Trwający pół roku konflikt na granicy Białorusi z Unią Europejską przykuwa uwagę całego świata. Nasza mniejszość, zamieszkująca tereny w bezpośrednim sąsiedztwie dramatycznych wydarzeń, znalazła się w szczególnej sytuacji. Jako pierwsi zetknęliśmy się z migrantami z Bliskiego Wschodu i Afryki, przedzierającymi się przez rozszczelnioną granicę i wyłapywanymi przez straż graniczną. Cierpienia tych ludzi na obrazkach, pokazywanych codziennie w Internecie, siłą rzeczy poruszyły też nasze serca. Jednak, tak jak cała opinia społeczna, długo nie uświadamialiśmy sobie przyczyn tego dramatu i prawdziwych celów operacji, prowadzonej przez białoruskie władze. Po głośnych wydarzeniach z połowy listopada i „bitwie pod Kuźnicą” wyszło na jaw, na czym w istocie polega szaleńczy plan Łukaszenki i jak straszne mogą być jego skutki.
Wprawdzie przekaz informacji z granicy jest ograniczony, szczególnie od momentu wprowadzenia po polskiej stronie stanu wyjątkowego, to pewne fakty da się ustalić, konfrontując twierdzenia białoruskiej propagandy z doniesieniami i komentarzami polityków i dziennikarzy – różnych opcji – z Polski i zagranicy. Tudzież z przeciekami informacyjnymi z Internetu.
Przypomnijmy zatem sekwencję zdarzeń. Jeszcze w kwietniu Aleksander Łukaszenka powiedział, że „Polska dostanie po mordzie”. Już wtedy miał plan użycia migrantów na granicy. Powodowany żądzą zemsty wobec Zachodu, szczególnie Polaków i Litwinów, za wsparcie przez nich protestów w Białorusi po sfałszowanych wyborach prezydenckich w sierpniu 2020 r., sięgnął po przygotowany wiele lat wcześniej plan operacji „Śluza”. Szaleńczą akcję uruchomił niedługo po przechwyceniu w maju samolotu i złapaniu będącego na jego pokładzie opozycjonisty Ramana Pratasiewicza. Zachód uznał to za akt międzynarodowego terroryzmu i nałożył na Białoruś kolejne sankcje.
W odpowiedzi białoruski reżim w czerwcu uruchomił napływ do swego kraju tysięcy migrantów z Iraku, Afganistanu, Somalii, Konga i innych państw Bliskiego Wschodu i Afryki. W arabskich telewizjach pojawiły się reklamy z ofertami turystycznych biur podróży z Mińska, wchodzących w skład struktur administracji Łukaszenki. Pokazywano w nich Białoruś jako „okno” na Unię Europejską. Wystarczyło za kilkaset dolarów wykupić turystyczną wizę, by tym szlakiem podjąć próbę przedostania się do Niemiec czy Francji. Był to upragniony cel ludzi, którzy w swych krajach narażeni są na niedostatek i represje ze strony władz. Wielu zapragnęło dołączyć do rodzin i znajomych, których kraje zachodnie przyjęły wraz z falą migrantów w 2015 r. Zwłaszcza, że ci w mediach społecznościowych wręcz zachęcali rodaków, by jechali do nich przez „zieloną granicę” za Grodnem. Liczne początkowo przykłady udanego jej sforsowania i przedostania się do Niemiec potęgowały napływ migrantów na Białoruś.
Władze w Mińsku odstąpiły bowiem od strzeżenia swej zachodniej granicy. Wkrótce uruchomiły dodatkowe rejsy samolotów po arabskich migrantów. Ich potok zaangażowane w operację „Śluza” służby białoruskie początkowo skierowały na granicę z Litwą. Latem odnotowano tam pięć tysięcy prób nielegalnego jej przekroczenia. Litewskim władzom udało się jednak na tyle uszczelnić granicę, że napływ migrantów został przyhamowany.
