Pa prostu / Па-просту

  • Płacz zwanoŭ

    23. Zabytaja tragedia kala Krynak (4)

    Syne, kab adkapać ich, paprasili Bronisia Czarnamysaho z susiednich Klabanaŭcaŭ. Toj uziaŭ z saboju jaszcze dvoch mużczyn i noczu pajechali na miesca tragedii. Kali paczali raskopvać jamu, z siaredziny trysnuła kroŭ. Pamału vyciahnuli dva trupy Sidaroviczaŭ i pa cichu pryviaźli ich da Kundziczaŭ. Myła ich…ЧЫТАЦЬ ДАЛЕЙ / CZYTAJ DALEJ

Po pudlaśki / По-пудляські

  • Kinoman

    13. Stan nevyznačanosti

    Orła wrona nie pokona! [Antykomunistyčne hasło v vojennum stani v Pôlščy.] Statut Białoruskiego Zrzeszenia Studentów (BAS) pisavsie mnoju miêseci dva. Odnočasno my začali vyšukuvati „našych” studentuv u akademikach raznych vyžšych škôł u Varšavi i psychologično pudhotovlati jich do toho, što budemo rejestrovati biłoruśku studenćku organizaciju… ЧЫТАЦЬ ДАЛЕЙ / CZYTAJ DALEJ

RSS і Facebook

ROZMOWA

U siebie. I autentycznie

Rozmowa z Barbarą Kuzub-Samosiuk, liderką zespołu Czeremszyna, organizatorką Festiwalu „Z wiejskiego podwórza”, dyrektorką Gminnego Ośrodka Kultury w Czeremsze

Na pewno masz w domu kolekcję płyt…

– Mam. Ponad tysiąc sztuk.

A słuchasz muzyki z płyt?

– Słucham. Cały czas.

A masz ulubioną, taką najbardziej zjechaną?

– Ostatnio Alice in Chains, Unplluged. Wróciłam do Beastie Boys, to z takich mocniejszych.

Czyli nie tylko folku słuchasz?

– Folku słucham bardzo rzadko. Trochę fado, Lhasy – bardzo ją lubię. Jeśli folkiem można nazwać Dead Can Dance – to tego dużo. Długi czas słuchałam Di Grine Kuzine – to taki niemiecko-bałkański mix, miałam fazę na Haydamaky – ale na tych dawnych. Lubię też tradycyjną muzykę, słucham czasami Drevo. Rzadziej natomiast włączam płyty z muzyką poważną, bo tyle jej się na studiach nasłuchałam… Czasem wracam do Requiem Mozarta.

Czeremszyna na scenie Fot. Waldek Samociuk
Czeremszyna na scenie
Fot. Waldek Samociuk

Chodzisz na koncerty?

– Oczywiście.

A wolisz chodzenie na koncerty czy słuchanie płyt, gdy możesz sobie wygodnie usiąść, włączyć co chcesz na dobrym sprzęcie?

– Na pewno koncerty. Tylko wolę te mniejsze, nie gigantyczne. Dużych festiwali mam przesyt. Zawsze uwielbiałam muzykę graną na żywo. Od 1984 r. jeździłam do Jarocina. W tym roku też miałam wybrać się na różne koncerty, między innymi Raege Against the Machine, ale wszystkie te wydarzenia odwołano.

Co jest takiego w koncertach? Płyt możesz przecież posłuchać w spokoju, wszystko sobie dopasowujesz. A na koncercie cały ten szum otoczenia…

– Często obserwuję samą realizację koncertu od strony technicznej, jak wygląda, jak brzmi. Można powiedzieć, że je w jakimś sensie podglądam. Na przykład, gdy pojechaliśmy do Szczecina, gdzie koncertowała Lisa Gerrard z The Mystery of Bulgarian Voices – ogromnym chórem bułgarskim – to z wielką przyjemnością słuchałam tego występu, była świetna akustyka. Z kolei na Pearl Jam okropnie się umęczyłam – dźwięk w Tauron Arenie w Krakowie był fatalny. Ostatnio byłam na Dead Can Dance i ubolewam nad kulturą osobistą ludzi. Państwo przyszli, chlali piwo i czymś się obżerali. A wracając do samego koncertu, to jest on dla mnie mistycznym przeżyciem. To niesamowite, gdy pomiędzy uczestnikami koncertu tworzy się pewna wspólnota – ludzi, którzy przychodzą posłuchać swego ulubionego wykonawcy, zobaczyć go, dotknąć jakby, nie dosłownie, ale poprzez bycie w tym miejscu. Na koncercie powstaje więź pomiędzy wykonawcą a publicznością, następuje interakcja… Pamiętam, jak w Jarocinie podczas występu Dżemu o trzeciej nad ranem Rysiek klękał na scenie i cała publiczność razem z nim klękała. Na koncertach Czeremszyny też staramy się nawiązać jak najlepszy kontakt z publicznością, żeby ten, kto przyszedł, nie tylko słuchał muzyki, ale też poczuł coś więcej, jakąś więź właśnie.

