Chłopi z guberni grodzieńskiej, którzy w sierpniu 1915 r. udali się w bieżeństwo, z głębi Rosji wracali do swoich wsi przeważnie jesienią 1921 r. Umożliwił im to zawarty kilka miesięcy wcześniej traktat ryski wraz z umową o repatriacji. Najpierw trzeba było uzyskać odpowiednią sprawkę – dokument na wyjazd, co trochę trwało.
Bieżeńcy w strachu uciekali z Rosji ogarniętej przewrotem bolszewickim i wojną domową. Tę atmosferę znajdujemy w jednym z ostatnich snów Iljasza Klimowicza w jego „Widzeniach…”. Mowa w nim o piekarzu, który zbudował słynną na cały świat piekarnię. Pracownicy pomyśleli, że po co mają słuchać właściciela i założyli własną. Ale chleb wychodził im niesmaczny – to za kwaśny, to za przaśny. W końcu zniszczyli piekarnię, tak że nie został z niej kamień na kamieniu. Inny właściciel wybudował z kolei znakomitą kuchnię. Kucharz miał wielu pracowników do przygotowywania potraw. Mówił im, ile posolić, ile wlać kwasu. By tam zjeść, schodzili się ludzie z całego miasta. Pracownicy przejęli kuchnię i sami zaczęli gotować potrawy. Te także były niesmaczne. Do tego stopnia, że ludzie przestali tam w ogóle zachodzić. Niezadowoleni robotnicy zniszczyli całe miasto i zaczął się głód.
W tym śnie piekarnia i kuchnia to dostatnia przedrewolucyjna Rosja, a dobry kucharz i piekarz – mądry batiuszka-car, którego obalili bolszewicy.
Jeśli założyć, że Iljasz Klimowicz był z rodziną w bieżeństwie za Symbirskiem (w „Widzeniach…” zapisanych jako Sibirsk, obecnie Uljanowsk w południowo-zachodniej części Rosji nad Wołgą), to w tamtych stronach wielki głód panował w latach 1920-21. Świadczą o tym wspomnienia innych bieżeńców z Białostocczyzny, opublikowane w wydanym w 2000 r. przez redakcję „Niwy” tomie „Bieżanstwa 1915 hoda” oraz książce Anety Prymaka-Oniszk „Bieżeństwo 1915. Zapomniani uchodźcy” z 2016 r.
Panowała tam wtedy wielka susza, aż ziemia popękała. Jak wspominała mieszkanka nieodległej od Grzybowszczyzny wsi Załuki, kij wsunięty w szczelinę cały w niej się chował. Nie było jedzenia. Oszczędzano mąkę, dodając do niej starty na proszek suchy łopian i z tego piekło się chleb.
Kiedy nadarzyła się możliwość powrotu do rodzinnej wsi, Klimowicz nie zastanawiał się ani chwili. Znad Wołgi uciekał od głodu i ze strachu przed rozjuszonymi bolszewikami, którzy niszczyli cerkwie i represjonowali duchownych. Mogło się wydać, że gdzieś daleko zaczął budowę prawosławnej świątyni, co by i na niego sprowadziło podobne kłopoty. Jeszcze nie wiedział, że po powrocie także będzie cierpieć głód, a jego religijna inicjatywa i tam napotka opór władzy.
Wrócili na hoły kamień i do nowego państwa
Iljasz wracał do Grzybowszczyzny ze swą drugą żoną Zofią i pasierbicą (u Karpiuka nosi imię Olga). Miał jeszcze dwójkę własnych dzieci – córkę Wierę z pierwszego małżeństwa i syna Wincentego. O ich losie wiadomo niewiele. Córka raczej nie żyła, a syn najpewniej pozostał w Rosji, zmobilizowany na front pierwszej wojny światowej.
