W liście do Alaksieja Karpiuka Sokrat Janowicz impulsywnie wyłożył treści i poglądy ogólnie odpowiadające prawdzie, lecz musiały minąć jeszcze dziesiątki lat, by otwarcie można było o tym mówić. I też nie do końca, bo do dziś czasem są to tak trudne sprawy, że nawet historycy boją się nimi zajmować.
Taką przemilczaną prawdą, poruszoną w liście, była ciemna strona Armii Radzieckiej na frontach drugiej wojny światowej, jej okrucieństwa wobec ludności cywilnej podczas zdobywania miast niemieckich.
Tym sprowadził na siebie zgubę
Opowieści, jak to czerwonoarmiści gwałcili w Prusach Wschodnich kobiety i dziewczęta, Janowicz słyszał z ust weteranów wojennych, gdy jako dziennikarz „Niwy” przeprowadzał z nimi rozmowy. W przypływie szczerości po cichu opowiadali mu też to redakcyjni koledzy, jak Aleksander Omiljanowicz, były więzień hitlerowskich obozów koncentracyjnych, a po wojnie bezwzględny oprawca. Ten srogi funkcjonariusz Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego miał też za sobą krótki epizod walki w szeregach Armii Radzieckiej w końcowej fazie pokonania nazistów w 1945 r.
W „Nie żal prażytaha” Janowicz wspomina jego czarne anegdoty o tym, jak czerwonoarmiści wyżywali się na młodych Niemkach: „– Komm, panienka, schlafen, dam tiebie czasy…”.
Szef Jerzy Wołkowycki także walczył na froncie i trafił do niemieckiej niewoli. Chociaż z natury był osobą skrytą, w rozmowach prywatnych mógł swym dziennikarzom co nieco napomknąć, jakie to straszne sceny wtedy widział.
Pod wpływem tych opowieści w liście do Karpiuka Janowicz wręcz wybuchnął:
„Naród, który w 1944 r. pod postacią wielomilionowej armii przyszedł do nas w roli wyzwoliciela, znał tylko to, jak napić się wódki, potem palić do cna ocalałe miasta niemieckie, gwałcić na ulicy Niemki, strzelać gdzie popadło i w kogo popadło. Po kapitulacji Niemiec dokonano większych zniszczeń jak w czasie wojny”.
Takimi gorzkimi słowami Janowicz chciał utwierdzić Karpiuka w jego sprzeciwie wobec poczynań wszechwładnych sowieckich dygnitarzy, w większości przecież wcześniej walczących z Niemcami w szeregach Armii Czerwonej. I tu się pomylił. Karpiukowi nie było przyjemnie czytać refleksje rozgorączkowanego trzydziestolatka z Białegostoku, odsłaniające brudne strony bohaterstwa i poświęcenia armii, która wszak pokonała faszystów, ponosząc wielomilionowe ofiary. W tym zwycięstwie miał bowiem także swój udział jako partyzant i żołnierz. Uciekł z niemieckiego obozu, a walcząc na froncie dwa razy został ranny. Na wojnie niejedno widział, również od tej ciemniejszej strony. Daleki był jednak od tak drastycznych ocen armii, w której walczył, bo kładłoby się to cieniem na nim samym. Dziękując za list odpisał Janowiczowi, że niektóre poruszone w nim sprawy „nieco wyolbrzymił”. Radził, by „wyzbył się pewnych fałszywych mniemań”. Dał mu też do zrozumienia, aby tego nikomu nie powtarzał.
Z niebezpieczeństwa płynącego ze strony przelanych na papier spostrzeżeń i poglądów Janowicz do pewnego stopnia zdawał sobie sprawę. Nie obawiał się jednak o siebie, lecz adresata, z którego niezbyt pochlebną reakcją zresztą się liczył. W zakończeniu napisał:
„Tylko teraz zaczynam myśleć, czy ten mój list nie zaszkodzi Wam, gdy trafi w nieodpowiednie ręce?! I czy nie oburzy Was tekst jego? Myślę, że oburzy i to właśnie mnie zasmuca. Pomimo tego chcę, aby dotarł do Was ten egzemplarz nastrojów w naszym środowisku. Potem możecie go porwać, spalić – ten list stanie się Waszą własnością, więc róbcie z nim to co zechcecie, włącznie z przekazaniem go KGB. Proszę nie obrażać się za wulgarną szczerość, gdyż szczerość zawsze mniej więcej jest wulgarna”.