Na festiwalu w Czeremsze jest interakcja pomiędzy artystami a publicznością. To się widzi, słyszy i czuje, że tak się wyrażę. Czy jak zaczynaliście organizować festiwal, tak sobie wyobrażaliście koncerty? Że będzie to nie tylko słuchanie, ale i przeżywanie muzyki?

– Tak. Przez te wszystkie lata nabrałam przeświadczenia, że 80 proc. ludzi, którzy odwiedzają nasz festiwal, przyjeżdża tu nieprzypadkowo i z pełną świadomością decyduje się właśnie na Czeremchę. Chcą pobyć z tymi konkretnymi artystami, którzy występują na naszej scenie. Z drugiej strony artyści, którzy tu koncertowali, z chęcią do nas wracają, piszą, że czuli się na naszym festiwalu potrzebni publiczności. A ta publiczność to już trzecie pokolenie – minęły przecież 24 lata. Ludzie przyjeżdżają tu, bo odnaleźli w Czeremsze coś swojego, najpierw może jednego artystę, a potem powiedzmy pięciu kolejnych. Mamy związki małżeńskie, które narodziły się na festiwalu, dzieci festiwalowe…

VOO VOO na scenie w Czeremsze Fot. Tomasz Famulak
VOO VOO na scenie w Czeremsze
Fot. Tomasz Famulak

Rozpoznajesz tych stałych bywalców? Mam na myśli osoby z publiczności, a nie spośród artystów?

– No pewnie. Znam wiele takich osób, które stały się moimi przyjaciółmi.

A jak to się stało?

– Myślę, że w znacznej mierze to przez Czeremszynę. Oni znali nasz zespół, przyjechali tu i zostali, związali się z festiwalem. Poza tym byliśmy jednym z pierwszych tego rodzaju festiwali folkowych – na Podlasiu na pewno. A dziś chyba zostaliśmy tu jedynym wydarzeniem muzycznym z taką stylistyką – folkową, nie folklorystyczną. Nigdy jakoś nie zakumplowaliśmy się z dużymi ludowymi zespołami tanecznymi. Poszliśmy raczej w kierunku muzyki tradycyjnej, czegoś z elektroniką, trochę rocka, hip-hopu, także miksów stylistycznych. A wracając do wspomnianej atmosfery podczas koncertów. Powiem tak, dwadzieścia pięć razy zagraliśmy podczas festiwalu i za każdym razem koncert był inny. Gramy Lipkę co najmniej od 2005-2006 roku, czyli jakieś 15 lat i za każdym razem ściska mi gardło, jak śpiewamy ją razem z publicznością, jak patrzę na tych ludzi, jak ich słucham… Choćbym nie wiem jak była zmęczona, jak miała dość wszystkiego… Nie wiem, jak wyrazić to uczucie, może działa to jak narkotyk – choć sama nigdy żadnych narkotyków nie brałam.

Jakaś chemia jest, coś się w mózgu dzieje. Jak w transie. Kiedyś rozmawiałem z niektórymi artystami występującymi na białoruskim festiwalu Basowiszcza i oni też wspominali, że scena i publiczność niesamowicie pobudza. Tworzysz sobą widowisko na żywo i widzisz żywiołowe reakcje ludzi. To jednak działa.

– Tak, dostajesz zastrzyk energii.

Tu w Czeremsze podczas festiwalu dość specyficzna atmosfera panuje też pomiędzy koncertami. Pamiętam, jak z rana wszystko zaczyna się budzić powoli, ludzie pojawiają się nie wiadomo skąd, chodzą leniwie, noga za nogą. Zatrzymują, choć niejednokrotnie wcale siebie nie znają albo dopiero co się poznali… Ktoś do mnie zagada i okazuje się nagle, że mamy mnóstwo wspólnych tematów. Powstaje taka aura festiwalowa, która – co wiele osób mi mówiło – jest bardzo pozytywna. Czy to ma związek z muzyką, która jest tu grana? A może to coś innego? Może coś ludzie z Warszawy przywożą pociągiem?

