Tolo: Czytasz jeszcze Evdokimova?
BeJot: Porzuciłam. Dowlekłam się do stwierdzenia, że nieśmiertelność jest stałym wiecznym teraz. Czyli nie wyszedł poza Heideggera. A może to jest ważne? Filozofia? W końcu on to filozof zachodni w pełni. Ale mieć stałe wieczne teraz to znaczy nic nie mieć. Wszystko się staje i staje, i na nowo, i nie tak samo. Mogę powiedzieć o wszystkim: było, minęło. Moje białoruskie dzieciństwo było, minęło. Coś się w coś przekształca. Białoruskie dzieciństwo w nic. Bo w co? Mogę je opisać, ale przecież nie co do sekundy i nie w sposób, który dokona zmartwychwstania białoruskości.
Zmiana przechodzi w zmianę. Tak nieśmiertelny to jest każdy i każda rzecz. Życie nie przekształca się w życie pozagrobowe, w którym masz dotychczasową świadomość i jesteś już „u Boga”. Nie. Nie jesteś. Bez pracy mózgu jesteś paproch, zmieniający się w następny paproch. Wiem, że ja wulgaryzuję wieczne teraz Evdkimova, bo on uważa, że w zagrobiu będziemy żyli ludzkim życiem, choć w wiecznym teraz, ani starzy, ani młodzi i pozbawieni płci. Nie wiem, jacy i czy w ogóle. Miło mi, że Dostojewskiego zdanie „To piękno zbawi świat” przekształcił na: „To kobieta zmieni świat”. On uważa, że kobieta połączona jest z Duchem Świętym, jest charyzmatyczna, i w zasadzie to ona jest Duchem Świętym. Fakt, że jest mi miło, nie czyni mnie nieśmiertelną. Nic ponad to, że jest mi miło.
Zdania z Dostojewskiego są genialne: „Jeśli Boga niet, to kakoj że ja kapitan”. Ból istnienia, ujęty w kilka zrozpaczonych słów. Nikt poza nim tak tego nie wyraził. Nikt. A tyle wycierpiał od ojczyzny! To też pisarz zachodni.
Tolo: Wiersze.
BeJot: Co, wiersze?
Tolo: Wiersze mogą wszystko, odpowiedzieć na każde pytanie w swojej formie, metaforycznie, dosłownie. I wskażą co było, a się zmieniło albo i nie. Wskażą tak, że to coś się nie zmienia, nadal pozostaje uchwycone w sposób poruszający.
BeJot: Czytam ci moją prostą miniaturę z „Rozdziałów”:
Wspomnienie – tekst na różowym
Ojciec pisał wiersze.
Nie masz pojęcia, powiedział,
jakie to było dobre wiersze.
Wszystkie wyrzuciłem. Nie żyją.
Widzisz. Jak wyrzucasz dobre wiersze, to je zabijasz. Zanotowałam dosłownie słowa ojca. Doceniłam je późno, po jego śmierci. Byłam w liceum, kiedy to powiedział, a wtedy nie przywiązywałam wagi do słów rodziców. Ojciec zniknął z życia, uśmiercił go nagły zawał, i jest tak, jakby go nigdy nie było. Wielka szkoda, że wyrzucił swoje wiersze. Miał siedemdziesiąt cztery, kiedy umarł. Dopiero co przeszedł na emeryturę. Mieliśmy zieloną kanapę, właściwie sofę, taką pluszową, przedwojenną (sprzed I wojny), i ojciec zastygł na niej. Kiedy matka na zawsze wyprowadzała się do miasta, kanapę tę zabrał Pan Ce, mówiąc: Większa wesz, to ją bierz. A chcieliśmy ją wyrzucić. Dziś bym nie wyrzuciła, bo to był zabytek. Zielony plusz, falbanki, żółte frędzle. Właściwie to była sofa na sprężynach. W bardzo dobrym stanie. Pan Ce żył ǔ druhoj kaszarcy, jaje możno było minuć, kali iści ǔ staranu Zubkoǔ. Stajała na lewo, a na prawo iszła piaszczanaja daroha ǔ Zubki. Ni wiedaju, ci Pan Ce jaszcze żywie, i ci taka kaszarka jaszcze stajić. I ci taja daroha u Zubki ni zarasła lesam. Jana była żoǔtaja jak jajesznia. Taki piasok. Ni wiedaju, ci ni zarasła lesam. Było pad haru i z hary. Na rowary ciażko było jechać pa takom piasku. I iści było ciażko.
