Gruzja jest mała, łatwo i szybko ją objechać – wystarczy rzut oka na mapę. Tyle że takie wrażenie jest mylne. To pierwszy problem, z jakim może się zetknąć na Kaukazie początkujący turysta z zagranicy. A co górzystymi szlakami? Z drogami, które są słabej jakości, albo wręcz nie nadają się do przejazdu przez sześć miesięcy w roku? Do tego dochodzi osobliwy system podróży. Wspominałem już o tym na łamach „Czasopisu”. Kierowcom popularnych w całym byłym „Sojuzie” marszrutek się nie śpieszy. Taksówkarzom również, no chyba że ktoś ma nieograniczone zasoby finansowe.
Przed czym bronią wieże Swanetii
Był kwietniowy poranek, a ja stałem przy prowizorycznym przystanku już może z pół godziny od dziewiątej rano. Chciałem dostać się do Swanetii. Po powitaniach z kierowcami powłóczyłem co jakiś czas noga za nogą, szukając cienia. Poprzedniej nocy przespałem się w równie sennym jak ja sam Zugdidi. Na ostatnią marszrutkę do Mestii – mekki fanów gór i niezapomnianych widoków – już po prostu tamtego dnia nie zdążyłem.
– Kiedy ruszymy? – zapytałem mężczyznę koło sześćdziesiątki, który wypalał porannego papierosa.
– A to nie wiadomo. Zejdą się ludzie, to wtedy można. Raz jest to dziesiąta rano, raz jedenasta.
Gdy dowiedział się skąd jestem, od razu podchwycił, że Gruzja jest całym sercem i za Ukrainą, i za Polską, bo dobrze pamięta jak Rosja zabrała Gruzji w 2008 roku dwie prowincje – Abchazję i Osetię Południowa.
Wszedłem do samochodu. Mimo wczesnej pory już teraz zaczynało być parno i nieznośnie. Wtem widzę jak do marszrutki pakuje się dwójka Koreańczyków. Mężczyzn w średnim wieku z ogromnymi walizami i torbami.
Wtem do samochodu zajrzała głowa mężczyzny z trzydniowym zarostem. Swana, jak się okazalo, Gruzina o krępej budowie ciała.
– Jeszcze tylko jeden człowiek i jedziemy – powiedział kierowca. To brzmiało niewiarygodnie. Takie szczęście? Tak szybko?
Cały problem w tym, że niecierpliwili się Koreańczycy. Służyłem im za tłumacza. Ciągle dopytywali u kierowcy, czemu nie jedziemy i bezustannie szukali czegoś w wyszukiwarkach telefonów. Okazało się, że jeden z nich zamówił prywatnego przewoźnika, ale pod parasolem znanej firmy Bolt. Nie wiem co było dla mnie większym zdziwieniem – czy to, że Bolt w ogóle działa w takim Zugdidi, czy to, że zaraz faktycznie do nas przyjechał, czy fakt, że Koreańczycy zaczęli zdejmować swoje walizy i po chwili, bez pytania, byli już u konkurencji.
Awantury, jaka się wtedy wywiązała, nie sposób opisać. „Nasz” kierowca krzyczał, blokował odjazd Boltowi, chciał się nawet bić, ale powstrzymywało go niemałe już całkiem zgromadzenie wokół nas – świadków tej kończącej się sprzeczki.
Sprawdzałem czas. Było już mocno po dziesiątej, a Koreańczycy w sąsiednim samochodzie udawali, że ich tam nie ma, tępo patrząc w drugą stronę. Co najciekawsze Azjaci dali w końcu za wygraną i pokornie wrócili na swoje miejsce. Z tym, że w międzyczasie dosiadł się do nas obserwujący nieśmiało wszystko z boku młody, gładko ogolony i z kolczykiem w uchu Anglik, i jeszcze kobieta jadąca do domu w Swanetii, o której nie mieliśmy pojęcia, że jest naszą współpasażerką. Tym samym ponownie wściekli, tym razem o brak miejsca do rozprostowania nóg, Koreańczycy musieli się tłoczyć wraz ze mną na tyle samochodu.