– Nie sądzę. Co by nie mówić o ludziach z Czeremchy, którzy być może przez długi czas nie utożsamiali się z festiwalem, to jedno jest pewne – są gościnni. Gdy ludzie przejeżdżający z całej Polski widzą, że są mile widziani, to pewnie trudno jest im wytworzyć jakąkolwiek negatywną reakcję. W związku z tym zachowują się bardzo fajnie. A więc tak naprawdę wszyscy wspólnie pracujemy na tę atmosferę – ci, którzy tu przyjeżdżają, miejscowi, wolontariusze pracujący przy organizacji festiwalu. Trudno jest po prostu wyłamać się z czegoś, co nie generuje żadnych negatywnych emocji. Ochrona jest w porządku, nasi strażacy, Staszek (Staszek Jaskółka – prowadzący festiwal – J.S.) zawsze coś fajnego ze sceny powie, na warsztatach ludzie robią to, co ich interesuje, dopytują, angażują się. Kiedyś, pamiętam, jeden z komendantów policji powiedział: „Słuchaj, jak to jest, że na tak wielkiej imprezie nigdy nie mieliśmy żadnych poważniejszych problemów? Czasem tylko kilku miejscowych sobie podpije, to się poszarpią i tyle. Żadnych właściwie interwencji”. To samo mówili mi ochroniarze.

Też to zauważyłem. Taki lajtowy klimacik. Tu ktoś idzie, tam coś jedzą, jakieś dziecko na golasa się plącze… Jak na wiejskim podwórzu, nomen omen.

– Tak. Właśnie tak miało być, wszyscy doskonale się czują i jest swojsko.

A jak powstał festiwal, skąd się wziął?

– Czeremszyna zaczęła koncertować w 1993 r. Byliśmy na Mikołajkach Folkowych w Lublinie – pierwszym dużym tego rodzaju festiwalu, jednym z nielicznych wówczas w Polsce. Ponieważ studiowałam w Lublinie, więc po prostu pojechaliśmy tam. Zobaczyłam wtedy, jak świetna to była impreza, jak fantastyczni ludzie na nią przyjechali… Po jakimś czasie, to było w 1996 r., razem z Mirkiem – moim mężem – powiedzieliśmy sobie: może zróbmy festiwal u nas, w Czeremsze. Na początku było bardzo skromnie. Wtedy koncerty – przez kilka edycji – odbywały się na sali. Nazywaliśmy je „Spotkaniami folkowymi z wiejskiego podwórza”. Pamiętam, że zapraszaliśmy zespoły, a one po prostu przyjeżdżały, nie mieliśmy żadnych umów, tych wszystkich formalności i szczegółów, które dziś trzeba przygotować. Romana Kumłyka z Ukrainy zapraszałam jeszcze dzwoniąc do niego telefonem na korbkę – pani na poczcie zamawiała na Ukrainie rozmowę. Kumłyk nie miał telefonu, miał go sąsiad, który mieszkał trzy kilometry od niego. Ten sąsiad szedł więc do Kumłyka, wołał go do siebie, a ja za godzinę dzwoniłam. Wracając do idei, to była ona bardzo prosta, naturalna. Skoro my, Czeremszyna, jeździmy koncertować do kogoś, na jakieś imprezy, to i do Czeremchy może ktoś przyjechać. Na początku było trochę nieporozumień z mieszkańcami. Pamiętam, że gdy na jednym z filmów o Czeremszynie pokazywaliśmy miejsca ze starą, tradycyjną architekturą drewnianą, ludzi siedzących na ławeczkach, to część osób się oburzała. Mieli do nas pretensje, że nie pokazaliśmy bloków, asfaltu i tak dalej. Nie rozumieli wtedy jeszcze, co interesuje ludzi z miasta. Organizując festiwal chcieliśmy pokazywać właśnie tradycję, przede wszystkim oczywiście wspaniałą muzykę z różnych miejsc Europy i świata. Żeby nasi mieszkańcy zobaczyli, że przyjeżdżający do nas z całego świata goście nie wstydzą się swojej tradycyjnej kultury, a są z niej dumni. Chcieliśmy, żeby tu, u nas, ludzie również byli dumni ze swojej kultury. Z tego kim jesteśmy, jacy jesteśmy. I to zaczęło z czasem działać.

