Motyw granicy w reportażach i felietonach, jakie od lat zamieszczam na łamach „Czasopisu”, najczęściej dotyczył mego ukochanego Podlasia. Szukaniem własnych korzeni był tekst z wyprawy na Podhale – ojczyzny mojego pradziadka („Trudny powrót na ojcowiznę”, „Cz” 8/21). Oczywiście moja rodzinna układanka ma więcej elementów.
W tamtym artykule, napisanym podczas pandemii, wspominałem też o potomkach Holendrów czy przodkach niemieckich (ze strony taty z Wielkopolski). Teraz chciałbym poszerzyć ten krąg o rodzinę od strony matki. Była to zubożała szlachta, jaka pozbywała się zadłużonych majątków z okolic Siedlec i Radomia, zmuszona przenieść się do miast. Część z nich trafiła na ulicę Bednarską w Warszawie. To tam, na Starym Mieście, urodziła się w 1928 roku i spędziła pierwsze lata życia moja babcia. Jej mąż, a mój dziadek, był ambitny i rzutki, ale po wojnie nie mógł pogodzić się z utratą ojczystego Lwowa, wraz z jego gwarą i kulturą. Kochany mąż, ojciec, ale do końca życia warszawiak przyszywany.
Bardziej międzyklasowy był mariaż potomka owej szlachty – mojej mamy z przyjeżdżającym za chlebem z Krajny Wielkopolaninem z krwią góralską – moim tatą.
Ja zaś od dziecka (z krótkim epizodem podwarszawskim) spaceruję po Muranowie. Miejscu tak tragicznie naznaczonym najgorszą z form dzielenia ludzi i potem ich systematycznego mordowania, jakie można sobie tylko wyobrazić. Sądzę, że musiało dać to jakiś impuls moim późniejszym poszukiwaniom rodzinnych korzeni. Przejawiając od dziecka zainteresowanie historią, nie mogłem pozostać obojętny na opowiadania mojej babci. O tułaniu się po wsiach za okupacji, o szukaniu azylu u mojej praprababci w Siedlcach, gdy jej dom w południowej Warszawie był areną walk. O późniejszej parcelacji domu i niechcianych lokatorach na Sadybie. W końcu o Muranowie.
Dla mnie najciekawsze z tych opowiadań jest właśnie to, w którym babcia opisuje przenosiny na nowo powstające osiedle tuż obok wciąż stojących tam Koszar Wołyńskich (do 1944 KL Warschau). Były to przenosiny na ziemię, jaką babcia pamiętała sprzed wojny. Kojarzyła ją jednak fragmentarycznie – z wypraw tramwajami czy rowerem do sklepiku z zabawkami. Pamiętała dzielnicę o tyle dziwną, bo pełną tysięcy ludzi w chałatach, z pejsami, pachnących cebulą i czosnkiem. Tego na Sadybie Oficerskiej nie widziała nigdy. Sama zapuszczała się przeważnie najdalej do Parku Krasińskich. Zarówno dla niej samej, jak i dla jej matki była to pierwsza nieoficjalna i nigdzie niezapisana, a jednak granica nie do przejścia. Po kupieniu fajansowych figurek księżniczek, krasnali i innych postaci z baśni wracała na Sadybę.
Powojenna przeprowadzka na Muranów nastąpiła dopiero w 1963 roku, gdy na pustyni gruzów, jakie straszyły swym apokaliptycznym, księżycowym krajobrazem, babcia zamieszkała wraz z mężem i małą córeczką w nowym 8-piętrowym bloku z przydziału państwa w szumnie nazywanym za czasów Gomułki M2. Dziś to raczej większa kawalerka. Mama (rocznik 1957) bawiła się tam na pożydowskim gruzowisku. Mimo upływu prawie dwudziestu lat od końca wojny zbierała różnego rodzaju „fanty”, jakie wykopywano budując pomiędzy blokami nową ulicę. Do wojny miała nieco inny bieg, była węższa, bardzo gęsto zabudowana i nosiła nazwę Gęsiej, bo pamiętającej sielskie przedmieścia Warszawy, gdzie w XVIII wieku więcej było zwierząt, wody, stawów i drzew niż ludzi. A ci ostatni jeśli już, to byli głównie na relaksujących, niedzielnych spacerach.
