Za każdym razem, gdy wracam z dalekiej podróży, zachwyca mnie na nowo piękno rodzimej przyrody. Niezależnie od tego, jak egzotyczne palmy oglądałam, jak bardzo kolorowe kwiaty i niezwykłe widoki, nie umywają się one do rozległych przestrzeni monochromatycznych pól i łąk targanych wiatrem, kołysanych niepokojem trzcinowisk, poskręcanych konarów wierzb i posępnych olszyn, przejmujących duszę jakąś czernią, jakimś pięknem ponurym a surowym, goniącym po bezdrożach jakby kłęby ciemnych chmur po niebie. Listopad jest miesiącem, w którym chyba najdosadniej odczuwa się smutek odchodzenia. Szarpane wichrami drzewa gubią ostatnie liście, przypominając że wszystko ma tym świecie ma swój kres, a przenikliwe zimno wślizguje się pod ciepłe kurtki, skuwając wnętrze lodem.
Listopad to tradycyjnie czas wspominania zmarłych, a niegdyś świętowania Dziadów. W te dni śmierć stawała się wręcz namacalna. Szczelna na co dzień bariera, oddzielająca żywych i zmarłych, stawała się na tyle cienka, by duchy przodków mogły przenikać do świata żywych. Bud’ zdorow didu – mówił gospodarz i wylewał kieliszek wódki za okno, a pod stół rzucał łyżkę kaszy, by dzielić wieczerzę z duchami, jakie w te dni nawiedzały swoich bliskich. Te ugaszczania i przepijania ciągnęły się przez cały miesiąc, przeplatając się ze wspominaniem zmarłych, wyłaniających się z mroków przeszłości, by stanąć przed duszami jeszcze żywych.
Niech zatem przyjdzie jeden z Dziadów, nasz wspólny Dziad. Wielu z nas pamięta go jeszcze całkiem nieźle. Był jedną z najbardziej charakterystycznych osób okolic Bielska Podlaskiego, bywalcem odpustów i prawosławnych świąt, nieodzownym elementem Spasa na Grabarce. Jego malownicza postać przyciągała oczy przechodniów i fotografów. Chyba najbardziej znany, przepiękny portret fotograficzny wykonał mu Marek Dolecki. 3 listopada 2014 r. odbył się jego pogrzeb – Jana Gajewicza. Miał 75 lat. Niewiele nam mówi jego nazwisko, prawda? Prawie nikt nie wiedział jak się naprawdę nazywa. Mówiono na niego: Bosaczek.
Okutany w ciepłą kufajkę, z wielkim żelaznym krzyżem w jednej kieszeni i ikoną w drugiej, ze spadającymi na ramiona włosami i długą brodą, zawsze boso – tak wyglądał przez cały rok, niezależnie lato czy zima. Budził zaciekawienie, konsternację, nierzadko troskę. W wielkie mrozy podchodziły do niego kobiety i prosiły: Niech pan założy buty, rozchoruje się pan. Niejeden zaproponował podwózkę samochodem. Zawsze odmawiał, a najczęściej nie reagował. Jan nie był zainteresowany nawiązywaniem kontaktu ze światem. Milczał, i szedł dalej. Zawsze po prawej stronie chodnika, gdyż Bóg nakazał chodzić prawymi drogami.
Po cóż więc piszę o człowieku, którego nikt nie znał i który nie chciał znać nikogo? Jan Gajewicz był ostatnim jurodiwym ziemi bielskiej, na wzór rosyjskich świętych szaleńców. Był – górnolotnie mówiąc – kulturowym znakiem obecności ruskiego miru na Podlasiu, którego przekaźnikiem na naszych terenach stała się Cerkiew prawosławna .
Tradycja jurostwa („szaleństwa dla Chrystusa”) wywodzi się z Rosji i była zakorzeniona od samych jej początków jako Państwa Moskiewskiego. Jurodiwymi były wypełnione wsie i miasta, z ich usług korzystali chłopi i inteligencja, a nawet rodzina carska, związując się z najbardziej znanym rosyjskim jurodiwym – Rasputinem.
Jurodiwi uważani byli za posiadających tajemne moce i związki z tym, co nadprzyrodzone. Zajmowali się niekiedy jasnowidzeniem, uzdrawianiem, udzielali życiowych porad, a także miotali przekleństwa na tych, którzy ich zdaniem zasługiwali na potępienie. Stosunek do nich był ambiwalentny. Z jednej strony cieszyli się szacunkiem i zapraszano ich nawet do pańskich stołów, z drugiej – byli pogardzani i wyszydzani. Często były to osoby umysłowo chore lub upośledzone, bezdomne, wędrujące od miasta do miasta, żebrzące, dziwnie wyglądające. Nierzadko chodzili zupełnie nago lub ubierali się w łachmany, lubili nosić duże ilości żelaznych przedmiotów takich jak łańcuchy czy krzyże. W odróżnieniu od mnichów źle czuli się w samotności, pociągały ich tłumy, pojawiali się na targowiskach i zgromadzeniach. Wówczas zwracali na siebie uwagę, płacząc, krzycząc, lub znęcając się fizycznie i słownie nad przechodniami, którym prorokowali.
Nasz „Jan Bosy” nie prorokował, nie uzdrawiał, nie głosił ewangelii ani sądu nad światem. Nie zależało mu na uznaniu ani popularności. Po prostu był. Przechodził obok nas milczący, pogrążony w swoim świecie i myślach, którymi nie chciał dzielić się z nikim. Wrósł w nasz krajobraz jak kamień lub drzewo, które były od wieków i zdawało się na wieki pozostaną. Takie rzeczy jak zniknięcie kamienia lub drzewa nie powinny się przydarzać dobrym ludziom. Ale listopad to miesiąc, w którym złowrogie wichry jęczą w kominie. Gdy wiatr nań powieje, już go nie ma i już go nie ujrzy miejsce jego (Psalm 103:16, Biblia Warszawska, Brytyjskie i Zagraniczne Towarzystwo Biblijne , Warszawa 1975).
Wichry wieją najczęściej na przełomie pór roku i przynoszą zmianę pogody. Z Podlasia znikają ostatni jurodiwi, szeptuchy, ruśka mowa. Za naszą wschodnią granicą wiatr historii przewraca porządek trwający od ponad trzydziestu lat, jeszcze niedawno zdawało się trwały, przypieczętowany „Końcem historii” Francisa Fukuyamy, w istocie kruchy jak same dzieje, które nieustannie zmieniają narracje i granice. Moskiewska narracja o Trzecim Rzymie, która od pięciuset lat odradza się jak hydra i przyznaje sobie prawo do agresji na sąsiednie narody w imię ich dobra, po raz kolejny podniosła głowę. Na horyzoncie jesiennego nieba kłębią się ciemne chmury. Czekają nas ponure miesiące, przez które z utęsknieniem będziemy oczekiwali wiosny. Gdy nadejdzie, świat wokół nas może być już zupełnie inny.
Ewa Zwierzyńska