Czy możesz powiedzieć o sobie, że jesteś „tutejsza”?

– Jestem.

No właśnie, a co to znaczy? Kim się czujesz jako „tutejsza”?

Barbara Kozub-Samosiuk Fot. Jerzy Muszyński
Barbara Kozub-Samosiuk
Fot. Jerzy Muszyński

Wydaje mi się, że ludzie u nas bardziej określają się przez pryzmat religii, wyznania, niż narodowości. Mówią raczej tutejszy prawosławny czy katolik… Prześledźmy moją drogę. Nigdy nie podobało mi się to, co robiło Białoruskie Towarzystwo Społeczno-Kulturalne, przekonując ludzi, że wszyscy są Białorusinami, a gdy ktoś mówił, że nim nie jest, stawał się wrogiem. Pamiętam nasz pierwszy występ w Warszawie na „Wspólnocie w kulturze”, gdzie pojechaliśmy z BTSK. Przedstawiając nas ktoś napisał, że jesteśmy białoruskim zespołem. Bardzo mnie to wzburzyło, ponieważ nigdy nie chcieliśmy siebie w taki sposób szufladkować ze względu na wykonywaną przez nas muzykę. Zawsze twierdziłam, że jesteśmy przede wszystkim związani z miejscem, nie z wyznaniem i narodowością. Członkowie naszego zespołu pochodzą z szeroko rozumianego Podlasia, ale też z Warszawy, jesteśmy różnych wyznań. Podczas naszego występu na scenie prowadzący, sprowokowany przeze mnie, zapytał, czy jesteśmy Białorusinami. Odpowiedziałam wprost, że nie i dodałam, że po prostu jesteśmy z Czeremchy. W tej Czeremsze w jednym końcu ludzie mówią inaczej niż w drugim. Mówi się po swojomu. Jestem przekonana, że gdyby kogoś tak mówiącego – czeremszuka – zapytać czy jest Białorusinem, czy Ukraińcem, to odpowie, że jest po prostu tutejszy i mówi po swojomu.

Chyba że jest świadomy i wie, co chce odpowiedzieć…

– Tak, chyba że jest świadomy, ale jednak większość nie chce się tak określać. Potem, gdy podczas studiów, zaczęłam badać folklor i nagrywać pieśni, czytać publikacje, zapoznawać się z atlasem gwar wschodniosłowiańskich, zaczęłam nabierać pewnej świadomości kulturowej, narodowej. Dodam, że znajomości tutejszego języka nie wyniosłam z domu, moi rodzice ze mną rozmawiali po polsku. Między sobą mówili gwarą, podobnie ze swoimi rodzicami, znajomymi, ale nie ze mną. Ja nauczyłam się tutejszego języka wtórnie, poprzez piosenki.

Ja na przykład do siódmego roku życia w ogóle w domu i na wsi nie mówiłem po polsku. U nas w Mętnej mówi się podobnie jak w Czeremsze, tylko bardziej miękko. Na przykład nie hodyw, robiw, tylko chodił, robił… Dopiero w szkole poznałem dobrze język polski.

– Nie wartościuję człowieka ze względu na jego narodowe określanie się. Jeśli się ktoś określi jako Białorusin albo Ukrainiec, to jest fajnie, ale jeśli się nie określi, to też nie ma w tym nic złego. Jeśli tutejsi mieszkańcy nie określają jednoznacznie swojej narodowości, a pielęgnują swój tutejszy język, to czy jest to oznaka zanikania, wymierania jakiejś narodowości? Nie wiem, nie jestem w stanie tego ocenić. Od 32 lat pracuję w domu kultury i obserwuję taką cichą wojnę białorusko-ukraińską, przeciąganie zespołów, organizowanie konkurencyjnych imprez. Nie wiem, jaką wartość i sens ma robienie z piosenek na siłę białoruskich, tak jakby nie można by ich było grać w dowolnej oryginalnej formie na jednych i drugich imprezach? Jeśli piosenka jest z tego miejsca, gdzie działa dany zespół, z konkretnej wsi czy miasteczka, albo została przekazana przez babcię, wujka czy kogo tam jeszcze, niech taką pozostanie. Najbardziej chciałabym, żeby ludzie poznawali, odkrywali własną kulturę, niekoniecznie od razu klasyfikując ją jako białoruską, ukraińską, czy jaką tam jeszcze.

