Doktor Kazimierz Kotowicz zmarł 20 kwietnia w Gdańsku, a jego pogrzeb 13 maja na gdańskim cmentarzu Srebrzysko zgromadził rodzinę oraz spore grono pogrążonych w smutku jego znajomych. W kaplicy cmentarnej pożegnał zmarłego proboszcz gdańskiej parafii prawosławnej ks. Dariusz Jóźwik w towarzystwie chórzystów oraz ks. Krzysztof Niedałtowski – duszpasterz środowisk twórczych. Kazimierz Kotowicz od lat śpiewał w chórze gdańskiej cerkwi prawosławnej Nie pamiętam już, jak poznałam śp. Doktora. Ale już w lipcu 2012 r. zaprosił mnie do domu na wspominki o Białorusi, gdzie w Kuźmiczowie urodził się 4 marca 1930 r. Przyszedł na świat w rodzinie katolickiej i został wychowany jak dobry katolik. Na moje pytanie, dlaczego śpiewa w chórze cerkiewnym, odpowiedział, że spłaca dług wobec braci prawosławnych, których w dzieciństwie „uczono” go jako katolika nie lubić. Doktor był uznanym w Gdańsku psychiatrą. Kiedy spacerowałam z nim po gdańskiej Starówce, ciągle ktoś mu się kłaniał. – Pan Doktor ich wszystkich zna? – zapytałam. – A, to moi pacjenci – odpowiedział.
Doktor bywał na spotkaniach Białoruskiego Towarzystwa Kulturalnego „Chatka” w Sopocie. Śpiewał piosenki białoruskie, znane z dzieciństwa. Był jednym z naszych weteranów, którzy urodzili się na ziemiach obecnej Zachodniej Białorusi i znali, pamiętali ją z dzieciństwa i chętnie dzielili się swoimi wspomnieniami. Ostatni raz Doktor był na naszym noworocznym spotkaniu 26 stycznia 2019 r. Wtedy pochwalił się dopiero co wydanym zbiorkiem wierszy Gabrieli Szubstarskiej „Gdańskie Kresy” (Gdańsk 2018), dedykowanym „Kazimierzowi Kotowiczowi, bez którego opowieści niniejsza książka nigdy by nie powstała” oraz medalem prezydenta Miasta Gdańska Ubi concordia, ibi victoria, jakim został uhonorowany przez Pawła Adamowicza. Tomik wierszy jest swoistą poetycką biografią Doktora. Potem była pandemia i zakaz organizacji spotkań. W tym roku na nasze noworoczne spotkanie Doktor nie był już w stanie przyjechać. Nie pozwalał stan zdrowia.
Proponuję czytelnikom „żywe” wspomnienia Doktora Kazimierza Kotowicza, nagrane w lipcu 2012 r., tak, jak mówił, bez korekty, bez chronologii. Przenoszą one w rzeczywistość przedwojenną, w powiat dziśnieński II Rzeczypospolitej, a potem w czasy powojenne, napiętnowane „repatriacją” do Polski. Niech dusza jego przenosi się do rodzinnego Kuźmiczowa, a w naszej pamięci pozostanie na zawsze dobry Doktor Kazimierz Kotowicz, który życie poświęcił leczeniu ludzkich dusz.
Helena Głogowska
- Dziękuję córce Joannie Kotowicz za udostępnienie zdjęć ze zbiorów rodzinnych.
Wspomnienia Kazimierza Kotowicza
Po białorusku mówiliśmy na co dzień, po polsku – na święta. Czytaliśmy książki polskie. Język białoruski uważano za język swojski, polski zaś świadczył o jakimś awansie, wyższej kulturze. Jak 17 września 1939 r. przyszli sowieci, zaczęła się propaganda, indoktrynacja komunistyczna. Odbywało się to w języku białoruskim i stąd pojawił się stosunek nieprzyjaźni do tego języka. Pamiętam, że w swoim podręczniku wydłubałem oczy Stalinowi. Byłem wówczas w II klasie. Ojciec wpadł w panikę. Chodziłem za sowietów do I i II klasy czteroklasowej szkoły w Rubaszkach, 6 km od Łużek. Uczyliśmy się białoruskiego i rosyjskiego. Jedną z pierwszych książek, które przeczytałem, była „Dama kameliowa” w języku rosyjskim. Rosyjski opanowałem dosyć dobrze. Językiem wykładowym był białoruski. Rosyjski był dodatkowym przedmiotem. Nauczyciele byli częściowo przedwojenni, a częściowo przyjechali z sowietami. Sowieci zaczęli urządzać mityngi, typu – czy chcecie przyłączenia Zapadnaj Biełarusi do Związku Radzieckiego. Początkowo biedniejsi ludzie witali sowietów z nadzieją, że będzie poprawa. Później się rozczarowali, bo zaczęły się trudności gospodarcze. W sklepach nic nie było. Przywozili cukierki na wagę, to całą noc staliśmy przed sklepem, żeby je kupić. Zaczęły powstawać „czastuszki” białoruskie:
Hrom hrymić, ziamla trasiecca
Stalin z trbaczkaj niasiecca.