Swanetia to nie do końca Gruzja, a i Swanowie to ludzie z własną historią, przez wieki nie podlegający prawie żadnej kontroli Tyflisu (Tbilisi). O ile Zugdidi, z jakiego ruszaliśmy, znajduje się na wysokości 100 m. n.p.m, to stolica Swanetii – Mestia już od 1400 do 1500. Gruzińscy lingwiści już dawno usiłowali zakwalifikować swański i magrelski (języki używane między Swanetią a miastem Poti) jako dialekty gruzińskiego.
Jadąc z naszym kierowcą najpierw do miejsca docelowego, a następnego dnia do wsi Uszguli wsłuchiwałem się w rozmowy pasażerów. Różnego rodzaju polityczne łamańce, aby osłabiać i tak mocne w Gruzji regionalizmy, nie zdadzą się na wiele skoro nawet ja słyszałem oczywiste różnice między językami. Khocza Ladegh – dzień dobry. Ivasu Khari – dziękuję. Porównajmy to z gruzińskim: gamardżoba i madloba. Czemu jednak się dziwić, skoro zachodni lingwiści twierdzą, że swański i gruziński rozdzieliły się ok. 5000 lat temu.
Swanowie są dumni ze swego uporu, z tego że choć wielu najeźdźców próbowało ich zdobyć, właściwie udało się to wyłączenie komunistom. Cała Swanetia jak długa i szeroka pełna jest wysokich na kilkanaście metrów wież kamiennych. Część z nich ma setki lat, najstarsze są średniowieczne. Najwięcej jest ich w zimą niedostępnej osadzie górskiej – Uszguli (2000 m. n.p.m.).
Jednak pytanie Swanów o to, jaką rolę pełniły, oprócz dzisiejszej – symbolu regionu to prawdziwa łamigłówka. Ubrany w zimowy kożuch i szary kaszkiet, już bardzo leciwy dziadek zdążył nawet stoczyć ostrą wymianę zdań z siedzącym obok niego rówieśnikiem:
– Te wieże nasi przodkowie stawiali z najprostszego powodu: by bronić się i ostrzegać przed nacierającym wrogiem. Zresztą są jeszcze inne podobne obiekty na Kaukazie. Są solidne i mocne, stąd nikomu nie opłacało się czekać w miejscu tak niedostępnym jak nasze. Zwłaszcza na mrozie.
– No, ale co ty gadasz. Tam nie masz nawet okienek strzelniczych na łuki. Tu sprawa jest inna. Gdy dochodziło do zbrodni w dolinie i pojawiał się obowiązek pomszczenia ofiary przez rodzinę, winowajcy barykadowali się w takiej wieży i tam szukali schronienia. A mogli, bo mieli zapasy zboża.
– To są właśnie bzdury, jakimi się karmi turystów, a potem oni się na nas patrzą, jak na jakieś dzikie stworzenia. Po co to komu te mity? To Gruzini tylko niepotrzebnie rozpropagowali, żeby dzieci straszyć chyba i zarabiać na nas.
– A Wy nie jesteście Gruzinami? – dopytałem.
– No jesteśmy. Spokojnie. My nie jak Abchazi, ani Osetyńcy, co chcieli ten kraj rozwalić. Ale Gruzini z Gruzji, co tu przyjeżdżają do Mestii czy Uszguli, to nawet nie pomyślą, żeby przywitać się po naszemu, żeby nie karać dzieci w szkole co rozmawiają po swańsku.
– No, ale przecież nauczyciele też są stąd?
– Tak, ale niektórzy to chyba chcą być bardziej czyści językowo, że wstydzą się własnego.
– No już, już, nie denerwuj się dziadku – poklepał go po ramieniu kompan i śmiejąc się starał rozładować atmosferę.