Żeby nie było odwrotnie, że dopasowujemy kulturę do jakiejś założonej klasyfikacji. Najpierw trzeba poznać swoje prawdziwe tradycje, język, obyczaje, a dopiero potem świadomie dopasować się do większej wspólnoty, na przykład narodu.

– Tak. Ja na przykład w spisie powszechnym zaznaczyłam, że jestem Ukrainką. Po jakimś tam czasie do tego doszłam.

Ja zaznaczyłem, że jestem Białorusinem.

– No i bardzo dobrze.

A rozmawiamy właściwie o tym samym folklorze, bo moja wieś położona jest niecałe trzydzieści kilometrów stąd. I twoja, i moja postawa wynika z pewnej autentyczności, którą odziedziczyliśmy po naszych przodkach, a do świadomości narodowej musieliśmy dojść tak naprawdę samodzielnie. To, co zostawiła po sobie kultura – w tym przypadku ludowa – jest autentyczne, natomiast nasze wybory na podstawie tych samych właściwie źródeł mogą być inne. A te źródła – najczęściej zresztą przekazywane ustnie z pokolenia na pokolenie – są bardzo wiarygodne i trwałe. I to jest ta autentyczność.

Oczywiście. Przykład z wczoraj. Zadzwoniła do mnie pani z Czeremchy Wsi – w sprawie Korowaja, który śpiewam chyba od 1994 roku – i mówi: „Basia, nigdy tej zwrotki nie śpiewaliśmy”, po czym zaśpiewała mi właśnie jedną zwrotkę. I rzeczywiście pierwszy raz ją słyszałam. Poprosiłam ją, żeby zapisała te słowa, żeby nie przepadły. Wsi zabuliś – dodała na koniec rozmowy. A ona w sobotę piekła ten korowaj, potem go wyjmowała i przypomniała sobie tę zaginioną zwrotkę.

I to jest autentyczne. Pamiętam, jak w latach 80. ubiegłego wieku przez naszą wieś szli artyści, którzy śpiewali między innymi Razprahajte chłopci koni… Jeden z mieszkańców wsi zwrócił im uwagę, że na Mutni to śpiwajut Wyprahajte…, a nie Razprahajte… Niby niuans, a świadczy o niesamowitej pamięci tego co przekazywano ustnie i autentyczności tych treści. I tutejszości.

Tylko, że obecnie zatraciliśmy tę tutejszość. Po pierwsze radio i telewizja nadają programy po białorusku albo ukraińsku, po drugie instruktorzy, którzy przyjechali z Białorusi i Ukrainy, przywożą tutaj piosenki i pewną manierę wykonawczą. I w końcu już nie wiadomo, która piosenka jest stąd, a która została przywieziona, a których zespoły nauczyły się z kaset i płyt.  

Czy śpiewanie albo słuchanie tych starych tradycyjnych, tutejszych piosenek ma twoim zdaniem wpływ na świadomość ludzi, poczucie tego, kim są? Czy to, co robi Czeremszyna, również ma takie oddziaływanie? Czy dla przeciętnego, młodego człowieka stąd, który prawdopodobnie mówi tylko po polsku, a którego rodzice czy dziadkowie mówią w tutejszym języku, słuchanie tych piosenek ma jakieś znaczenie?

– Myślę, że ogromne.

Nie wstydzi się?