Jak się potem okazało Janowicz tym listem to właśnie sobie i rodzinie zgotował ogromne nieszczęście, przyniósł mu on fatalne i zgubne skutki.
Ale póki przez to załamało się jego życie, jeszcze trzy lata miał względny spokój. Nieświadomy ogromnych kłopotów, które miały nadejść jesienią 1970 r., pisał artykuły do „Niwy” oraz układał kolejne swe urokliwe liryczne opowiadania. Ukazały się one w debiutanckim tomiku „Zahony” w maju 1969 r. nakładem BTSK. Ta książeczka, nadzwyczaj ciepło przyjęta tak przez krytyków jak i czytelników, utorowała mu drogę utalentowanego pisarza. Już po roku został przyjęty do Związku Literatów Polskich, a niebawem utwory z tomiku zaczęli tłumaczyć na język polski znani pisarze warszawscy z kresowym rodowodem (Wiktor Woroszylski, Jan Czopik, Jerzy Litwiniuk, Jan Huszcza i inni). W oryginale stylistycznie i językowo przed wydaniem doszlifował je Mikołaj Hajduk, ówczesny dyrektor białoruskiego liceum w Bielsku Podlaskim. Jako redaktor książki zapobiegawczo usunął z niej niektóre zdania z politycznym kontekstem, jak też fragmenty o zabarwieniu erotycznym. – Będą to czytać uczniowie, nie można ich demoralizować – tłumaczył autorowi. – Vybaczaj, zołatca. Nie złuj, Sakracik… (z „Nie żal prażytaha”).
W siatce agentów
Janowicz wciąż był podekscytowany postawą Bykawa i Karpiuka. Nosił przy sobie stenogramy ich niepokornych wystąpień na zjeździe literatów w Grodnie i w tajemnicy dawał je do przeczytania kolegom z „Niwy” oraz innym dziennikarzom białostockim. Nie uszło to uwadze służb.
W grudniu 1968 r. Kontakt Operacyjny (KO) „Biebrza” – był nim któryś z dziennikarzy „Gazety Białostockiej” – doniósł, że do ich redakcji przyszedł Janowicz i wychwalał Alaksieja Karpiuka. W rozmowie z KO i redaktorem Zbigniewem Nasiadką miał powiedzieć, że „(….) cała Białoruś podziwia postawę Karpiuka Aleksego, wobec czego spotyka się on z powszechnym uznaniem za prowadzenie konsekwentnej walki z dogmatykami i stalinistami. Definitywnie zerwał on z dotychczasową praktyką, że trzeba pisać na zamówienie partii i przestał być „poputczykom”. Dlatego też należy brać z niego przykład. Janowicz nawiązał przy tym do niektórych dziennikarzy i pisarzy w Polsce, zarzucając im, że są „poputczykami” i piszą na zamówienie, wbrew swoim poglądom”.
Z notatki służbowej, spisanej 5 marca 1969 r. ze słów tegoż informatora, wynika że naczelny „Niwy” także zapoznał się ze stenogramami, które otrzymał od Janowicza.
Z SB współpracował również redaktor „Gazety Białostockiej” Aleksander Omiljanowicz, zarejestrowany jako KO „O.A.”. 25 października 1968 r. oficer SB sporządził notatkę służbową z przeprowadzonej z nim rozmowy, w której informator opowiadał, że „Janowicz w tajemnicy dał mu do przeczytania stenogramy wystąpień Bykowa i Karpiuka, nie ujawniając skąd je ma. Bykowa nie czytał. Zapoznał sie z treścią stenogramu wystąpienia Karpiuka i mocno był zdziwiony wrogością niektórych sformułowań. Janowicz powiedział: „Widzisz, nie tylko nasi i czechosłowaccy pisarze występują przeciwko polityce partii i rządu, lecz czynią to również pisarze radzieccy”.