Staŭ nad Lenina mahiłaj
I nahami topajeć:
Ustawaj tawarysz Lenin
Usia kamuna łopajeć.
Albo:
Jak nie było sawietaŭ
Nie widzieła żopa świetu
A pryszoŭ sawiet
Uwidzieła żopa świet.
Kuźmiczowo, mój rodzinny zaścianek, zamieszkiwały dwie rodziny – Kotowiczów i Plisków. Mój pradziad kupił ten folwark od hrabiego Szyryna pod koniec XIX w. Ponieważ katolicy nie mogli wówczas kupować ziemi, wziął do spółki prawosławnego Pliskę. Razem było osiem chałup. Mieli łącznie około 200 ha (20 dziesiacin) ziemi. Mój ojciec miał około 20 dziesiacin ziemi. Na co dzień mówiło się po białorusku. W gospodarstwie była zasada trójpolówki. Na ugorze paśliśmy krowy. We wsi było około 50 krów. I za każdą krowę trzeba było odbyć swoją radoŭkę. Mieliśmy 2 krowy i 3 jałówki, to 5 dni musiałem pomagać pastuchowi. O 4 rano trzeba było wstać i na bosaka gonić krowy. Tak od 8 czy 9 roku życia pasałem krowy. Ziemia była dosyć urodzajna, ale było dużo błot. Dobrze rosła pszenica. Gospodarstwo dziadka było zadłużone i ojciec bardzo musiał się starać i założył tzw. międlarnię lnu (asiecz). To były takie maszyny, które międliły len. Tam dużo uprawiano lnu, a więc ojciec na tym dobrze wychodził. Wszystkie długi spłacił i pod koniec 20-lecia stanął na nogi. Ale wtedy przyszli sowieci. Nie wywieźli nas na Sybir, bo ojciec żył w zgodzie z miejscowymi Żydami, którzy tam przejęli władzę i wszystkim dyrygowali. I ojca uchronili. Ale pod koniec już mówili: „Józek nie możemy już cię dłużej chronić, już twoja kolej”. Ale przyszli Niemcy i to nas uratowało przed wywózką. Mieliśmy przygotowane worki sucharów i ciepłe ubrania. Siedzieliśmy i ze strachem czekaliśmy nocy, bo nocą przyjeżdżali i zabierali. Z sąsiedniej wsi wywieziono osadników. Wywieziono policjantów, niektórych nauczycieli, gajowych. Wywieźli naszych kuzynów z Łużek, Moszyka – mojego ojca chrzestnego. Przed wojną był sierżantem. Nie wrócił ze zsyłki. Wróciła tylko żona z dziećmi. Nie wiem, czy w Katyniu nie zginął.
Ojciec miał siostrę w Zaborni, koło Pohostu, od nas koło 30 km. W czasie okupacji w Głębokiem Żydzi zorganizowali powstanie. Zdobyli skądś broń i przez cztery dni tam się bronili. Niemcy musieli użyć samolotów, aby stłumić to powstanie. Część tych Żydów uciekła do lasu i przychodzili do ojca. Ojciec im pomagał. Potem po wojnie pomogli ojcu. W 1944 r. ojciec nie chciał iść do armii radzieckiej, tylko do polskiej, postawił się i został aresztowany. Siedział 6 miesięcy w Połocku. W sierpniu 1945 r., tuż przed żniwami, ruszyliśmy do Polski. Pojechaliśmy najpierw do Poznania. Stamtąd do Olsztyna i przyjechaliśmy do Czerwonki. Ojciec pracował w starostwie w Biskupcu, prowadził referat leśny i rolny – chociaż ukończył tylko 5 klas szkoły carskiej.
W czasie okupacji była szkoła białoruska w Łużkach. Latem chodziłem piechotą 5 km, a zimą mieszkałem na stancji. Mieliśmy dobrych, jeszcze przedwojennych, nauczycieli. Worchot uczył nas niemieckiego, Stasikowa – matematyki. Juchnowski uczył biologii, ale został wywieziony na roboty do Niemiec. W szkole podstawowej w Rubaszkach uczył mnie Alfons Malawko – znakomity nauczyciel. Niestety był chory i zmarł zaraz po wyzwoleniu. Białoruskiego uczyła Stasikowa. Za Niemców w szkole nie mówiło się dzień dobry, tylko „Żywie Biełaruś!” i podnosiło się rękę do góry. Nie pamiętam podręczników, tylko zeszyty. Mam je do tej pory, z klas 6 – 7. W Łużkach kończyłem 6 klas. Jak ojca aresztowali, musiałem się gospodarką zajmować.