Tolo: Jak to tak jest że człowiek jest, a nagle go nie ma jakby nigdy nie było. Nic o życiu nie możemy powiedzieć ponad to, że ono jest i zaraz go nie ma. Niektórym na starość pomaga wiara. Jednak to tylko uspokojenie poprzez baśń. Nawet jeśli to nie baśń i „coś tam musi być”, jak się kiedyś wyraził Singer, to i tak osoby nie ma. Była osoba, żyła, miała talenty, i co z tego, kiedy większość nic o niej nie wiedziała i nie dowie się.
BeJot: Ogólnie o życiu nie da się powiedzieć jakiejkolwiek jedynej „prawdy”, ale w szczególe można. W wierszu można prawdziwie opisać kwiat, i – jak to wyraził Julio Cortazar: znika samo słowo, a widzisz przedstawiony kwiat. Na przykład znika słowo, opisujące kamień, bo kamień zaczyna do nas mówić, będąc swoim wyglądem, i słowo ma potężną moc pokazania tego wyglądu. Właśnie, uchwycić wygląd rzeczy. Wygląd życia. W epoce cyfrowej maszynkowni nie ma wyglądu życia, bo się patrzy w maszynkę, a tam potwór ględzenia i propagandy. To nie jest życie. Maszynka ma pomagać żyć, wtedy jest dobrem. Można na przykład sprawdzić, jak wygląda mamboreta, intensywnie zielony owad z ruchomą głową, opisywany przez Cortazara. To modliszka. W Polsce żyje w ograniczonych regionach. Raz widziałam ją na podwórku przy chacie, gdzie się odbywały Zajazdy do Naraju. Przeczytałam, że występuje w Puszczy Białowieskiej, ale czasem przyleci na północ.
Coś z życia: charakterystyczny obrazek – wiosna i całe Świsłoczany wyruszają zbierać szczaw na naszych buhrach. Dziewczyny z lnianą torbą przez ramię albo z koszykiem. Wszyscy jedli wtedy wiosenną szczawiową zupę. Pamiętasz jajko w takiej zupie? Albo było pokrojone na kawałeczki, albo włożone całe. Musiało być ugotowane na twardo. Były u was takie wiosenne zupy?
Tolo: Oczywiście były. Jeszcze jeden był sposób na to jajko w niej: na wrzącą zupę powoli lało się surowe jajo i mieszało, i powstawała jajeczna zawiesina. Była to bardzo smaczna i bardzo zdrowa zupa.
BeJot: Te zupy były tylko z pierwszego wiosennego szczawiu. Od tamtych dalekich wiosen nie jadłam takiej szczerej wiosennej zupy. I nigdzie nie rósł tak dorodny szczaw jak na naszych buhrach. Jak się żuło świeży szczaw, to na zębach tworzyła się oskoma. Do zupy dodawało się śmietany spod centryfugi, pamiętasz centryfugę? Mieliście? Jak się ją zmywało, to nie można było pomylić kolejności jej talerzyków, bo nie zadziałała.
Tolo: U nas szczaw zbierało się na końcu pola, na miedzy. Mieliśmy centryfugę oczywiście. A rzeczywiście kłopotliwie żmudne było układanie elementów centryfugi.
BeJot: A u nas najbardziej dorodny szczaw rósł na buhrach, choć nie tylko. Na podwórku. Jak się popatrzyło na wiosenny szczaw, to miało się wrażenie, że on biegnie przed siebie wesoło, optymistycznie, w podskakujących grupach. Ja nie wiem, czy dziś ludzie gdzieś go jeszcze zbierają. Kupią w markecie. A jeszcze wesoło biegły przed siebie takie grzybki, zaraz, jak się one u nas nazywały, zapomniałam.
Tolo: Skułki. A ty mówiłaś, że u was były to wysikanki.
BeJot: Właśnie. Wysikanki.
Tolo: Bardzo smaczne grzybki. Małe, na cienkich nóżkach. Delikatne, kruche. Szczególnie dobre były z jajecznicą. Żółtawe.
BeJot: Od wieków nie jadłam wysikanek. Też rosły na buhrach, a szczególnie tam, gdzie krowa obficie nalała. Buhrów już nie ma. Zniwelowane. Ani dawny szczaw, ani dawne wysikanki nie mają tamtego miejsca na wesołe biegnięcie wraz z wiosną. I nie pojawi się tam lejąca obficie krowa. Że też w jednym życiorysie tak się może wszystko zmienić. Wysikanki mają fachową nazwę – twardzioszek przydrożny albo przydróżnik. U nas jeszcze nazywaliśmy je: padarożniki. Do jedzenia ma tylko kapelusz. Noga jest za twarda, zbyt łykowata, wewnątrz niej są podłużne pasma, które nie dają się pożuć, żylaste. A jak zapisać waszą nazwę „skułki”, z „u” czy „ó”. Nie wiem.