Klimowicze, by dotrzeć do Grzybowszczyzny, musieli pokonać prawie dwa tysiące kilometrów. Jechali koleją. W Baranowiczach przesiedli się na pociąg do Sokółki. Dalszą drogę – około dwudziestu kilometrów – z tobołkami przebyli pieszo. Za Ostrowiem Południowym Iljasz z niecierpliwością wyglądał na horyzoncie swej cerkiewki. Wówczas nie było jeszcze dzisiejszego pasa lasu i niebawem ukazała mu się jego oczom. Tam od razu skierował pierwsze kroki. Przykryte prowizorycznie słomą mury, jeszcze bez okien i drzwi, zawieruchę wojenną szczęśliwie przetrwały. Iljasz wszedł do środka, wydobył zakopaną w ziemi ikonkę Bogurodzicy, przeżegnał się, dziękując za szczęśliwy powrót na ojcowiznę. Miał już blisko sześćdziesiąt lat.
Kontynuowanie budowy cerkwi Iljaszowi póki co nie było w głowie. Bo i za co? Przede wszystkim musiał na nowo urządzić swej rodzinie życie. Wprawdzie Grzybowszczyzna to wieś na uboczu, żadnych przemarszów wojsk tu nie było, opuszczone gospodarstwa zostały jednak splądrowane przez sąsiadów i mieszkańców okolicznych miejscowości, którzy nie byli w bieżeństwie. Bieżeńcy po powrocie z Rosji zastawali swe domy z wydartymi oknami i drzwiami, gospodarskie budynki niekiedy były spalone, siedliska porastały chaszcze. W sąsiednim Ostrowiu Nowym ocalała tylko jedna stodoła. Nie było co jeść. Dzieci posyłano z koszykami po okolicy po prośbie, by ktoś dał choć kilka kartofli. Wiosną wynajmowano je za pastuchów i parobków za przysłowiowy talerz zupy. Poza domem przebywały do samej zimy.
Klimowicz musiał też oswoić się z nową administracją. Naraz znalazł się bowiem w innym państwie, odrodzonej Polsce, o której nikt tu nigdy wcześniej nie słyszał. Nie było już guberni grodzieńskiej, Grzybowszczyzna znalazła się w nowo wytyczonym województwie białostockim. Sokólski ujezd wprawdzie pozostał, ale teraz był to powiat. Nową jednostką administracyjną była też gmina Szudziałowo, która obejmowała Grzybowszczyznę i ponad dwadzieścia innych wsi. W jej granicach najdalej wysunięte na południe były Pieszczaniki, Załuki i Królowe Stojło pod samym Gródkiem. Gmina zastąpiła carską wołość z siedzibą w Ostrowiu. Budynek ten, z czerwonej cegły, nazywano „kancelarią”. Znajdował się przy ostrowskim pastwisku, tuż obok uroczyska Wejsaŭszczyna. W 1915 r. został zburzony przez wycofujące się wojska rosyjskie. Cegły rozniosła okoliczna ludność, która nie wyjechała w bieżeństwo. Pozostałości po „kancelarii” były widoczne jeszcze pół wieku temu. Obecnie rośnie tam las.
Pojawili się też nowi – nietutejsi – urzędnicy, nauczyciele i policjanci, którzy rozmawiali w obcym, dotychczas tu prawie nieznanym polskim języku. Urodzeni przed wojną autochtoni pisać po polsku nigdy się już nie nauczyli. Nawet podpisy na dokumentach najczęściej składali cyrylicą. Tak jak moja babcia w 1950 r. pod swoim zeznaniem jako świadka w Urzędzie Bezpieczeństwa Publicznego w Sokółce. Paweł Wołoszyn, późniejszy sąsiad Iljasza w Wierszalinie, jeszcze pod koniec lat osiemdziesiątych opisy do zaprojektowanej przez siebie elektrowni wodnej sporządził po rosyjsku. Sam „prorok” osłuchał się z językiem polskim dopiero w pokojach urzędników, dobijając się zezwolenia na kontynuowanie budowy swej świątyni. Na co dzień myślał i rozmawiał jak wszyscy wokół – po prostu.
Uciskani cierpieli biedę, głód
Podpisując w Rydze umowę o repatriacji, strona polska zobowiązała się do udzielenia pomocy ewakuowanej w 1915 r. ludności po jej powrocie na opuszczone gospodarstwa. W praktyce bieżeńcom zezwolono tylko, a i to na krótko, na bezpłatne pozyskanie budulca w lasach.
