Parę miesięcy temu, kończąc (jak mi się wtedy wydawało) opowieści o tytułowym Śląsku i jego różnorakich odcieniach, nie wykluczyłem, że jeśli obostrzenia związane z COVID-19 zelżeją, to, ponieważ nie sposób zamknąć tematu bez odwiedzenia czeskiego fragmentu mitycznego Śląska, pojadę i do drugiej połówki pewnej całości, jaka istniała od 1290 do 1918 roku – Księstwa Cieszyńskiego. Z jednej strony integralnej części historii Śląska jako takiego, z drugiej jedynej jego części, jaka dotrwała do końca władania dynastii Habsburgów przy Wiedniu i Pradze.
Mityczny Śląsk
Skąd nagle wzięła mi się ta „mityczność”? Przede wszystkim z mitu o sile przedwojennego polskiego oręża. Wszak był to ostatni zwycięski pochód wojska polskiego w historii kraju. W 1938 r. na mocy wątpliwego etycznie współuczestniczenia w rozbiorze Czechosłowacji do Rzeczpospolitej włączono połowę tego terytorium (zwaną właśnie Zaolziem). To miało podbudować morale w narodzie i korespondowało dość mocno z Nie oddamy ani guzika generała Rydza-Śmigłego w świetle rosnącego zagrożenia ze strony nazistowskich Niemiec. Natomiast wcześniejsze o osiemnaście lat wykorzystanie zamieszania wojennego w odradzającej się RP i włączenie tych ziem pod władzę Pragi w 1920 r. było co najmniej równie kontrowersyjne jak wzmiankowany powrót.
Mityczność również dlatego, że „Zaolzie” odwiedza w sumie mało kto z Polaków, ale figuruje ona na liście ziem, które po 1945 r. bezpowrotnie utracono, takich jak Grodno, Wilno, Stanisławów czy Lwów. Nie są to może emocje podobnej skali co w przypadku Kresów Wschodnich, ale dla wielu (a już najbardziej mieszkańców Cieszyna) ten sztuczny podział jednego organizmu, jakim było dawne księstwo, stał się tym samym czym nagłe rozdzielenie podlaskich Białorusinów od Grodna, czy Brześcia. I to dokładnie w tym samym roku.
Jest sens silić się na czeski?
Na czeską stronę Śląska Cieszyńskiego wybrałem się tak jak Czesi wybierają się na polską. Po zakupy, na spacer, przede wszystkim – na luzie. Po wejściu do strefy Schengen czystą radością jest po prostu przespacerować się po moście nad Olzą, popatrzeć na dwie flagi narodowe, po czym za chwilę zapomnieć o tym, że takie szczęście w przekraczaniu granic ma niestety zdecydowana mniejszość ludności globu.
Czy jest w ogóle sens silić się na język czeski na Zaolziu. Zapytałem o to wspomnianego w poprzedniej części reportażu prof. Radosława Zenderowskiego. – Ja do Ostrawy i Frydka-Mistka używam jedynie polskiego, mimo że czeskim posługuję się jak native speaker. Nie będę robił ani z siebie, ani z nich idioty. Wszyscy albo mają polskie korzenie, albo żyją w mieszanych małżeństwach, albo po prostu doskonale rozumieją polski nie tylko przez wzgląd na to jak podobne są to języki, ale głównie dlatego, że żyjąc obok Polaków i handlując z nimi nie sposób jest się nie dogadać.
Poznawać Zaolzie od Nawsia
Dlatego też kupując bilet na dworcu kolejowym w Czeskim Cieszynie czułem się swobodnie. Co zaś było mym celem? To samo co wszędzie. Tak jak na Podlasiu, na Śląsku, czy ostatnio w nostalgicznej podróży na Podhale, unikam miast, bo wychodzę jak mi się wydaje ze słusznego założenia, że to właśnie w mieście giną języki, kultura czy architektura mniejszości, a zamiast tego dostajemy coraz bardziej podobne do siebie molochy ze szkła, betonu i z tak wyprowadzającym mnie z równowagi hukiem tysięcy samochodów. Tak jak prawdziwe Podlasie odnaleźć można na wsiach, tak zacząłem poznawać Zaolzie od Nawsia (cz. Návsí). Nie, to nie lapsus, ani nie błąd w druku.