Tolo: Ja też nie wiem. To wasza regionalna nazwa.
BeJot: A ja ni wiedaju chto prydumaǔ, szto heta wysikanki. Skoro mówisz, że wiersze mają moc zatrzymywania życia i pokazywania wyglądu rzeczy, to jeszcze Aleś Czobat. Po polsku, bo w tym liberackim tomiku nie mam białoruskich oryginałów:
Tutejsi
Oto nasz stary park, jak stary obrazek.
Spacerują pieski, spacerują dzieciaki.
Chłopy kostkami domina grzmocą.
Gdzieś obok: mignęła epoka i przemyka władza.
W pałacyku ktoś trzyma gauptwachtę.
Żołnierzyk starannie zamiata swój kawałek ulicy.
W Starym Teatrze grają „Tutejszych”.
Pylą topole szczątkami brudnej waty.
Nasz park umiera cicho.
Ani straszniej, ani lżej niż ludzie.
Ludzie miotają się przez swój park
codziennie – z kolejki do kolejki.
A no bo życie sekundą jest, i tyle…
Skracajmy chociaż ścieżki do celów powszednich.
Widzu, oto biegną, biegną tutejsi,
nieposiadający niczego.
Jak dobrze, że ocalała mi liberacka wersja tekstów Alesia! Ten jego wiersz sprawia, że olsztyńskie parki widzę, a w nich ludzi, „skracających sobie ścieżki do celów powszednich”. Wszędzie na świecie ludzie biegną przez parki, jeśli tylko park nie leży na uboczu. Na tym polega wybitność, że omawia życie szeroko, a nie osiedlowo. Aleś omawia białoruskość, ale ta jego białoruskość nabiera globalnego znaczenia. Siła języka polega na tym, że słowa lokalne nabierają wagi poprzez związek ze sprawami globalnymi. Heta ǔsio adno, na jakoj mowie razmaǔlajam ci sztoś apawiadajam, abo baczym sprawy ziamli, abo tolki swaje nosy. Jak sidzim tolki ǔ maszynkach, ta baczym tolki sibie. Bo kaho jaszcze? Usie tam ananimnyje.
I jeszcze nagle wypada mi z półki podczas porządkowania liberacka wersja moich opowiadań po angielsku, a wykonał ją Piotr Siwecki w swoim minimalbooksie. Nawet ISBN jest. Tytuł: „Tamara BeJot. Told”. Ten minimalbooks był czymś niebywałym. Teraz doceniam. Autorska artystyczna forma tekstu. Delektuję się tymi wydaniami. Jedynie Jolanta Brach-Czaina w pełni doceniła takie wydania, i chciała mieć tylko takie (byłam u niej na uniwerku lekturą studentów, co też było i się zbyło). No widzisz, jak się wszystko zmienia. Brach-Czainy też już nie ma na naszym świecie.
Tolo: Żeby złagodzić pesymistyczny wydźwięk powiedzianego, zacytuję V. E. Frankla, profesora neurologii i psychiatrii, bowiem wypada zachować mniej kategoryczna postawę broniącego swych racji własnego „ja”. Mowa o sumieniu: „Nie zdołam być sługą swego sumienia, jeżeli nie zacznę go pojmować jako zjawiska wykraczającego poza człowieka. Nie mogę ograniczać się do postrzegania sumienia wyłącznie w kategoriach wyłączności psychologicznej, lecz muszę uchwycić jego transcendentną istotę. Sługą swego sumienia mogę być tylko wówczas, gdy dialog, jaki z nim prowadzę, jest prawdziwym dialogiem (dia-logos), a nie monologiem (mono-logos). Jest to wszakże możliwe jedynie w sytuacji gdy sumienie wykracza poza moje „ja”, kiedy występuje w imieniu czegoś innego, niż moje „ja”.
BeJot: To pokrewne i Singerowi, i Dostojewskiemu, takie słowa. Ale ja czuję tu tylko abstrakcyjną rację, ludzka tęsknotę za jakimkolwiek rodzajem nieśmiertelności.