Eskalacja konfliktu
W międzyczasie podobny problem zaczął narastać na granicy z Polską. Rząd w Warszawie podjął zdecydowane kroki. Wzdłuż granicy rozciągnięto zasieki z drutu kolczastego, a do jej pilnowania oddelegowano wojsko. Na całym pasie przygranicznym od początku września obowiązuje stan wyjątkowy.
Do końca listopada odnotowano bisko czterdzieści tysięcy prób nielegalnego przekroczenia granicy od strony Białorusi. Części migrantów udaje się jednak przez nią przedostać. Forsują granicę po tygodniu, dwóch przebywania w lasach i na bagnach. Zziębniętych i wycieńczonych, często z małymi dziećmi, wyłapuje później straż graniczna i policja. Przeważnie są odstawiani z powrotem na białoruski pas granicy. Chyba że poproszą o azyl w Polsce – wówczas trafiają do ośrodków dla cudzoziemców. Najczęściej jednak błagają, by przepuścić ich do Niemiec. Polskie przepisy jednak na to nie zezwalają. Mogą tam przedostać się tylko nielegalnie, zabierani przez zorganizowaną siatkę opłacanych kurierów. Trudnią się tym niemieccy, ukraińscy, czasem polscy kierowcy, a nawet osoby z tak dalekich krajów, jak Turcja, Uzbekistan, Kazachstan czy Sri Lanka. Codziennie polskie patrole zatrzymują samochody z migrantami. Ale nie wszystkie. Na początku listopada służby niemieckie podały, że od lata przyjęto tam aż pięć tysięcy osób, które nielegalnie przedostały się do Niemiec przez Polskę.
Kilka tygodni – w sierpniu, wrześniu i październiku – najgorętszym punktem na białorusko-polskiej granicy było koczowisko w pobliżu wsi Usnarz Górny w gminie Szudziałowo. Utknęła tam grupa blisko trzydziestu migrantów. Skupiła ona przede wszystkim uwagę mediów, polityków opozycji i organizacji pozarządowych, domagających się wpuszczenia tych ludzi do Polski. Po wprowadzeniu stanu wyjątkowego uchodźcy ci pozostawali już tylko pod obserwacją strzegących granicy polskich pograniczników i z czasem podjęli nieudaną siłową próbę przedarcia się przez ich kordon. Wkrótce koczowisko to opustoszało.
Ale oto w połowie listopada nieco dalej – pod Kuźnicą – zgromadziło się w jednym miejscu aż prawie dwa tysiące migrantów, przeważnie Kurdów. Przybyli (pod eskortą służb białoruskich) z zamiarem sforsowania polskiej granicy. Rząd w Warszawie zdecydował o zamknięciu przejścia i skierował w to miejsce zmilitaryzowane oddziały wojska.
16 listopada Kurdowie przypuścili atak na polskich żołnierzy i policjantów, rzucając w nich kamieniami. Mundurowi użyli gazu i armatek wodnych. Po tej akcji służby białoruskie rozmieściły migrantów w przygranicznym centrum transportowo-logistycznym.
Wersja Łukaszenki
Władze w Mińsku od początku utrzymują, że z gwałtownym napływem migrantów do Białorusi nie mają nic wspólnego. Twierdzą, że taki szlak do Europy sami znaleźli, tak jak wcześniej przez Turcję. Mówią o zorganizowanej międzynarodowej siatce opłacanych kurierów, dokonujących przerzutu migrantów przez granicę i dalej do Niemiec. Podkreślają przy tym, że w tym procederze w żaden sposób nie uczestniczą obywatele Białorusi.
Aleksander Łukaszenka w listopadzie udzielił dwóch spektakularnych wywiadów, najpierw redaktorowi rosyjskiej gazety Obrona Narodowa, następnie brytyjskiej stacji BBC. Otwarcie w nich powiedział, że wobec zaangażowania Unii Europejskiej, szczególnie Polski i Litwy, w organizowanie ubiegłorocznych protestów w Białorusi i nakładanie przez Zachód sankcji, jego kraj nie ma żadnego interesu, by teraz tak jak wcześniej ochraniać swoją zachodnią granicę. O wywołanie kryzysu migracyjnego obwinił Europę i USA, ich militarne zaangażowanie na Bliskim Wschodzie, co doprowadziło do destabilizacji tej części świata. Polsce wypomniał misję wojskową w Iraku.
