26 maja 1925 roku z rozpoczęciem nawigacji na Sołowki przybył do Kiemi pierwszy parostatek.
Dziwna jest natura człowieka – gdy jest mu gdzieś źle pomimo, iż rozumie, że zmiana miejsca nie zmieni sytuacji życiowej, za wszelką cenę pragnie jednak zmienić to miejsce swojej udręki. Tak było i z nami. Wszystko jedno dokąd, byle nie tu, byle porzucić to piekło… a może tam gdzieindziej będzie lepiej.
Nic też dziwnego, że każdy z nas więźniów serdecznie się cieszył, gdy usłyszał gwizdek „Newy”, sygnalizującej swoje przybycie.
Przygotowania do wyjazdu trwały kilka dni. Wreszcie przyszedł upragniony, a zarazem budzący niepokój dzień odjazdu. Na pokładzie „Newy” zgromadzono przeszło 100 więźniów, zaś na holowanej barce „Klara Cetkin” przeszło 400.
Wraz z najbliższym swym współtowarzyszem niedoli Taturem, z którym serdecznie się zaprzyjaźniłem, znalazłem się na pokładzie barki. (Tatur w 1927 r. po odbyciu Sołowek został skazane na zesłanie do Archangielska, skąd zmyliwszy czujność policji sowieckiej zbiegł do Polski. Mieszka obecnie koło wsi Juszewicze w pow. Nieświeskim).
Jakby jedną myślą wiedzeni zbliżyliśmy się obaj do brzegu barki i wzrok swój skierowawszy w stronę Wysp Sołowieckich, zamilkliśmy. Dręczące pytania zawirowały w naszym mózgu, na które na razie odpowiedzi nie mieliśmy.
– Co tam – wskazując w stronę Sołowek – będzie z nami? – przerwał milczenie Tatur.
– Któż zgadnąć potrafi… – odrzekłem.
– Czyżby i tam miało być tak źle jak tutaj?..
– Nie sądzę, żeby choć trochę lepiej.
– A jednak mówią, że tam jakoby można nieco lepiej się urządzić. – Wreszcie po namyśle dodał: – W każdym bądź razie długo nie pociągnę… jeżeli wytrzymam pracę, głód, chłód i uchronię się od chorób – to zjedzą mnie wszy… Całe masy wytrząsam ich co dzień z bielizny…
Po przerwie, która znowu pomiędzy nami zaległa, wyciągnął nagle rękę i rzekł twardym głosem:
– Dajmy sobie słowo, że jeżeli jeden z nas tam umrze, drugi pochowa go po chrześcijańsku i nie pozwoli zakopać jego ciała jak psa gdzieś w rowie.
W mocnym uścisku zwarły się nasze dłonie i milczącą złożyliśmy sobie przysięgę.
A gdy dłonie nasze znów się rozwarły, zakręciły mu się łzy w oczach i popłynęła smutna skarga na nieszczęsny los żony i dzieci, których musiał wśród bolszewików pozostawić i którzy, kto wie, może z głodu wśród najstraszniejszej nędzy dziś umierają. Zapomniał biedak, że i sam był na łasce losu w warunkach może stokroć gorszych, bo nawet nie miał wolności.
Wkrótce znaleźliśmy się pod pokładem barki, dokąd więźniów przeważnie zepchnięto. W okropnej ciasnocie i zaduchu próbowałem skupić rozpraszające się myśli i przynajmniej wmawianiem w siebie, że będzie lepiej, uspokoić roztrzęsione nerwy. Próba wybicia z myśli teraźniejszości zawiodła; wszystko co widziałem dokoła, czego w każdej chwili mogłem się dotknąć i każdym zmysłem odczuć, nie pozwalało skierować myśli na inne, spokojniejsze tory. Zacząłem dusić się, jakiś ni to strach, ni to rozpacz, porwały za gardło, doprowadziły stan duszy do obłędu. Mały krok, a porwę siebie czy najbliższego sąsiada za łeb i zacznę tłuc o ścianę, ryczeć jak dziki, schwytany do klatki zwierz, z gołymi rękami rzucę się na bagnety straży – niech zrobią co chcą, byle już z tym skończyć, byle raz wyrwać się z tego strasznego piekła.