– Może kiedyś mógł się wstydzić. Pamiętam, jak przed laty, gdy do Czeremszyny przychodziły zapraszane przez mnie, żeby śpiewać, bardzo młode dziewczyny, to koleżanki je wyśmiewały: „O, będziesz śpiewać, jak stare baby!”. Tu dobrą robotę zrobiły jednak media. Bo jak pojawiliśmy się w telewizji, jednej, drugiej, w radiu, jak wygraliśmy jakichś parę festiwali, jak pojechaliśmy za granicę – na koncerty do Niemiec, Włoch… Nagle się okazało, że to śpiewanie „jak stare baby” wcale nie jest takie straszne. Może to jest jakaś wartość. Że nie trzeba się tego wstydzić, tego śpiewania „po rusku”. W tamtych czasach ludzie zatracili poczucie własnej wartości, nie wiem, dlaczego. Ktoś im wmówił, że mieszkają na gorszym terenie. Wtedy powiedziałam sobie, że jeżeli wrócę do Czeremchy, jeśli w tym 88 roku tutaj będę, to nie po to, żeby swój czas przesiedzieć, być jak inni ludzie, że zrobię coś, co będzie wykraczało poza normę. Pamiętam, że na studiach w Lublinie zawsze podkreślałam, skąd jestem i to, że jestem prawosławna, że w styczniu nie piszę egzaminów i kolokwiów, bo mam święta. I to nie był żaden problem, trzeba było tylko to jasno powiedzieć i mieć świadomość, skąd się jest. Wydaje mi się, że wtedy wszystko skażone było jakimś wstydem – miejsce, język, rękodzieło, kulinaria… Na szczęście w latach 90. przyszły zmiany, wszystko to zaczęło się odradzać. Zaczęło powstawać dużo nowych zespołów, cały ruch folkowy, jakoś te procesy tak fajnie się potoczyły. Zdarzało mi się coraz częściej słyszeć młodzież, która po wypiciu piwka szła ulicą i śpiewała Nese Hala wodu, czy Czom ty ne pryszow.

–To się bardzo dobrze śpiewa… Niekoniecznie „Szła dzieweczka do laseczka”, a Nese Hala wodu na przykład.

– No tak. Jak przyjeżdżało się na wesela, to okazywało się nagle, że młodzi ludzie znają te swoje piosenki i chętnie je śpiewają. Na polskich, katolickich weselach była właśnie wspomniana „Szła dzieweczka…” albo tęsknota za Ukrainą, czyli „Hej Sokoły!”

Wasz festiwal jest związany z miejscem, czyli z Czeremchą, z której pochodzisz i czujesz się z nią mocno związana. Kierujesz miejscowym domem kultury, słowem organizujecie wspaniałą imprezę u siebie, ale dla wszystkich. Czy – hipotetycznie – dałabyś radę zorganizować taki festiwal powiedzmy na Podhalu, na Śląsku, czy gdziekolwiek indziej?

– Kiedyś się już nad tym zastanawiałam. Był taki moment, że chciałam odejść ze swojej pracy, taki jeden rok, gdy trochę mi dopieczono – i personalnie, i Czeremszynie – w kontekście tego, co robię. Ja nigdy nie chciałam skalać się disco polo i wtedy to był poważny zarzut, że nie robię imprez „dla ludzi”. Odpowiadałam jasno, że „wódka, konserwy i muzyka bez przerwy” to niestety nie ze mną. Z wykształcenia jestem muzykiem i nie będę wspierać za pieniądze publiczne ludzi, którzy tak naprawdę nie grają, nie śpiewają i w tym sensie są oszustami. A poza tym my mamy misję… Więc gdy pojawiły się te zgrzyty, pomyślałam, że zabiorę stąd festiwal, zabiorę zespół i pojadę… gdzieś. Ale chyba nie zrobiłabym takiej imprezy, jak w Czeremsze, w miejscu zupełnie innym kulturowo. Logistycznie, organizacyjnie pewnie bym sobie poradziła, festiwal folkowy – taki ogólny – zorganizowałabym. Ale nie poczułabym już tego flow, który związany jest z regionem, nie miałoby to tej spójności, która jest w Czeremsze, wśród ludzi, którzy tu mieszkają. Nie wiem, czy gdybym nawet zaprosiła najlepsze kapele z różnych stron świata i powiedzmy gdzieś w Wielkopolsce wyszła sobie na plac przed scenę, czy poczułabym, że to jest moje miejsce.

Najbardziej autentyczna jesteś u siebie.

– Tak. Fajnie jest podczas festiwalu spotykać się z mieszkańcami Czeremchy, witać się z nimi… Z kimś się uściskam, uśmiechnę się do znajomych, ktoś powie: „Pani Basiu, jak super!”. To jest niesamowite uczucie. Coś jest magicznego i tego nie da się przenieść gdzie indziej.

Na festiwal do Czeremchy przyjeżdżają kapele z całego świata, z oddalonych o tysiące kilometrów miejsc. Wychodzą na scenę i wszyscy się przy ich występach dobrze bawią. Co ich łączy? Co się dzieje?

– Nie myślisz, że sam folklor, sama tradycyjna muzyka ma jakieś takie wspólne, wielkie korzenie, które oplatają całą ziemię? Tutaj czujesz, że ten człowiek z odległego kraju jest z nim bardzo związany i gra swoją muzykę nie bez powodu. Że to jest jego autentyczna kultura, że ten zespół nie oszukuje ciebie. Jest prawdziwy w tym, co robi. I to się czuje, mimo że nie do końca rozumiemy może, co się naprawdę na scenie odbywa.