Wersja Łukaszenki to czysty propagandowy populizm, nie trzymający się logiki. Wytknęły mu to nawet media rosyjskie. Wpływowy dziennikarz Władimir Sołowjow, choć znany z antypolskiej retoryki, w jednym ze swoich listopadowych telewizyjnych wieczorów naiwne tłumaczenia Łukaszenki, że na napór migrantów Białoruś nie ma jakiegokolwiek wpływu, obalił w prosty sposób. – Jak to? Służył przecież na granicy i dobrze wie, że jeszcze pół roku temu na trzy kilometry nie dało się do niej nawet podejść – przypomniał. – A teraz tysiące migrantów przedostają się swobodnie pod samą linię graniczną.
Sołowjow wytknął też niespójność w twierdzeniach Łukaszenki, że nic nie może poradzić na operację przerzutu migrantów przez granicę, gdyż jakoby sami oni to wszystko organizują. – Ale to przecież nielegalny proceder, zabroniony w każdym cywilizowanym państwie – powiedział kremlowski dziennikarz. – Tę siatkę służby białoruskie mogłyby łatwo rozbić, zważywszy jak skrupulatnie wyławiają oponentów, nawet autorów antyłukaszenkowskich wpisów w Internecie.
Plan reżimu w Mińsku jest dość czytelny. Za pomocą nieświadomych migrantów, którzy znaleźli się w potrzasku, szantażuje Unię Europejską, by ta uznała Łukaszenkę za prawowitego prezydenta i odstąpiła od polityki sankcji. Dyktator swe żądania przedstawił ustępującej kanclerz Niemiec Angeli Merkel, która zatelefonowała do niego w połowie listopada. Choć szczegóły tej prawie godzinnej rozmowy nie są znane, jej istoty można się domyślać. Łukaszenka oprócz nacisków politycznych z pewnością wystosował też postulaty natury finansowej, dając czas szefowej Niemiec na przedyskutowanie jego propozycji z pozostałymi unijnymi przywódcami. Zgody na to oczywiście nie było, zaś Unia Europejska zapowiedziała kolejny pakiet sankcji na Białoruś. Zapadła też decyzja, iż Mińsk nie otrzyma miliardów z Międzynarodowego Funduszu Walutowego na odbudowę po pandemii.
Jednocześnie Komisja Europejska postanowiła przekazać Białorusi 700 tys. euro – za pośrednictwem Czerwonego Krzyża, Czerwonego Półksiężyca i innych odpowiednich organizacji – na pomoc humanitarną na granicy polsko-białoruskiej, m.in. na wyżywienie migrantów, koce, środki higieniczne i lekarstwa.
Wojna informacyjna i kuriozalne sytuacje
18 listopada, tuż po tej decyzji, cudzoziemców koczujących w Bruzgach służby białoruskie rozmieściły w hali pobliskiego centrum transportowo-logistycznego. Otrzymali tam śpiwory i wyżywienie. W ten oto sposób Białoruś zlitowała się nad odepchniętymi z granicy przez szpaler polskich żołnierzy, pograniczników i policjantów migrantami, udzielając im czasowego schronienia. Tak właśnie relacjonowano to w państwowej telewizji białoruskiej. To oczywiście element wojny informacyjnej.
Rządowe media w Białorusi, a innych tam praktycznie nie ma, sieją wzmożoną dezinformację. Państwowa telewizja na wszystkich kanałach w drugiej połowie listopada codziennie pokazywała zmanipulowane obrazki z płaczem dzieci i kobiet migrantów, z wyciągniętą ręką klęczących przed zasiekami z drutu kolczastego, błagających, by przepuścić ich do Niemiec. Zaraz potem pojawiały się kadry z „reakcją” ze strony Polski – strumieniami z armatek wodnych. Rzeczywista przyczyna – agresywny szturm migrantów z gradem rzucanych przez nich kamieni – w tym propagandowym przekazie zwyczajnie była pomijana i całkowicie przemilczana.