Białoruskość nigdy nie tęskniła do bycia, tylko do niebycia, do zapomnienia siebie, do ucieczki od siebie, dokądkolwiek. Jeśli po śmierci coś jest, to narodów tam na pewno nie ma. To też przeraża, takie czucie. Odbiera sens białoruskiemu dzieciństwu. Po co ono było mi dane, skoro wszystko z niego zniknęło na zawsze z tamtego miejsca, i nigdy tego mego już nie będzie. A właściwie ja nie znałam wiejskiego życia, to znaczy życia w wiosce. Życie w koszarkach nie było przecież życiem w wiosce. To rodzaj samotności, która ma swoje dobre strony: nie ma plotek, bo nie ma z kim ich robić, i nie ma o kim. Moje białoruskie życie było życiem bez plotek i samotne. Tylko czasami zajrzał do nas ktoś z którejś wioski. Zawsze przychodził ktoś, żeby zadzwonić na pogotowie. Tylko u nas był telefon. Najpierw ogromna skrzynka z korbką, drewniana, ze słuchawką na wysokich widełkach. To jeszcze w starej koszarce. Potem w koszarce nowej był już normalny, czarny, płaski, typowy stacjonarny. Najczęściej wzywano pogotowie do porodu albo do dializy, jeśli kamuś zapirało scać. Najczaściej zapirało scać adnamu mużyku z Gabiataǔ. Chadziǔ u kanoplanych szerych hanawicach, zaǔsza zascany na żoǔto. Nichto takich hanawicaǔ uże ni nosić. Ali scać jak zapirało, tak zapiraje mnohich mużykoǔ. Kożnamu raście prastata. Bolsz, mieńsz, ali raście.
Tady raśli na paloch wysokije ćwiordyja kanopli, i ros lon, i ćwiǔ błakitno. Jakoja heta było charastwo! Kalarowyja pałoski. Jak malawanyja.
Niekataryje baby ci mużyki prychodzili da nas pahawaryć, i maci ad razu nakazywała, kab było biez maciuhoǔ i biez plotkaǔ. I tak było. Razmowy byli dla minie ważnyje, ja jich słuchała, bo było pra wajnu, jakoj nichto tut ni chacieǔ, abo pra durnuju nowuju miażu, jakaja razrezała i adrezała, i pra bieżanstwo, i pra toja, szto sawiety wywozili bahaciejszych haspadaroǔ i ǔsich, chto mieǔ biełyje ruczki, znaczyć dachtaroǔ, wuczycielej, inteligencju. A pierad usim biełarusaǔ. Piersz nakaz: Pakaży ruki. A, biełyja znaczyć ty worah narodu. A patom: A ty szto, goworisz po biełaruski, znaczyć ty nasz wrag. Tak apawiadaǔ baćko, jaki baczyǔ mnoho, bo żyǔ u stalicy, bo pracawaǔ na kaleji. Apawiadaǔ, szto polskuju i biełaruskuju szlachtu sawiety pazamykali ǔ wahonach, i karmili salonymi śledziami, kab chaciełaso pić, ali ǔstaǔlali adno wiadro wady na ceły wahon. I biełarusaǔ tak zamykali, i tak karmili i pajili, a ab hetym ja znaju ad Pilipa z Narejkaǔ, jakoho try miesiacy tak muczyli. I jon straciǔ u toj wahonawaj niawoli ǔsie zuby, kali jamu było raptam dwaccać hadoǔ. A kali chacieǔ ad polskaj ułady adszkadawańnia za ruskuju niawolu, ta jamu kazali: ni było takoj niawoli. Ja heta apisywała ǔ adnoj z majich kniżkaǔ. Dziǔno, i ja hetaho ni razumieju, szto z polskich Wiarabjoǔ nikoho ni wywiaźli, a Wiarabji heta była drobnaja polskaja szlachta. Biełarusaǔ pawywozili mnohich. Nichto ni wiarnuǔsa, i śled prastyǔ. Nichto bolsz pra jich niczoho ni wiedaǔ. Byli losy, prapali losy. Byli siemji, i razrezali jich. Z adnaho boku zabiwali Niemcy, pacyfikawali wioski, z druhoho sawiety wywozili. Strasznaja sytuacja. Nikomu jakoś da haławy ni pryszło, kab uciaczy da lesu. Bo jak, astawić kachanuju chatku i ǔciakać? Moża ni budzia tak straszno. Budzia. Siońnia majam tak samo. Robicca toja, czaho nawat ni waabrażajam, bo nawat strach padumać, szto tak moża być.
Tamara Bołdak-Janowska