Przyszły autor „Samosieja” cały czas wykonywał zadania jako TW „Kastuś”. Dokładnie nie wiadomo, na czym one w tym okresie polegały, gdyż nie zachowały się na ten temat żadne materiały. Jednak z innych raportów jednoznacznie wynika, że SB coraz bardziej zaczęła inwigilować własnego agenta. Do tego celu oprócz wspomnianych informatorów wykorzystywała też innego tajnego współpracownika w „Niwie” o pseudonimie „Witek”. Był nim Wiktor Rudczyk. W 1968 r. na Janowicza i jego kolegów z redakcji doniósł on do sekretarza KW PZPR Witolda Mikulskiego, przekazując pisemną informację o ich „wrogim stanowisku”. Donos dotyczył także m.in. Włodzimierza Pawluczuka i Aleksego Karpiuka, późniejszego dyrektora białoruskiego liceum w Bielsku Podlaskim, który pracując wówczas w „Niwie”, był jednocześnie studentem filologii białoruskiej w Warszawie. Od studiujących wraz z nim kolegów dowiedział się o tym donosie i miał potem do „Witka” o to pretensje.
Oprócz Pawluczuka Janowicz zażyłe i przyjacielskie kontakty utrzymywał jeszcze z dziennikarzami „Gazety Białostockiej” – rodowitym Kurpiem Zbigniewem Nasiadką i Edwardem Redlińskim, późniejszym autorem głośnej „Konopielki”. Wszyscy trzej podzielali poglądy kolegi Sokrata i potem za nim się wstawiali. Ich także nie ominęły represje SB i aparatu partyjnego.
Na swoje nieszczęście Janowicz długo przyjaźnił się także z Omiljanowiczem. W końcu ktoś go przestrzegł przed tą znajomością. Na redakcyjnych korytarzach białostockiego Domu Prasy o Omiljanowiczu po cichu można było usłyszeć straszne rzeczy. Wtajemniczeni wiedzieli, że tuż po wojnie pracował on w UB w Suwałkach i Olsztyńskiem. W 1948 r. został skazany przez sąd wojskowy za tolerowanie tortur wobec autochtonów z Warmii i Mazur.
Cała okrutna prawda o Omiljanowiczu wyszła na jaw dopiero po latach. W 2005 r. sąd w Suwałkach skazał go na 4,5 roku więzienia za „bezprawne zatrzymywanie, bicie i znęcanie się nad członkami organizacji niepodległościowych, głównie ugrupowania Wolność i Niezawisłość”. W procesie wykazano również, że współpracował z radzieckim wywiadem wojskowym Smiersz. Ten znany swego czasu białostocki literat, autor wielu książek o tematyce wojennej i partyzanckiej, w 2006 r., chory na raka, zmarł w więziennym szpitalu. Miał 83 lata.
Od 2 do 16 sierpnia 1969 r. Sokrat Janowicz wraz z żoną i dziećmi przebywał w Grodnie na zaproszenie ciotecznej siostry Olgi Kreczyk. Na prośbę białostockiej SB był w tym czasie poddany wnikliwej obserwacji przez agentów KGB. W przesłanej przez nich do Białegostoku informacji napisano m.in.:
„Interesujący przyjaciół Janowicz Sokrat (…) w czasie pobytu w Grodnie spotykał się z przedstawicielami inteligencji twórczej miasta, w szczególności z poetką Biczel-Zagnietową, pisarzem Bykowym i innymi. W obecności wymienionych osób wyrażał poglądy o charakterze nacjonalistycznym. Oświadczył, że zarówno w Białymstoku, jak i w Grodnie uważa siebie za przedstawiciela mniejszości narodowej. Przebywając w Grodnie nie odczuwał, że znajduje się na Białorusi. (…) Będąc w ZSRR zamierzał się spotkać z Geniusz Łarysą i Karpiuk Aleksym, jednak spotkań takich nie zanotowaliśmy”.
Janowicz potem wspominał, że wtedy usłyszał od Bykowa, że przyjeżdża do nich Omiljanowicz. Wówczas powiedział, by na niego uważać, przekazując krążące w Białymstoku informacje o jego mrocznej przeszłości i wrodzonym charakterze donosiciela.
Już 19 sierpnia, czyli trzy dni po powrocie Janowicza z Grodna, białostocka bezpieka podjęła decyzję, by „ze względu na wrogą postawę” zabronić mu wjazdów do ZSRR i poddać go obserwacji operacyjnej.
Janowicz domyślał się, że współpracując z SB sam jest inwigilowany. Dlatego starał się być ostrożny w rozmowach z osobami, których dobrze nie znał. A już szczególnie przy alkoholu, wódki z byle kim nie pił. Świadczy o tym notatka służbowa oficera SB z 14 września 1969 r., sporządzona na podstawie informacji TW „Brzoza”, o którym wiadomo tylko, że w latach 1969-1971 był członkiem Zarządu Głównego BTSK. Twierdził on, że „Janowicz wódkę pije, ale z określoną grupą osób. W towarzystwie nieznanym Janowicz pije tylko oranżadę lub sok pomarańczowy”.