A gdy wreszcie przyszło opamiętanie, padłem w swym ciemnym kącie na dno barki na kolana i wzniósłszy oczy ku Niebu, z najdalszych głębin serca i duszy wzniosłem cichy jęk do Boga: „ojcze, daj sił do przezwyciężenia tych okropności, wyrwij z tego piekła, uchroń od szalejącej rozpusty, w której człowiek stał się podobny zwierzęciu. Ona to wspólnie z rozpaczą sprzysięgła się, by zabić w nas najmniejsze już odrobiny poczucia człowieczeństwa. Czyż mam tu nędznie zginąć nie ujrzawszy więcej wolności? Czyż Cię cierpienia i krew niewinnych ofiar nigdy nie wzruszą? Za co tak strasznie karzesz, Litościwy Panie!?”.
Szum morskich fal, uderzających o barkę, wtórował cichej modlitwie. Rozejrzałem się – nie jeden się modliłem. Zbielałe usta kilku nędzarzy również się poruszały, a wzniesione ich ku górze oczy mówiły, że też zanoszą modły do Wszechmocnego. Zrozumiałem – tak tylko On jest dziś ucieczką i pomocą naszą.
Jakiś więzień, oparłszy się plecami o żelazny pręt okrętu i smutnie zwiesiwszy głowę, mamrotał coś niezrozumiałego. Może wspominał dawne, lepsze czasy, gdy jako bogaty kupiec lub inny zamożny obywatel potężnego państwa, w komforcie i dostatku płynął kiedyś okrętem, a szumiące fale morza i miękka pościel łoża kołysały go upojnie do snu. Może wspominał rodzinny dom i tych, których kochał. Może… Lecz wszystko minęło, wszystko przepadło.
Podniósł oczy i rzuciwszy spojrzenie po ciemnej klatce, utkwił nieruchomo swój wzrok w kącie barki, pełnej wstrętnych wyziewów gnijących ciał i łachmanów. Dwie duże, brylantowe łzy stoczyły mu się po pooranych policzkach i cicho zawisły na siwych włosach nieogolonego od dawna zarostu.
Rozpacz – to najstraszniejsza rzecz dla więźnia. Ileż to więźniów, nie mających już sił do walki, z rozpaczy popełniło samobójstwo, lub zabijało dozorców i, licząc tylko na szczęśliwy traf, uciekało, co się najczęściej jednak kończyło ujęciem i po torturach w „izolatorach” lub t. zw. „kamiennych mieszkach” – rozstrzelaniem.
Nie protest też, jak to sobie wówczas tłumaczyliśmy, a tylko strach przed dalszymi okropnościami życia zmuszał więźniów do ciężkich głodówek, a uporczywa, 61 dni trwająca głodówka i śmierć z wyczerpania Gruzina Korankozaszwili, była nie bohaterskim protestem, a tylko czynem rozpaczy.
Powietrze pod pokładem stało się niemożliwe do zniesienia. Szczelnie zamknięte pudło uniemożliwiało jakąkolwiek wentylację i zaczęliśmy się formalnie dusić. Bliżej stojący zamkniętego otworu wiodącego na pokład zaczęli walić w niego czym kto mógł, wrzeszcząć by otworzono drzwi i wpuszczono choć trochę świeżego powietrza. Po długich krzykach i błaganiach wreszcie drzwi otworzono i lżej odetchnęliśmy, a kilku więźniów bliskich omdlenia wyprowadzono nawet na pokład, na którym nie mniej ciasno było jak i pod pokładem.
Wyszedłem również na pokład, by nieco odetchnąć świeżym powietrzem.
(D. c. n.)
„Kurier Wileński” nr 8 (2250), 12 stycznia 1932 r.