Nawsie to jedna z ważniejszych wiosek w historii regionu, a przy tym siedziba gminy.
Jedzie się tam wygodnym, klimatyzowanym pociągiem, a za bilet płaci śmieszne pieniądze. Dla kogoś, kto podróżuje tą linią pierwszy raz, miłym zaskoczeniem jest odczytywanie przez lektorkę nazwy każdej stacji po czesku i po polsku. Zdecydowanie najwięcej problemów owa pani miała odczytując nazwę Ropica Przystanek, co przerodziło się w Ropica Pszistanek. Wcale się jednak nie dziwię i nie umniejszyło to mojego szacunku do tego, jak państwo czeskie traktuje na Zaolziu polską mniejszość i te 31 mieszanych gmin. Przynajmniej formalnie i zgodnie z prawem Unii Europejskiej.
Na każdym kroku mijamy tablice z dwujęzycznymi nazwami miejscowości, dwujęzyczne tablice na przystankach kolejowych, dwujęzyczne nazwy ulic czy nawet urzędów. Proszę mi pokazać jeden taki przypadek w Polsce? Ano nie ma. Wieś nie jest specjalnie wielka, ale czuje się tutaj polskiego ducha, chociażby zaglądając do polskiej szkoły podstawowej czy kościoła ewangelickiego. I tak np. nad wejściem do placówki edukacyjnej wisi tablica z napisem „Mąż stanu, polityk. generał Władysław Sikorski. W 90-tą rocznicę pobytu w Nawsiu – Zaolziacy. 11.11.2004”. Dużo ciekawsza, ponad dwustuletnia, tablica znajduję się nad wejściem do stojącego po sąsiedzku kościoła ewangelickiego Poznajcie prawdę a prawda was wyswobodzi. Jan 8, 32. – Co cesarz Józef II pozwolił, Leopold II i Franc I potwierdził a Albert książę Sasko-Cieszyński osobliwą łaską forytował, to zbór Nawiejski auszp. wyznania sobie i potomkom z ochotą wybudował. 1820. Bez pozwolenia księcia i przede wszystkim dostarczenia potrzebnego budulca sami wierni wiele by nie wskórali.
W Nawsiu większość życia spędził wybitny polski działacz, a przy tym uznany nauczyciel i pisarz Władysław Młynek. Stąd też pochodzi jego córka – Halinka, w Polsce znana bardziej z czeskiej wersji nazwiska – Mlynkova, która na przełomie XX i XXI wieku zrobiła olbrzymią karierę muzyczną jako wokalistka zespołu Brathanki. Mniej więcej dziesięć lat później Polska usłyszała o drugiej zaolziańskiej gwieździe – urodzonej w Trzyńcu (cz. Třinec) Ewie Chobot, znanej w Czechach i w Polsce pod pseudonimem Ewa Farna. Wokalistki sprzedały w obu krajach tysiące płyt i są żywym dowodem na to, że dwunarodowość nie tylko nie przeszkadza, ale wręcz sprzyja robieniu kariery, zwłaszcza mając na względzie jak maleńkim obszarem, nawet na mapie niewielkich Czech, jest Zaolzie.
Jak na Podlasiu
I mimo że może wydawać się to nie na miejscu, warto w tym momencie nawiązać do Podlasia i Grodzieńszczyzny, bo podobieństw jest naprawdę ogrom. Przede wszystkim Zaolzie jest dwukonfesyjne – wśród mniejszości polskiej stosunek katolików do protestantów waha się w zależności od źródła, ale tych ostatnich jest na pewno nie mniej niż 1/4. Dokładnie tak jak po drugiej stronie granicy, gdzie znajdują się wsie protestanckie (jak Leszna Górna, Dzięgielów czy miasto Wisła). Na Zaolziu oficjalnym językiem polskiej mniejszości w urzędach, ośrodkach kulturalnych czy w kościołach jest literacka polszczyzna. Mimo to wszyscy są trójjęzyczni bo językiem używanym w domu jest po naszymu, a zatem śląska gwara, zaś na poziomie państwa oczywiście język czeski.