Swanowie, podobnie jak mieszkańcy Magrelii i pozostałych części Gruzji, są prawosławni, stąd może to czynić pewnego rodzaju zwornik między nimi. Ponadto na ulicach Mestii faktycznie słyszy się młodzież, jak wracając ze szkoły pokrzykuje wesoło po gruzińsku. Sytuacja swańskiego nie jest zatem bardzo zła, ale nie napawa optymizmem ani tendencja wśród młodzieży, ani to że nie istnieją podręczniki do nauki czegoś co wedle władz żadnym językiem nie jest.
To jednak margines, który nie interesuje ani Polaków, ani Niemców czy Rosjan chcących odpocząć w górach. Położona wzdłuż granicy z Abchazją i Rosją Swanetia przyprawia o zawrót głowy (dosłownie i w przenośni). Zwłaszcza na wysokości 2500 m. n.p.m. Czy należy się dziwić, że od byłego prezydenta kraju Michaiła Saakaszwiliego płyną tu pieniądze na rozbudowę kurortu? I to się widzi.
W Dolinie Pankisi słychać naszid
Czymś absolutnie przeciwnym jest maleńka dolina położona na północny-wschód od Tbilisi. Nie płyną tu żadne pieniądze. Chrześcijanie podobno kiedyś żyli tu w zgodzie z innowiercami, ale w tej chwili cerkwie są zamknięte, a ostatni Gruzini wyjechali na południe. Kto zatem żyje w Dolinie Pankisi, o której w Polsce wie tylko wąskie grono fanów reportażu i polityki na Zakaukaziu. To Kistowie – gruzińscy Czeczeni, jacy zamieszkują dolinę już od około dwustu lat.
Dojechać tu z Tbilisi wydaje się równie łatwo i szybko jak do Mestii, ale biorąc pod uwagę opisane na początku problemy, to tylko teoria. Na dokładkę marszrutka jak na złość stawała co kilkanaście kilometrów i trzeba było uruchamiać akumulator jeszcze raz. Prowadził brodacz o jasnej karnacji i niebieskich oczach. Jeżeli jeszcze mogłem mieć wątpliwości co do jego pochodzenia to już arabski naszid płynący z jego telefonu jako domyślny dzwonek nie pozostawiaj mi złudzeń, że to Czeczeniec.
A naszid i muzułmańska społeczność Pankisi to coś, czego nie da się nie zauważyć. Sam gatunek dzwonka to prosta wokalna kompozycja (zazwyczaj zupełnie bez instrumentów), śpiewana po arabsku przez mężczyzn, a czasem chłopców. Cechuje ją podniosły nastrój, a tematyka to oczywiście prawidła życia w zgodzie z wolą Allaha, czasem z dżihadem, czasem wspomnienie bohaterskich bitew Saladyna.
Naszidy rozbrzmiewają w dolinie, puszczane z telefonów komórkowych przez młodych mężczyzn siedzących na przystankach czy ławkach koło sklepu, gdy wieczorem zachodzi słońce. Słuchają go podrostki, wożąc się we dwójkę na rowerze. Słucha go w samochodzie młody ojciec, czekający na małżonkę robiącą zakupy w markecie w Duisi – stolicy doliny.
W domu właścicielki agroturystyki Lajli rozmawiam przy grillu z jej kuzynem Abu Bakrem. Potężnym czarnobrodym mężczyzną o figurze zawodnika sportów walki.
– Czeczeńcy uciekali tu w obawie o konsekwencje ponownego zajęcia kraju przez Rosję. Imam Szamil walczył z nimi ćwierć wieku, gdzieś do połowy XIX stulecia, nie pamiętam teraz dokładnie. Dlatego wielu schodziło pomału z tamtej strony gór na tę i z biegiem czasu posuwali się coraz dalej na południe, aż do naszej największej wsi, czyli Duisi. Broniliśmy nowej ojczyzny przed Dagestańczykami.
– Ale przecież sam Imam Szamil był Awarem – konstatuję ze zdziwieniem – czyli też Dagestańczykiem.