Wybudowaną na PRL-owskim osiedlu ulicę przemianowano na Anielewicza, w cześć pamięci jednego z powstańców getta, wznieconego przez resztkę jego mieszkańców w 1943 r.
Czym były tamte „fanty”? Ano przedwojenne polskie monety, łyżki, fragmenty naczyń, widelce… – dawna żydowska własność. Dziecinne zabawy archeologiczne trwały tam wtedy w najlepsze. Wygrywał ten, kto znalazł podczas takiej zabawy najwięcej rzeczy. Dzieci straszyły się wzajemnie kostnicą dawnego KL Warschau. Ryzyko zapędzenia do niego pobrzmiewało jak genius loci tego miejsca, choć zarówno Niemców – oprawców, jak i Żydów – bezbronnych ofiar już dawno tam nie było. Budynek ten został ostatecznie rozebrany w 1965 roku, krótko po dziewiątych urodzinach mojej mamy.
Wielką rolę odegrał geniusz architekta Bohdana Lacherta, który zamiast bezpowrotnie zatrzeć pamięć gruzów, z których można by usypać potężną górę, zdecydował w latach 50-tych zbudować od podstaw tzw. Stary Muranów, zamykający się od południa ulicą Dzielną. Nowe domy powstawały na pagórkach gruzu przemielonego pożarami, tysiącami bomb i podlanego niezliczoną ilością łez ludzi, jacy tam zginęli, jakich wywieziono do obozów zagłady albo jacy walczyli tam do końca jak Mordechaj Anielewicz.
Ja mieszkam na tzw. Nowym Muranowie. To właśnie wspomniane wysokie ośmiopiętrowe bloki powstałe bez mała dekadę później niż utrzymany z stylu socrealizmu Muranów Stary (obecnie będący już zabytkiem). Oba jego elementy przynajmniej częściowo pokrywają się z mapą dawnych ulic żydowskiej części przedwojennej Warszawy. Jeżeli chcieć się skoncentrować tylko i wyłącznie na ich przebiegu przed i po 1945, zagłada tego miejsca nie boli tak bardzo. Nie jest wcale wyraźna. Wgniata w ziemię dopiero świadomość, że na terenie dużego (północnego) getta nie ostał się po wojnie prawie żaden budynek.
To brzmi niewiarygodnie i ocalałym mieszało zmysły. Zapoznawałem się z tą historią jako nastolatek, gdy babcia zwracała mi uwagę na oznaczenia granic getta na muranowskich i wolskich ulicach, jakie pojawiły się na nich w latach 90-tych. Szokiem był nie tylko fakt, że żeliwne oznaczenia podpisane datami istnienia dzielnicy biegną w poprzek ulic, czasem po chodniku. Chodziło o skalę. Trzeba uważności i miesięcy, jeśli nie lat, żeby tylko na ich podstawie objąć ogrom zniszczonego terytorium. To jednak jeszcze mało. Bo to, co przyprawia o dreszcze, to skonfrontowanie wspomnień i opisów tego miejsca oraz zdjęć wąskich tętniących życiem uliczek ze zdjęciami z 1945 r. Po horyzont nie ma nic. Nic prócz pojedynczych kikutów ścian, samotnej latarni i ścieżek pośród gruzów. W tym dopiero momencie muranowiak taki jak ja chce być kimś więcej, niż tylko mieszkańcem tych nowych bloków. Stara się być strażnikiem pamięci. Bo Muranów to nie warszawskie Stare Miasto, to nawet nie wypalone żywym ogniem getto białostockie. To 340 000 osób stłoczonych w swoich zakładach, manufakturach, pracowniach, piwniczkach, magazynach podczas wojny, po których w 1945 r. ślad nie został. Z pożogi ocalały tylko kościół św. Augustyna (dla spolonizowanej ludności żydowskiej), stacja transformatorowa na ulicy Niskiej, może jeszcze 2-3 kamieniczki wyłączone z tzw. getta północnego tuż przed akcją likwidacyjną w 1943 roku.
W swej wspaniałej książce „Podziemny Muranów” prof. Jacek Leociak – prywatnie długoletni mieszkaniec mojego bloku – wskazuje, że to jednak nie wszystko.
