Białoruski dyktator udzielił wywiadu znanej rosyjskiej dziennikarce telewizyjnej dla stacji Rossija1. Nieoczekiwanie jednak show Łukaszence skradł jego biały puchaty pies, przechadzający się po stole i strząsający białą sierść do sałatek, ogórków i wędlin. Pies jest tak puchaty, że nie widać dobrze jego głowy, za to w tle majaczy zblazowana nieco (worki pod oczami) postać samego Łukaszenki w domowym outficie. Po prawicy ojca siedzi – a jakże – ukochany syn Kola. Syn ma podciągnięte do łokci rękawy gustownego ciemnego golfa, przez co jeszcze bardziej „ocieplił” scenkę; wiadomo – jak jest ciepło, to można rękawy zakasać (nie z zapału do pracy, bynajmniej, bo scenka jest typowo świąteczno-wypoczynkowa). Patrząc tak na ojca i syna siedzących razem przy „domowym” stole przy piecu (piec, chyba wiejski?, w tle) jakoś mimowolnie przypomniałem sobie ich razem w innej rozbrajającej, rodzinnej scence – w polowych mundurach wojskowych, panterkach, przygotowanych do walki. Chyba ładnie wyglądałby kałasznikow w zdrowej, silnej ręce Koli (z zatoczonymi po „komandosku” rękawami)… A na następnym już planie świecąca choinka na stoliku, a pod nią Dzied Maroz (jak by powiedziała moja babcia – „krasit nos”).
I tak nie za bardzo ten wywiad wizerunkowo wypalił – chyba że miał ośmieszyć Łukaszenkę. Myślę też sobie – i to moje przeświadczenie wynika z faktu, że jestem szczęśliwym posiadaczem domowych psów i kotów – że psy raczej na stoły nie włażą, za to koty – i owszem. Ale chyba pies wizerunkowo miał być lepszy, w końcu przecież pies jest wierny, oddany bezgranicznie swemu panu (wiadomo KOMU), za to koty… O, to są niezależne, wolne bestie!
Jerzy Sulżyk