Takie spostrzeżenie informator oparł na własnych obserwacjach podczas uroczystości dożynkowych w Hajnówce. Autor „Zahonów” podpisywał tam swą książkę. Wraz z nim był jego serdeczny przyjaciel Stanisław Poznański, redaktor nadawanych wówczas raz w tygodniu w białostockiej rozgłośni radiowej audycji białoruskich. Przyjechał wraz z narzeczoną – dziewczyną z podhajnowskiej wsi, która występowała na scenie, tańcząc i śpiewając w słynnym zespole „Lawonicha”, działającym przy BTSK. Wkrótce mieli się pobrać (ślub wzięli w cerkwi w Dojlidach). Z tej okazji na dożynkach w Hajnówce, jak donosił informator, „obaj z Sokratem dobrze popili”.
Wciąż korzystał z przywilejów
Nieświadom czekających go wkrótce kłopotów Janowicz od października rozpoczął zaoczne studia polonistyczne na Uniwersytecie Warszawskim i wciąż korzystał z życia.
„Dobrze nam się żyło za gomułkowskiej małej stabilizacji, w zasadzie za pół darmo” – napisał po latach w swych wspomnieniach. Miał na myśli przysługujące dziennikarzom przywileje socjalne, liczne profity i ułatwienia w dostępie do dóbr materialnych, nawet co lepszych artykułów spożywczych, które z roku na rok stawały się coraz bardziej deficytowe. Redaktorzy „Niwy” mogli z tego korzystać na równi z kolegami z partyjnej „Gazety Białostockiej”. Wystarał się o to naczelny Wołkowycki, który podpiął tygodnik – formalnie organ BTSK – pod RSW (Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza). W podległym pod partyjny koncern Domu Prasy był specjalny sklepik spożywczy dla dziennikarzy, w którym zbytnio nigdy niczego nie brakowało. Nikt z ulicy oczywiście nie mógł w nim zrobić zakupów. Dziennikarze mieli też własną kawiarnię, a na obiady (za pół ceny) chodzili do stołówki w sąsiednim Domu Partii.
W tryptyku telewizyjnym „Konotacje” Janowicz opowiada, jak kupował wtedy pierwszy czarno-biały odbiornik telewizyjny „Szmaragd”. Telewizory były jeszcze rzadkością. Choć niemało kosztowały, natychmiast je rozchwytywano. W dniu dostawy ustawiały się po nie kolejki. Tymczasem dziennikarzowi Janowiczowi sprzedawca ze sklepu osobiście dostarczył wieczorem telewizor wprost do mieszkania.
W dni wolne od pracy i urlopy autobusem jeździł do Krynek, by pomagać rodzicom na gospodarce. Było to pewną udręką nie tylko dla niego. Większość miastowych synów i córek z chłopskich rodzin (w jego przypadku chłopo-rzemieślniczych) starała się jak mogła ulżyć rodzicom podczas spiętrzonych prac polowych. W „Nie żal prażytaha” opisuje, jak w skwarze piekącego słońca tyrał podczas żniw, a jesienią przy wykopkach. Ta mordęga skończyła się na początku lat siedemdziesiątych, kiedy matka po przedwczesnej śmierci męża przekazała gospodarstwo państwu w zamian za rentę.
„Gazeta Białostocka” utrzymywała kontakty z „bratnią” „Grodzieńską Prawdą”. Dziennikarze obu redakcji spotykali się na „wiecach przyjaźni polsko-radzieckiej” i przy innych okazjach. Kiedy w kwietniu 1970 r. w ramach takiej delegacji pojechał do Grodna Aleksander Omiljanowicz, od Bykowa, Karpiuka i wykładającego w tym mieście medycynę Borysa Kleina dowiedział się, co w sierpniu poprzedniego roku w kręgach tamtejszej inteligencji opowiadał Janowicz. Szczególnie zbulwersowały go opinie kolegi o nim samym. Karpiuk pokazał też mu tamten list sprzed trzech lat.
Donos, który zrujnował mu życie
Teraz wydarzenia w życiu Janowicza potoczyły się jak w koszmarnym śnie. Pewnego majowego dnia niespodziewanie zatrzymał go na korytarzu „Niwy” Omiljanowicz i ordynarnie zrugał:
– Ty pieprzony nacjonalisto białoruski, coś ty na mnie w Grodnie nagadał?!