Jeden z artykułów traktatu ryskiego dotyczył gwarancji praw mniejszości narodowych. Strony na zasadzie wzajemności zobowiązały się do zapewnienia im wszelkich swobód w kultywowaniu swojej tradycji, kultury i posługiwaniu się własnym językiem, organizowaniu szkolnictwa, a także pielęgnowaniu wiary przodków. Te humanitarne i demokratyczne zapisy pozostały tylko na papierze, życie pokazało zupełnie co innego. Również w ZSRR, gdzie Polaków, którzy nie zdecydowali się na wyjazd, szykanowano, a ich katolicką religię zwalczano na równi z prawosławną.
Na Podlasiu i w całej Zachodniej Białorusi zakorzeniona i dominująca tu od wieków ruska wiara – prawosławna, unicka i znowu prawosławna – naraz stała się religią drugiego sortu. Utożsamianą ze znienawidzonym zaborcą w pańskiej Polsce postanowiono ją zlikwidować, a na początek spolonizować. Tak jak tutejszych Białorusinów, na których zarzucono jarzmo dyskryminacji ekonomicznej i społecznej oraz politykę asymilacji.
Te tereny i tak gospodarczo znacznie odbiegały od ziem zaborów austriackiego i pruskiego, teraz różnice miały tylko się pogłębić. Odrodzona Polska ani myślała inwestować tu w przemysł i infrastrukturę, czy też rozwijać zacofane rolnictwo.
Na początku lat dwudziestych w Grzybowszczyźnie i okolicznych wsiach 75 proc. pól leżało odłogiem, porośniętych kilkuletnim samosiejem. Chłopi po powrocie z bieżeństwa nie mieli czym ich uprawiać. Minęło kilka lat, zanim jako tako odbudowali zniszczone zabudowania, dochowali się wołów i koni. Sami często mieszkali najpierw w okopach, ziemiankach i sklepach – piwnicach. Mimo obfitości darmowego drewnianego budulca nowe zabudowania stawiano na wzór dawnych, małych, niskich, prymitywnych chałup krytych słomą. Niemal wszystkie przedmioty codziennego użytku robione były sposobem domowym.
Był to zatem czas biedy, a niekiedy i głodu. Tutejsza wieś, opuszczona w okresie bieżeństwa, teraz z roku na rok robiła się coraz bardziej przeludniona. Ludność gromadnie trzymała się roli, uprawianej ciągle systemem trójpolowym, bo do innej pracy nie miała gdzie pójść.
Po kilku latach od powrotu z bieżeństwa sytuacja miejscowych chłopów ciągle była nadzwyczaj trudna. Natrafiłem na interpelację, którą 31 marca 1925 r. złożył w Sejmie poseł Paweł Wołoszyn, na co dzień mieszkaniec niedalekich Harkawicz. Sprawował on mandat w latach 1923-1927 z listy Bloku Mniejszości Narodowych. Interpelację skierował do ministra spraw wewnętrznych i finansów, domagając się obniżenia podatków dla mieszkańców Ostrowia Południowego. Pisał w niej:
(…) Powróciwszy z wygnania zastali swe gospodarstwa zrujnowane, a zabudowania spalone. Do dziś nie mogą stanąć na nogi. Na odbudowę gospodarstw nie mają pieniędzy, nie mają też czym obrabiać ziemi. Z tego powodu 250 ha ziemi leży odłogiem…
Mało że nie było z czego żyć, to jeszcze trzeba było państwu płacić niemałe podatki. W interpelacji mowa jest o podatku drogowym. Okazuje się był taki, a jego stawka wynosiła 42 zł od jednego uczastka, czyli około szesnastu hektarów, także tych leżących odłogiem. To były wówczas bardzo duże pieniądze. Dla porównania za dniówkę ciężkiej pracy podczas żniw w majątku de Viriona w Krynkach płacono niewiele ponad złotówkę.