Ludność polska na Zaolziu (łączone dane z powiatów Karwina i Frydek Mistek) wedle spisu z 2001 r. liczyła przeszło 37 000 osób, a w 2011 już tylko 29 000 włączając w to deklaracje mieszane. Wart uwagi jest wzrost deklaracji śląskich (z 3500 w 2001 r. do 6500 dziesięć lat później). I teraz część najbardziej szokująca, która w ogromnym stopniu dotknęła przede wszystkim liczbę Czechów, ale i Polaków na Zaolziu. O ile 20 lat temu żadnej narodowości nie podało zaledwie 8500 mieszkańców Zaolzia, to w spisie z 2011 r. ponad 100 000! Polski historyk i działacz społeczny z Trzyńca – Józef Szymeczek – uważa, że od podziału Śląska Cieszyńskiego w roku 1920 polska wspólnota po lewej stronie Olzy jest w trakcie przekształcania się z mniejszości narodowej w grupę etniczną, proces ten nazywając „uwstecznianiem się” świadomości narodowej Polaków na Zaolziu. Tym samym wychodzi na to, że w świetle toczącej się czesko-polskiej bitwy o tożsamość tracą obie strony, zaś tych, których jest coraz to więcej, to jak byśmy powiedzieli „tutejsi”, albo nawet zdeklarowani Ślązacy! Opisywałem już w poprzedniej części „Śląskiego Mikrokosmosu”) pokrótce fenomen pojęcia stela, tu stela (czyli stąd) jako głównego wyznacznika przynależności dla mieszkańców polskiej strony dawnego Księstwa Cieszyńskiego. Jak się okazuje po drugiej strony to przywiązanie jest być może nawet jeszcze silniejsze.
Spójrzmy zatem na podlaskie/grodzieńskie analogie. Podobnie jak na Zaolziu po obu stronach granicy RP i Białorusi żyją przemieszani katolicy i prawosławni. Niektóre regiony są niemal „czyste” religijnie, a w innych było pół na pół. Zarówno na Białorusi jak i w Polsce istnieje straszny bałagan językowy. Polscy Białorusini w domu mówią głównie różnymi rodzajami gwar, w szkołach uczą się dodatkowo literackiego białoruskiego no i oczywiście polskiego. Na Grodzieńszczyźnie w chatach znowuż króluje białoruski, w kościołach polski i białoruski, w oficjalnych stowarzyszeniach literacka polszczyzna, zaś na poziomie państwa główny język urzędowy – rosyjski.
Ludność białoruska w Polsce topnieje (o niemal 1/5 w spisach z 2001 i 2011 r.) podobnie jak spada liczba Polaków na Białorusi (o 1/4 pomiędzy latami 1999-2009). 287 000 deklaracji polskich z 2019 pokazuje, że trend ten udało się jako tako zahamować. Co prawda danych z Białorusi na temat „tutejszych” nie mam, ale już patrząc na spis powszechny przeprowadzony na Podlasiu widać, że przybyło (50 000 deklaracji!) tych, którzy swojej przynależności nie określili, a w małym stopniu widać też przyrost mniejszości ukraińskiej.
Myślę, że wszelkie komentarze są zbędne, bo też dane pokazują dobitnie iż, pomimo że podzielony Śląsk Cieszyński dzielą od podzielonego pogranicza Polski i Białorusi setki kilometrów to występujące tam zjawiska są identyczne. Może to też dobra okazja do tego, by polscy Białorusini przestali uważać się za gorszych od Polaków czy nieudolnie walczących o swoje, bo jak widać prawa asymilacji a nawet pewnego buntu, jaki prowadzi do zwycięstw opcji niejednoznacznej (jak „tutejsza”, czy „śląska), pokazuje, że żyjemy w świecie, w którym coraz trudniej o deklaracje jasne, proste i nieinkluzywne.