Wystraszony Janowicz próbował go uspokoić, nawet wyraził gotowość przeproszenia, jeśli w czymkolwiek poczuł się obrażony. Ten jednak wciąż kipiał ze złości, cały w nerwach.
– Nie daruję, tak ci dowalę, że mnie popamiętasz! – ostrzegł.
Tak mniej więcej wyglądała ta scena, opisana przez Janowicza w „Nie żal prażytaha” i opowiedziana potem dziennikarzom.
2 czerwca Omiljanowicz „zgodnie z poczuciem obywatelskiego obowiązku i własnym sumieniem” do Wojewódzkiej Komisji Kontroli Partyjnej KW PZPR w Białymstoku przekazał napisane przez siebie obszerne oświadczenie z bardzo niepochlebną charakterystyką Sokrata Janowicza. Na prawie sześciu stronach maszynopisu przedstawił go jako „skrajnego nacjonalistę, ściślej szowinistę, o poglądach zbliżonych do byłych członków hitlerowskiej NSDAP”.
Na początku sformułował opinię swego byłego kolegi redakcyjnego odnośnie sytuacji Białorusinów po obu stronach granicy: „Naród białoruski zamieszkały w Polsce i BSRR jest w niewoli. Nie posiada własnej państwowości. Tu w Polsce jest uciskany przez polskich nacjonalistów, a w Związku Radzieckim przez Rosjan, którzy narodowi białoruskiemu narzucili niewolę, kajdany, wynarodowienie i wszystko co najgorsze”.
Omiljanowicz napisał, iż według Janowicza „Białoruś powinna być samodzielnym państwem, w granicach na Narwi, Biebrzy i Bugu, i hen na terytorium ZSRR. Naturalnie nie państwem socjalistycznym. Jakim? To już tylko on zna właściwy ustrój przyszłej Białorusi”.
Tak rozmowy na temat zasięgu języka białoruskiego, jakie wielokrotnie podejmowano w redakcji „Niwy”, zapamiętał jej były polskojęzyczny dziennikarz.
Następnie denuncjat powiadamiał, iż jego niedawny kolega dziennikarz wynosi na piedestał chwały „zdrajców i kolaborantów białoruskiego narodu, którzy współpracowali z rządem sanacyjnym, którzy współdziałali z okupantem hitlerowskim, służyli w gestapo, SS, białoruskiej policji organizowanej przez faszystów”. Napisał, że dla niego to „bohaterowie białoruskiego narodu, mający na względzie jego dobro, wielkość i wolność”. Tacy, jak „ataman watażka Bałachowicz, były dowódca „białych” band na Białorusi, a potem w Polsce agent rozlicznych wywiadów, (…) Fiodor Iljaszewicz, Radosław Ostrowski, Mikołaj Abramczyk i cała sfora innych zdrajców, zaprzańców, kolaborantów współdziałających z hitlerowskimi ludobójcami, a dziś będącymi na żołdzie wywiadów państw imperialistycznych”.
Omiljanowicz publikował w „Niwie” i „Gazecie Bialostockiej” całe serie artykułów, a potem książek” o tych „zdrajcach narodu białoruskiego”. W donosie napisał, że jego publikacje „wywoływały u Janowicza zawsze wściekłość i olbrzymie pretensje”. Przytoczył też opinie o sobie, które Sokrat miał wypowiadać literatom w Grodnie:
„Jestem człowiekiem bezpieki, „moczarowcem”, prowokatorem wśród dziennikarzy i pisarzy. Jestem na żołdzie partii i bezpieki, na każdego donoszę do władz, „wykańczam”. Jestem kryminalistą, bo zastrzeliłem własną żonę i za to siedziałem w więzieniu”.
Najwięcej miejsca w oświadczeniu donosiciel poświęcił treści listu, napisanego trzy lata wstecz przez Janowicza do Karpiuka. W szczegółach informował, kto i jak dostarczył go adresatowi, podawał okoliczności zapoznania się z jego treścią i wypunktował w skrócie wszystkie poruszone w nim kwestie. „Miałem okazję czytać ten memoriał – donosił – jak też niektóre fragmenty jego czytał mi sam Karpiuk i odpowiednio komentował, i dziwił się temu, co tam jest napisane”.
Cdn
Jerzy Chmielewski