Prawosławnym chłopom mocno doskwierał też brak oparcia duchowego ze strony Cerkwi, z którą wcześniej tak silnie czuli się związani. Teraz nie mieli gdzie się nawet pomodlić, chyba że przed ikonami w domu. Sergiusz Borowik, zmarły w 2021 r. doktor matematyki i pasjonat lokalnej historii, pochodzący tak jak poseł Wołoszyn z Harkawicz, sporządził dokładne statystyki odnośnie cerkwi i duchowieństwa prawosławnego na tym terenie na początku lat dwudziestych. Według jego ustaleń z czternastu przedwojennych kapłanów z bieżeństwa powrócił tylko proboszcz z Szudziałowa, o. Bazyli Iwaniuk. Jego cerkiew wysadzili w powietrze carscy żołnierze w sierpniu 1915 r. Wtedy spalili też drewnianą uspienską cerkiew w Ostrowiu. Inne, jak na ostrowskim cmentarzu i w Krynkach, powracający bieżeńcy zastali zamknięte. Nie było tam komu odprawiać nabożeństw.
Szudziałowski proboszcz, który powrócił w 1918 r., zatrzymał się w Samogródzie. Udzielił dwudziestu jeden ślubów, a w Ostrowiu kolejnych dziewięciu. Sakrament przyjęły głównie pary z rodzin, które nie udały się w bieżeństwo, pozbawione opieki duszpasterskiej. Zbiorowo też chrzczono urodzone w tym czasie dzieci, mające już nieraz po kilka lat.
Iljasza, choć miał teraz przede wszystkim przyziemne egzystencjonalne problemy, ta sytuacja mocno martwiła. Dlatego jeszcze bardziej czuł się zdopingowany do kontynuowania budowy swej cerkwi w Grzybowszczyźnie. Korzystając ze swobody w lasach zgromadził najpewniej surowiec nie tylko na potrzeby opuszczonego gospodarstwa, ale przy okazji na podłogę, sufit i stolarkę do świątyni. Jak mówią ustne przekazy, by opłacić majstrów, postanowił sprzedać pół uczastka ziemi po swym nieżyjącym bracie i jeszcze kawałek własnego pola oraz łąkę. W archiwach nie odnalazłem aktu notarialnego, który by to potwierdzał, ale zachowało się zaświadczenie, wydane Klimowiczowi w 1934 r. przez urząd gminy w Szudziałowie, zgodnie z którym posiadał on wtedy tylko 5,5 dziesięciny gruntu, czyli traciak (jedną trzecią uczastka).
Jak Iljasz przechytrzył władze
W którym dokładnie roku sprzedał pole, nie wiadomo. Najpewniej było to w połowie lat dwudziestych. Bowiem zanim zaczął kontynuować prace, swe nietypowe przedsięwzięcie musiał na nowo zalegalizować w innym już państwie, które nie zezwalało na powstawanie na tych terenach niekatolickich świątyń. Jego starania, które zajęły mu aż kilka lat, ktoś tak opisał:
Musiał pokonać opór polskich władz. Walczył z urzędami, pisał podania, wystawał pod drzwiami i w końcu postawił na swoim: urzędnicy dla świętego – nomen omen – spokoju machnęli ręką i zezwolenie wydali…
Nie do końca to prawda. Dokonałem rzec można sensacyjnego odkrycia. Dzięki Cecylii Bach-Szczawińskiej, która w Archiwum Państwowym w Białymstoku odnalazła plan stojącej do dzisiaj budowli i zamieściła go na swym fejsbukowym profilu „Krynki – historia, miejsca, ludzie”, temu rysunkowi uważnie się przyjrzałem. Został sporządzony w 1924 r. To nie był projekt cerkwi, ale ogólnie kaplicy. W opisie drobnymi literami użyto zaś słowa „kościół”. Co prawda nad kopułami nie narysowano krzyży katolickich, ale też i prawosławnych. Są tam tylko pionowe kreski.
By obejść prawo, Iljasz formalnie budował więc nie cerkiew, ale kościół. Ktoś mu takie rozwiązanie musiał podpowiedzieć, a architekta i urzędników najpewniej przekupił.
Aż dziwne, że dotąd nikt na to nie wpadł, choć niejeden zauważył, że cerkiew w Grzybowszczyźnie swym wyglądem przypomina trochę kościół. A to ze względu na kontrastującą z owalną bryłą strzelistą wieżę z dzwonnicą, charakterystyczną dla świątyń katolickich. To również musiał być celowy zabieg architekta.
Cdn
Jerzy Chmielewski