Bo przecież są piwnice. Część pewnie zawalona, część w niezłym stanie, ale są! Tam dożywali swoich ostatnich chwil warszawscy Żydzi. I jeśli nawet piekło bezmyślnej dewastacji i zrównania z ziemią powiodło się na zewnątrz, to przecież, każdy z tysięcy domów, jakie tutaj stały, w ziemi pozostawił po sobie korzenie.
Granica między światem gojów i Żydów teraz nie przebiega już zatem na ziemi, ale pod nią. Tym większy był szok i bezradność wobec wszechmocnych deweloperów, gdy na wiosnę zeszłego roku na skrzyżowaniu ulic Anielewicza i Jana Pawła, podczas prac budowlanych na pożydowskich posesjach odsłonięte zostały jedne z nich. Z wyraźnie widocznymi granicami ścian, schodkami, elementami posadzki. Z bezsilnością pisze o tym prof. Leociak. Natychmiast zaprotestowali aktywiści, chcąc zachować ten okruch pamięci. Wściekły byłem i ja. Bo dla inwestora ważniejszy jest dwupoziomowy parking. Miejsce to czeka kolejny zatem – już ostatni – etap zagłady, wykopanie tego wrzodu, który nowej Warszawie jak widać nie jest potrzebny i wyrzucenie go na śmietnik.
Chodząc wzdłuż granic byłego getta można niekiedy natrafić na ścianę z czerwonej cegły, jaka oddzielała strefę aryjską od tej „przeklętej”, skażonej żydostwem, lichwą, tyfusem plamistym. To ślady jego muru. Potrzebnego, by okupanci nie tracili nerwów na takie widoki.
Granicą między Żydami i nie-Żydami była kładka na ulicy Chłodnej, przy skrzyżowaniu z Żelazną.
Małe i duże getto należało jakoś powiązać. Ale jak, skoro noga Żyda nie mogła stąpać po tej samej stronie, co niemiecka czy nawet polska? Rozwiązaniem stał się sięgający drugiego piętra drewniany most, łączący obydwie części. Podczas gdy Żydzi tłoczyli się na górze, pod nim przejeżdżały autobusy, samochody czy riksze. Wysokość na tyle duża, że skakać się nie opłacało, a nawet jak komuś bez szwanku to by się udało, to był natychmiast rozstrzeliwany przez hitlerowców. Przypomina o tym tzw. kładka pamięci w formie podświetlanej instalacji artystycznej, która stoi w tym miejscu od 2010 roku.
Czy dziś można czuć się komfortowo na Muranowie? Są tacy, którzy zło, niepokoje, choroby w swych rodzinach wiążą z „przeklętym duchem miejsca”. – Ta ziemia wchłonęła za dużo cierpienia, nigdy nie będę tam mieszkał – powiada mój znajomy.
Dla mnie jest jednak ważne, że Muranów wraca częściowo do swych korzeni. Był przecież miejscem pełnym ogrodów, zieleni i beztroski jeszcze zanim w połowie XIX w. stał się tętniącym życiem centrum żydowskiej Warszawy. Póki zagospodarowano każdy dostępny skwerek czy to pod mały zakład ślusarski, czy wytwórnie sztućców, sklep z bielizną damską itp., spacerowali tam jaśnie państwo z Warszawy właściwej. Zaczynała się ona tam, gdzie Park Krasińskich – ostatni, jaki przetrwał wojnę i czas wielkiej industrializacji. Potem kolejno ulice Nalewki, Stawki, Gliniana, Dzielna, Leszno. I to właśnie ta zieleń pozwala widzieć Muranów w nieco optymistyczniejszych barwach. Bo wraz ze wzrostem karłowatych młodziutkich drzewek, sadzonych w latach 60- tych i później, wraz z rewitalizacją dawnych placów zabaw kilka lat temu doszło do pięknej przemiany. Pomiędzy rzadko rozsianymi budynkami otacza nas teraz morze krzewów i drzew. Bzy, ogromne dęby i kasztanowce sprawiają, że gdy budzę się rano, słyszę gwar nowej dżungli.
Muranów jest moim domem. Ponieważ znam jego historię, każdy skrót i każdą uliczkę, nie chciałbym zamienić tego miejsca na nic. Mój ukochany skwerek między Pawią i Dzielną jest pełen dzieci. Polskich i ukraińskich. Codzienne o 18-tej biją dzwony kościoła św. Augustyna. Biją dokładnie tak, jak przed Zagładą.
Mateusz Styrczula
Fot. Autor