszy autentyzm kulturowo-językowy z roku na rok gaśnie, przede wszystkim pod naporem polszczyzny. Nie sądzę jednak, by tym ktoś się mocno przejmował.
Spośród reportaży Doroty mam też w pamięci „Czas Pierekału”. To opowieść, opublikowana w Czasopisie w 2006 r., o nieistniejącej już rodzinnej wsi matki autorki. Choć Pierekał należał do mojej ostrowskiej parafii, długo nie potrafiłem jego miejsca dokładnie zlokalizować. Natknąłem się jednak na archiwalną wzmiankę, z której wynikało, że Pierekał był kiedyś wsią tatarską, podobnie jak pobliska Talkowszczyzna. Dziś nie ma po nim śladów, nawet tych opisanych w reportażu. Wkrótce po jego ukazaniu się mój znajomy z Ostrowia, wówczas robotnik-traktorzysta w kryńskim nadleśnictwie, wszystko definitywnie zaorał. W Pierekale w miejscu ludzkich siedlisk zadomowił się teraz las.
Książkę Doroty Sulżyk „Zdjęcie z koniem. Reportaże z Gródka i okolic”, wydało Towarzystwo Przyjaciół Ziemi Gródeckiej przy wsparciu finansowym Gminy Gródek.
Jerzy Chmielewski
Redaktor Naczelny