– Posłuchaj – spojrzał na mnie, przewracając szaszłyk ze świeżego jagnięcia – my niczego sami nie dostaliśmy. Nikt nam nic nie podarował, dlatego broniliśmy potem rubieży całej Kachetii przed łupieżczymi napadami z Dagestanu. U nas nie ceni się ludzi bez szacunku, bez odwagi i bez szanowania gościnności. Stąd przechodząc na drugą stronę zaczęliśmy bronić nowej ojczyzny. Bez nas Kachetia by upadła. O czym Gruzini często zapominają.
– Co masz na myśl?
– Opowiadanie bzdur o nas. Straszenie nami. Straszenie potencjalnych turystów. Mówienie, że tam się nie jeździ bo cię zabiją, albo że jest jakaś specjalna granica przed doliną, sprawdzanie paszportów. Nie byli, ale się wypowiadają na ten temat. Ja sam nie mogę stąd wyjechać. Nie wiem dlaczego. Nie chcą mnie puścić np. do Polski, gdzie miałem kiedyś przyjaciół.
– A myślisz, że Gruzini was tu prowokują, spróbowaliby obrócić się przeciwko wam?
Tu Abu Bakr już tylko się roześmiał.
– No niech by tylko spróbowali. Niech by włos z głowy jednemu z nas spadł. Tu jesteśmy wszyscy jeden za jednego. Brat za brata. Cała Czeczenia by za nami stanęła. Oni się nas boją, choć jest nas tylko 13 000. Stąd ta negatywna gadanina.
Chciałem też porozmawiać z samą właścicielką – Lajlą. Kobietą o delikatnych rumieńcach i bardzo łagodnym usposobieniu w obowiązkowej muzułmańskiej chuście.
– Czy wy utrzymujecie kontakty z Czeczenami z samej republiki? Wszak to część Rosji. Chyba ciężko o to. Czy wiecie skąd dokładnie przyszliście? Przecież to już dwieście lat!
– A widziałeś samochód na rejestracjach z Groznego przed wjazdem na posesję? – uśmiechnęła się ciepło.
– No słyszałem też od pani ze sklepu tu w Dżokolo, że jej syn pracuje teraz w Czelabińsku. Wielu wyjeżdża?
– Nawet jeśli, to wracają. Jest nas coraz więcej a nie coraz mniej. Pracują tu na gospodarce. Nawet niektórzy wykupują domy od Gruzinów, a oni przesiedlają się w inne miejsca. A co do pochodzenia to u Czeczenów przekazuje się ustnie od wieków tradycje skąd jest babcia, skąd dziadek, jak się nazywali. Wszyscy, którzy to mieszkają wiedzą skąd dokładnie się przesiedlili. Znają nazwy rodów i wsi przynajmniej.
– A jakie były twoje korzenie?
– Pod Groznym. I los chciał, że wyszłam za Czeczena stamtąd. Spodobałam mu się. Wtedy istniał zwyczaj tzw. „porywania kobiet”. Wystarczyło, że pociągnął cię trzy raz za rękę w swoją stronę i już byłaś jego. Zamieszkaliśmy na placu Minutka. To straszne, co tam się działo. Mój mąż już nie żyje, a ja cóż – mieszkam tutaj.
Sprawdzając później informację na temat Pankisi przypadkowo natknąłem się na reportaż zagranicznej telewizji, gdzie dziennikarka pytała mieszkańców sąsiedniej od Dżokolo wsi Birkiani o Tarchana Batiraszwiliego. Niektórzy ludzie oddalali się, młodzież mówiła, że był dobrym muzułmaninem, a starsi próbowali uderzyć kamerę.
Skąd takie emocje? Batiraszwili, urodzony i wychowany w Pankisi zakończył życie w Asz-Szarkat w Iraku w wyniku amerykańskiego nalotu na pozycje upadającego już wtedy państwa Islamskiego. Zginął pod swym wojennym przydomkiem Abu Umar Asz-Sziszani. Jakież było moje zdziwienie, gdy oglądając reportaż natknąłem się w nim na zapłakaną Lajlę, jaka odpowiadała, że jej dwaj synowie również pojechali na dżihad, szukała ich w Syrii, ale zginęli podobnie jak słynny Abu „Czeczeniec”, jak nazywali Tarchana dziennikarze.