Informacje i wyjaśnienia strony polskiej na Białoruś prawie nie docierają, w tym głos opozycji na emigracji. Od lata zablokowane są tam strony Biełsatu, Radia Racja czy Euroradia. Społeczeństwo białoruskie nie jest zatem do końca świadome, o co tak naprawdę toczy się perfidna gra Łukaszenki przy pomocy migrantów.
Co ciekawe, sytuację na białorusko-polskiej granicy w miarę rzetelnie relacjonują media rosyjskie. Tamtejsze portale informacyjne w tym, co tam się dzieje, dostrzegają nawet sytuacje kuriozalne. Przykładowo portal Lenta.ru zamieścił zdjęcia ihumeni Gawriiły, przełożonej żeńskiego monasteru w Grodnie, jak z krzyżem w ręku rozdaje czekoladki migrantom w hali centrum logistycznego w Bruzgach. Jest ona znana z publicznych prołukaszenkowskich wypowiedzi. Islamistów Kurdów pobłogosławiła oto chrześcijańskim krzyżem. Najpewniej także w imieniu Łukaszenki, który swego czasu powiedział o sobie, iż jest „prawosławnym ateistą”. A we wspomnianym wywiadzie dla rosyjskiej gazety chwalił byłych arabskich dyktatorów, straconych w wyniku operacji militarnych USA i sił NATO. Podkreślił, że znał ich osobiście i nazwał „wielkimi myślicielami”, w tym Saddama Hussaina, którego Kurdowie obwiniają o śmierć pięciu tysięcy rodaków, którzy zginęli w 1998 r. w wyniku użycia przez armię iracką broni chemicznej.
Infrastruktura na przejściu w Bruzgach, gdzie w listopadzie skumulował się napór kurdyjskich przeważnie migrantów, niedawno została unowocześniona przede wszystkim dzięki funduszom z Unii Europejskiej. Łukaszenka domaga się teraz jeszcze więcej, dużo więcej. Jego desperackie plany krzyżuje jednak nieustępliwość polskich służb mundurowych, Jak też rządów Niemiec i całej Unii Europejskiej.
Przykry incydent
Obecny kryzys migracyjny na polsko-białoruskiej granicy rozwiązać mogą tylko politycy. Oczekuje też tego nasza białoruska społeczność na Podlasiu. Nie jesteśmy przy tym obojętni na cierpienia oszukanych przez reżim w Mińsku migrantów, którym udaje się przedrzeć przez nieszczelną niestety granicę. W odruchu chęci humanitarnej pomocy część naszych samorządów we współpracy z polskimi organizacjami pozarządowymi prowadzi zbiórkę darów na rzecz potrzebujących. Są one przekazywane straży granicznej, szpitalom, gdzie trafiają wyziębieni i wycieńczeni migranci, a także dodawane do pakietów pomocowych, oznakowanych zielonym krzyżem, rozmieszczanych przez wolontariuszy na przygranicznych szlakach.
Pod koniec listopada stała się jednak rzecz straszna. TVP Info wyemitowała nierozważny materiał, w którym zmanipulowano wypowiedź w reportażu TVN nauczycielki z Hajnówki, zaangażowanej w humanitarną akcję pomocy na granicy. Prowokacyjnie podpięto ją pod narrację strony białoruskiej jako mieszkającej w Polsce Białorusinki. Ten przykry incydent stoi w sprzeczności ze słowami prezydenta Andrzeja Dudy, który w czerwcu br. na spotkaniu z przedstawicielami mniejszości białoruskiej w Bielsku Podlaskim powiedział: „Niestety, jest prowadzonych wiele działań, by skłócić nasze narody, a przecież jesteśmy obywatelami jednej Rzeczypospolitej. Chciałbym bardzo, abyśmy do takiej sytuacji nie dopuścili”.
Jerzy Chmielewski