Jak przyjechaliśmy do Polski w 1945 r. jesienią chodziłem do 7 klasy w Biskupcu. W grudniu ojciec zawiózł mnie do Olsztyna, do gimnazjum, do I klasy. W lutym 1946 r. ojciec zawiózł mnie do Warszawy, do gimnazjum nr 1 im. Bolesława Limanowskiego. Z matematyki przez 1,5 roku miałem spokój, ten program przerobiłem już w Łużkach. Moim wychowawcą był Zdzisław Libera. W czasie nauki wyrzucono mnie z internatu. Mieszkałem u kolegi na Żoliborzu. W 1951 r. zrobiłem maturę. Medycyna była apolityczna, więc ją wybrałem, choć chciałem studiować humanistykę. A psychiatria dlatego, bo ma wiele wspólnego z duszą człowieka. Po trzech latach pracy w Tworkach przeniosłem się do Gdańska na Srebrzysko (szpital psychiatryczny), niestety nie zagrzałem tam długo miejsca i potem przez 13 lat pracowałem jako lekarz zakładowy u leśników. Dopiero w latach 80. powróciłem do praktykowania psychiatrii. Przez kilkadziesiąt lat leczyłem osoby psychicznie chore i uzależnione od alkoholu i narkotyków.
Pamiętam dotychczas piosenki białoruskie, np.
Czyrwona kalina ŭ lesie stajała
Czamu smutnaja, niewiasiołaja
I sa mnoj razmaŭlała.
I wiecier nia wiejeć
Listoŭ ni kalyszeć.
Maja mamańka, maja rodnieńka
Ka mnie pisiem nie piszeć…
„Czamuż mnie nie pieć…”, „Lawonicha” – znałem to z folkloru białoruskiego od swojej ciotki Hanulki. Ona wyszla za mąż za prawosławnego, za Filipa Żuka. My dwa razy święta obchodziliśmy – raz u nas, potem u nich. Były jakieś zadry między prawosławnymi i katolikami w rodzinie.
Raz tam byłem w 1973 r. Jeszcze żyła tam moja ciotka Hanulka. Byłem w Łużkach, Szarkowszczyźnie. Z Kuźmiczowa wszyscy wyjechali. Tam nie ma żadnych śladów po domu. Jest jeden sawchoz duży. Zaorali nawet drogi. Z trudem znalazłem to miejsce, gdzie stał nasz dom. Zostały tylko resztki podmurówki i stare lipy, które stały na podwórku. I ślady po sadzie. W sadzie ojciec miał dużą pasiekę.
Nasza rodzina mieszka koło Olsztyna. Plisków także nie ma w Kuźmiczowie. W 1944 r. jak weszli sowieci po raz drugi wszyscy Białorusini chcieli iść do polskiego wojska.
Dziadek był dobrym stolarzem i cieślą i ma na swoim koncie kilka kościołów, w których pracował – w Zadorożu, w Łużkach, w Ziabkach – robił okna, drzwi.
Pod koniec życia coraz częściej wspominałem swoje dzieciństwo.
Pięknie opisała to w swoim wierszu gdańska poetka Gabriela Szubstarska:
Wiesz – Kazimierz w zamyśleniu Ведаеш – Казюк у задуменьні
opuszcza głowę – схіляе галаву
coraz częściej mam wrażenie усё часьцей мне здаецца
że jestem tam што я там
Jadę tramwajem Еду трамваем
a za oknem widzę rzekę lasy а за вакном бачу рэчку лясы
rodzinny dom родную хату
nie słyszę gwaru не чую галасоў
rozmawiam z ojcem размаўляю з бацькам
tulę się do matki тулюся да маці
biegam po łące do utraty tchu бегаю па лузе ажно дух забівае
Jak w kalejdoskopie obraz za obrazem Як калейдаскопе карціна за карцінай
Babcia dziadek kuzyni Бабуля дзядуля пляменьнікі
Uśmiechają się tylko do mnie Усьміхаюцца толькі да мяне
Jestem szczęśliwy А я шчасьлівы
Tramwaj staje na przystanku Трамвай стае на прыпынку
Ciężko mi wysiadać Цяжка мне выйсьці
Wciąż jestem tam Я яшчэ ўсё там
(пераклад на беларускую мову Лена Глагоўская)