Ten tragiczny przykład to dowód jak rozchodzą się drogi wśród muzułmanów w Pankisi. W piątek miałem okazję oglądać zikr – suficki taniec, wywołujący stan podobny do transu u modlących się. Szkopuł w tym, że ten jaki działa w Duisi od przeszło pół wieku, to akt dobrej woli lokalnego imama najstarszego meczetu w całej Dolinie, jaki zezwolił grupie miejscowych kobiet na sławienie Allaha tak, jak robią to Czeczeńscy mężczyźni. Wyjątek na świecie. Klaskanie, kręcenie się w kole, przytupywanie, okrzyki, jakie oglądałem w małej salce dla kobiet w meczecie powodują radość turystów takich jak ja, ale i zgrzytanie zębów wahabitów, którzy modlą się w nowym meczecie, na który pieniądze łoży Arabia Saudyjska. Zwolenników sufizmu traktują trochę jak niegroźną sektę.
Zapytałem grupkę starszych mężczyzn, jacy siedzieli jak co dzień przed sklepem w Dżokolo, grając w karty i inne gry, co też uważają o brodatej młodzieży.
– No, są tacy, jak ich tam nazywają… wahabici – o. A część to nosi, bo moda taka. W gruzińskim parlamencie to w telewizji też takich widzę.
Przejeżdża samochód, potem rower, potem ciężarówka. Mimo próby prowadzenia rozmowy widzę, że ławeczka w Dżokolo to jeden do jednego to, co na Podlasiu. Tyle, że ławki okupują tu mężczyźni na emeryturze, a nie podlaskie babcie.
– A któryś z panów nosił kiedyś brodę?
– A skąd. Po co nam to. My tu żyjemy tak jak żyliśmy.
Najciekawiej rozmawiało mi się jednak o Dolinie z Lajlą. Szczególnie o tym, jak kiedyś wyglądało to słynne bractwo dwóch narodów.
– Ja pamiętam, że jako dziecko normalnie witaliśmy się nawet między sobą Christos Woskrese, a sami chodziliśmy do cerkwi święcić jajka z Gruzinami. I to było zupełnie naturalne, aż podczas wojny do doliny zaczęli przenikać jacyś brodacze, część mówiła wyłączenie po arabsku. Bojownicy schodzący z gór, którzy zaczęli łapać się za głowę mówiąc: „przecież muzułmanie mają dwa święta: Kurban Bajram i Ramadan. Co wy robicie? Co to jest za wiara?”.
– A wasza odpowiedź? Była jakakolwiek?
– Owszem. No zaprzestaliśmy po prostu pewnego roku tego zwyczaju, ale za to odgryzaliśmy się za każdym razem w inny sposób. Ich czeczeński był już zepsuty rosyjskim, poprawialiśmy ich i mówiliśmy: „I kto tu jest większym Czeczenem?”.
***
Jakie wnioski można wysnuć z tych dwóch moich podróży w kontekście polskich Białorusinów? Co powinno być wskazówką dla autochtonów Podlasia? Na kogo spojrzeć jako na pewien odległy, ale jednak wzorzec? Na Swanów, jacy zrzucają winę za utratę języka na państwo, niemych świadków historii – wieże kamienne ze średniowiecza i brak własnych działań (przede wszystkim wobec dzieci)?
Gdy po drugiej stronie postawi się garstkę Czeczenów o jakich Lajla mówiła mi, że nigdy nie rozmawiają z dziećmi po gruzińsku, dzieci poznają język państwa w szkole, a opuszczanie doliny na zawsze nie jest częste, to odpowiedź nasuwa się sama.
Siłę sprawczą ma się w samym sobie, a nie w sąsiadach.
Mateusz Styrczula
Fot. Autor