Godocie po naszymo?
Wracając na Zaolzie, to region ten, co by nie powiedzieć, zachwyca, podobnie jak druga połówka dawnego Księstwa Cieszyńskiego. Rzeki i góry (Beskidy śląsko-Morawskie) są czyste, a ludzi na szlakach bardzo mało, bo też wygląda na to, że Czechom zwyczajnie nie w smak górołaztwo skoro mają góry na każdym kroku. Miasteczka takie jak Jabłonków (cz. Jablunkov) to klasyczne Austro-Węgry w miniaturce. Obowiązkowa figura św. Nepomucena w centrum, wąska zabudowa, pełna starych kamienic, kościołów i budynków administracji. Duch Franciszka Józefa po prostu unosi się w powietrzu. To wchodząc, to schodząc z kolejnych wierchów (Girova, Ostry, Kozubova), jakie zdobyłem podczas poznawania okolicy, podziwiałem panoramę na Niżne Tatry (już na Słowacji), a raz nawet na Tarty jako takie (najprawdopodobniej na słowacki Krywań).
Przyroda czy architektura to jedno, ale najbardziej ciekawił mnie oczywiście ten czynnik ludzki. Ostoją śląskiej gwary jest oczywiście wieś, ale słyszałem ją również w pociągu czy na przystanku w Trzyńcu – bądź co bądź mieście z 35 000 mieszkańców. Nic nie może się jednak równać z gminą Gródek (cz. Hrádek), gdzie Polaków jest procentowo najwięcej (ponad 31%), a już w ogóle z wioseczkami takimi jak Milików (cz. Milíkov) czy Koszarzyska (cz. Košařiska). Ta ostatnia nazwa wiąże się z wspominanym przeze w reportażu z Podhala kolonizacją i nazewnictwem wołoskim jakie obejmuje niektóre sprzęty, zajęcia, czy jak w tym przypadku korzeń nazwy wsi. Coşar to po wołosku stodoła, obora, a od Tatr po Beskidy oznacza przenośną zagrodę dla owiec.
To właśnie w tych dwóch ostatnich wsiach nasłuchałem się lokalnej gwary aż miło. A to mijając młodych rowerzystów jacy opowiadali co trza polyźć na sziłka (siłka-siłownia?), młode małżeństwo, jakie stojąc pod drzewem nie mogło zdecydować kaj ciepnonć gałynzie (gdzie rzucić gałęzie), a już absolutnym szokiem była dla mnie gwara w formie pisanej. Schodząc ze szczytu Kozubova natknąłem się na zbocze odgrodzone drutem z zaczepionym na nim powiadomieniem Niechejcie. Zawrzite. Pasóm śie tu krowy. Dziynkujymy (Zaprzestańcie/odstąpcie. Zamknięte. Pasą się tu krowy). Bóg mi świadkiem, że śmiałem się chyba z parę minut nim zupełnie doszedłem do siebie.
W Milikowie spotkałem się z dwoma postawami co do gwary. Jedną, która mnie zaskoczyła, ale jak wyjaśnił mi potem mój przyjaciel, prof. Zenderowsk,i nie jest niczym niezwykłym – wśród sporej części Polaków z Zaolzia panuje przekonanie, że to oni mówią tą najbardziej poprawną polszczyzną, a cała Polska popsutą. Kto jak kto, ale mieszkaniec Cieszyna, który zjadł zęby na temacie tak własnego miasta jak i Czech, wie o tym najlepiej.
– Czy godocie tukej po ślunsku?