Jak poradziliście sobie z tą szczególną sytuacją, która spowodowana jest obostrzeniami sanitarnymi wynikającymi pandemii koronawirusa?

– Na początku miały być tylko koncerty online. W marcu i kwietniu podjęliśmy decyzję, że festiwal na pewno się odbędzie, jeśli bez publiczności na żywo, to trudno, będzie pusty plac. Na początku myśleliśmy, że ktoś zdoła przyjechać z zagranicy, ale gdy zamknięto granice, sprawa upadła. Jednak gdy tylko pojawiły się możliwości wpuszczenia jakiejś publiczności przed scenę – mogło to być maksymalnie 370 osób – to z nich skorzystaliśmy. Część osób mogła też poza ogrodzeniem, na telebimach, obejrzeć koncerty, zasmakować festiwalu. I oczywiście byliśmy dostępni online. Cieszymy się, że nikt nie zachorował.

Myślisz już o następnym roku?

– Myślę. Mamy zobowiązania wobec tych zespołów, które nie mogły przyjechać w tym roku, a bardzo chcą wystąpić na festiwalu. Szkoci, Węgrzy, Belgowie czekają już „w blokach”, żeby startować. No i strasznie ubolewam, że nie mogło być jarmarku. To jest coś, co chyba najlepiej nam wyszło w całym województwie. Żadnej chińszczyzny nie wpuszczamy, mogą tu być tylko tacy ludzie, którzy robią coś własnymi rękoma. To też jest jak misja – uczyć, że zamiast plastikowej zabawki z marketu możesz kupić piękną drewnianą czy uszytą własnoręcznie przez kogoś, kto się postarał i zrobił coś niepowtarzalnego.

No i znowu wróciliśmy do tego, jak wiele warta jest autentyczność. W każdych okolicznościach. Dziękuję bardzo za rozmowę.

Rozmawiał Jerzy Sulżyk

Пакінуць адказ

Ваш адрас электроннай пошты не будзе апублікаваны.

Календарыюм

Гадоў таму

  • У лістападзе

    505 – 1519 г. Заканчэньне пабудовы Барысаглебскай царквы ў Навагарадку, помніка архітэктуры готыкі. 445 – 1579 г. Пераўтварэньне Віленскай Езуіцкай Акадэміі ў Віленскі Унівэрсытэт – першы унівэрсытэт ва ўсходняй Эўропе. 405 – 1619 г. Надрукаваньне „Грамматики словенския правильная синтагма” Мялеція Сматрыцкага. 325 …ЧЫТАЦЬ ДАЛЕЙ / CZYTAJ DALEJ

Календарыюм / Kalendarium

Сёньня

  • (461) – У берасьцейскай друкарні у 1563 г. была надрукавана Біблія – адно з самых поўных і лепшых тагачасных выданьняў, вядомая як „Радзівілаўская Біблія”.
  • (142) – 3.11.1882 г. у Акінчыцах нар. Якуб Колас (сапр. Канстанцін Міцкевіч, пам. 13.08.1956 г. у Мeнску), пісьменьнік, грамадзкі дзеяч, адзін з заснавальнікаў беларускай літаратуры. Друкавацца пачаў у 1906 г. у газэце „Наша Доля”, паэмы „Новая зямля” (1923), „Сымон-музыка” (1925), „Суд у лесе” (1943), „Адплата” (1946), „Рыбакова хата” (1947), аповесьці, п’есы, каля дваццаці зборнікаў вершаў, апавяданьняў, нарысаў ды іншых.
  • (114) – выданьне у 1910 г. першага зборніка вершаў Якуба Коласа „Песьні жальбы”.
  • (87) – 3.11.1937 г. расстраляны саветамі Максім Бурсевіч (нар. 9.08.1890 г. у Чамярах каля Слоніма), нацыянальны дзеяч, сакратар БСР Грамады.
  • (87) – 3.11.1937 г. расстраляны саветамі Павал Валошын (нар. 10.07.1891 г. у Гаркавічах Сакольскага павету), дзеяч БСР Грамады, дэпутат Сойма (1923-1928).

Новы нумар / Novy numer

Папярэднія нумары

Усе правы абаронены; 2024 Czasopis