– No tak. Może nie po śląsku, ale po naszymu, po polsku. Tak gdzieś połowa wsi to na pewno. A nawet ci co nie mówią to wszyscy rozumieją. Zależy jak traficie. Jak traficie na Czecha to wiadomo, że odpowie po swojemu raczej, ale na 100 procent zrozumie. Tu wszyscy zrozumieją.
– A jak z ludźmi? Dużo jest tu dzieci?
No dziecek to tak nie za bardzo. Młodzi to pomagają w polu, dużo to w Trzyńcu pracuje. Ale tak w naszych (polskich – dop. autora) tych podstawowych to po kilka-kilkanaście w jednej klasie jest. Kiejsci było i po kilkadziesiąt.
Niestety, wszystko się zgadzało. Sprawdzając potem informacje na temat demografii przekonałem się, że dzieci do 14 roku życia wśród polskiej mniejszości na Zaolziu jest tylko procent, a to za mało by zapewnić efektywną zastępowalność pokoleń.
Pomieszanie z poplątaniem
Czasami to ja stanowiłem większą atrakcję niż Polacy Zaolziańscy dla mnie. Może dlatego, że godołem wariantem śląskiego z Bytomia/Zabrza/Katowic i użyłem pojęcia Oberschlesien, które tutaj brzmi równie egzotycznie co np. Uganda. Zauważyłem też wrzucanie bohenizmów przez starszych.
– A wy to tak zaujimawe (po czesku – ciekawie) mowiycie. Skiela wy som?
–A bo wiycie jo żech z drugij zajty przyjichoł. Ze Katowic.
Łgałem jak pies, bo chciałem przecież porozmawiać po śląsku, a nie po polsku. Swój jednak od razu pozna swego i wytropi kto nie jest stela. Natknąłem się na podobny mur co kiedyś w Dubiczach Cerkiewnych, o których wyczytałem w Wikipedii, że żyje tam największa procentowo grupa Białorusinów. Pojechałem dziesięć lat temu i wyskoczyłem jak ten Filip z konopi ze swoim Dobry Dzień. Jak u was sprawy? itp. Nie muszę chyba dodawać, że spotkało się to ze swego rodzaju koncentracją starszych pań na nawołoczy.
Prócz bohenizmów zauważyłem też formy tak ciekawe z punktu widzenia szeregu wyrazowego w literackiej polszczyźnie, że aż mnie zamurowało. Po krótkiej rozmowie o ogrodzie, o górach i o pogodzie życzyłem zdrowia mojej rozmówczyni, na co w odpowiedzi usłyszałem:
– Wom tyż wedle tego.
Zajrzałem też do Domu Polskiego Związku Kulturalno-Oświatowego w Gródku. Pora późna, więc wiało pustkami. Obok drzwi plakat zachęcający do deklarowania się w spisie powszechnym jako Polacy (tak jak u nas również odbywa się on w Republice Czeskiej w tym roku). Na górze widniał też napis Mówiym po naszymu i przykłady lokalnej gwary w formie obrazkowej: jajko-wajco, spodnie – galaty, ziemniak – ziymniok. Przed budynkiem, na schodkach siedziały dwie nastolatki, ale miałem wrażenie, że były trochę onieśmielone moim pytaniem po jakiemu się u nich mówi:
–Noooo. Tak těžko říct (po czesku – ciężko powiedzieć). Tak po czesku i po polsku. Záleží gdzie.
Pomieszanie z poplątaniem – pomyślałem. Podlasie wypisz wymaluj.
– A po tutejszymu mowicie?
– Noooo… – dłuższe myślenie – To starsi tak barzij.
Spojrzałem nerwowo na zegarek. Za chwilę pociąg do Cieszyna, a następny dopiero za godzinę. Rzuciłem szybko na odchodne:
–Trzymajcie się dziewczyny. Pamiętajcie, żeby wasi rodzice zapisali się w spisie jako Polacy! Przyspieszając kroku, aż sam zdziwiłem się jaki to patriota nagle ze mnie wyszedł. Jaki? Ano hybrydowy.
Mateusz Styrczula