– My tutaj w Pamirze zawsze byliśmy daleko od wszystkiego – zaczyna rozmowę mój kierowca i przewodnik Parwiz. Wystarczy spojrzeć na mapę. Dla nas już Duszanbe to zagranica. Gdy przyjeżdżają do nas ci z Chodżentu czy Kulobu pilnować granicy z Afganistanem, to my na nich mówimy Tadżycy, mimo że sami teoretycznie też nimi jesteśmy. Nie jest łatwo być mniejszością w takim kraju. Ja o polityce nie lubię się wypowiadać, ale jak dojedziemy do Chorogu, to tam porozmawiasz o wszystkim. Zobaczysz tradycyjny pamirski dom, dowiesz się o naszych tradycjach. Firuza ma prawdziwe muzeum. I lubi rozmawiać. Dogadacie się.
Wyraz twarzy Parwiza zawsze był taki sam. Czy opowiadał o mijanych obiektach, czy o religii, a na wiecznej wojnie ze skorumpowaną tadżycką policją kończąc, był skupiony na prowadzeniu swojej toyoty. Wpaść w dziurę na szutrowej drodze było łatwo, stąd kurczowo zaciskał ręce na kierownicy. Wieczorami żalił się na ból przedramion. Choć w jego wydaniu nawet utyskiwanie było jakby bez wyrazu i bez autentycznego żalu.
Krajobrazy za oknem były wprost bajeczne. I to bez przesady. Afgańskie kiszłaki przypominały piaskowe domki, czy zamki jakie dzieci pieczołowicie budują nad polskim morzem. Zielonkawe poletka rolników, ogrodzone kamiennymi murkami nad seledynową rzeką, czerwone szaty leżące na kamieniach, rdzawo-gliniano-brązowe dróżki między domami – to wyglądało jak fatamorgana. Góry zdawały się z trudem dźwigać tę gęstą, opadającą ostro ku dołowi konstrukcję. Pora roku również nie była tu taka sama jakiej się spodziewałem przed wyprawą na ten dach świata. Wiosna z uzbeckich nizin nie dotarła jeszcze na Pamiry. Śpiew ptaków również był cichszy i bardziej rachityczny niż słyszany w rozgrzanej pełnym słońcem stolicy dawnego chaństwa bucharskiego, którego fragment tych gór był częścią aż do upadku caratu w Rosji.
Co jakiś czas na moją prośbę Parwiz zatrzymywał samochód, by lepiej przyjrzeć się drugiemu brzegowi. Mimo, że podróż trwała już trzeci dzień, wciąż nie mogłem uwierzyć, że widzę mityczną Baktrię. Zdobytą niegdyś przez Macedończyków Aleksandra Wielkiego i tak właśnie przemianowaną. Przywróconą uwadze świata dopiero wiele wieków później już jako Afganistan. Ziemię niepodbitą i nieskolonizowaną ani przez Rosjan, ani Brytyjczyków, ani Amerykanów. Świadomość, że jest na wyciągnięcie ręki, ale nie można postawić nań stopy, przypominało wizytę w teatrze. Jechaliśmy wciąż po wąskiej drodze na terytorium postsowieckiego Tadżykistanu – byliśmy widownią. Parę, czasem paręnaście metrów od Piandżu. Przepięknej górskiej rzeki. Pomiędzy pamirskimi szczytami. Afganistan był zaledwie przesuwającą się sceną z rzadka tylko widzianymi aktorami. I tak godzina za godziną. Spektakl trwał, ale granica między widownią, a sceną była wyraźna. Czasem znaczona wojskowymi obiektami, czasem obecnością patrolujących ją żołnierzy. Bielały na niej od czasu do czasu flagi Talibów. Zawieszone na domach na długich drzewcach, powiewające na maszcie telekomunikacyjnym, czy rozwinięte między budynkami.
Rzeka Piandż nie jest wyłącznie granicą państwową. Oddziela tych, którzy w Tadżykistanie zaznali carskiej opresji, potem brutalnej walki z religią, komunizmu, kolektywizacji, a następnie nowej dyktatury – już własnej, od ich braci w wierze, pochodzeniu i języku, jacy w Afganistanie całe 130 lat żyli obok gwałtowanie zmieniającego się świata.
Wyłączając krótkie epizody prób modernizacji kraju przez dość świeckich monarchów Afganistanu, czy parę niedanych prób podbicia przez siły zewnętrzne, afgańscy Tadżycy to dla Tadżyków z Tadżykistanu starsi bracia, jakich nie porwano, nie zgwałcono i nie okradziono.
Pytałem Parwiza, czy on czuje więź z ludźmi po drugiej stronie.
– Jeżdżę tu z turystami i wielu z nich chce podejść jak najbliżej rzeki. Czasem na to pozwalam, choć jestem też odpowiedzialny za ich bezpieczeństwo. Talibowie nigdy nie ośmielili się wystrzelić choćby pocisku w naszą stronę, ale możemy mieć problem z naszym wojskiem. To nie zmienia tego, że czasem słyszę jak krzyczą do nas z drugiej strony. Krzyczą nasi ludzie, w naszych pamirskich dialektach. Woda raz zagłusza, raz niesie to, co się tam dzieje. Słyszę ryk ich bydła, słyszę poganiaczy. I rozpoznaję znajome słowa. Jeżeli jesteśmy w regionie szugańskim, to po drugiej stronie też mówią po szugnańsku. Jak koło Iszkoszimu, to słyszę iszkoszimski. Rzeka nie dzieli nas językowo. Jedyne to to, że my korzystamy z wielu rusycyzmów, a oni z tym językiem nie mieli kontaktu. Po prostu tak potoczyła się historia.
To wszystko było dla mnie ciekawą opowieścią, ale jednak wciąż pewną teorią, nie ubraną jeszcze w coś, czego sam doświadczyłem. Do czasu aż nie poprosiłem go o zatrzymanie toyoty w miejscu, gdzie dosłownie naprzeciwko, tuż za rzeką, był spory plac zabaw. Słyszałem jak dzieci krzyczały i piszczały, huśtając się na drewnianych huśtawkach. Zauważyły mnie i mojego kierowcę po czym kolejne okrzyki były już kierowane najpewniej w naszą stronę. Nie byłem tego jednak w stu procentach pewien dopóki Parwiz nie powiedział po dłuższym milczeniu:
– Krzyczą „chodźcie do nas”.
– Naprawdę?
– Tak. Nie wiem co mam odpowiedzieć. Niech będzie przeklęty każdy, kto do tego doprowadził.
Byłem zdziwiony tym jego wyznaniem, bo przez kilka wcześniejszych dni dał się poznać jako człowiek o stalowych nerwach, nie okazujący emocji. Po jego twarzy nie było widać jakiegoś poruszenia. Papierosa palił też tak jak zawsze. Wolno. Delektując się dymem i powoli go wydychając. Ciężko było człowieka rozgryźć, ale też nie sposób pozostać na tę konstatację obojętnym.
Fakt, że górale z afgańskiej prowincji Badachszan i tożsame pamirskie grupy etniczne z Tadżykistanu mogą się jedynie widzieć przez rzekę, był sam w sobie nonsensowny i dramatyczny. I nie zmienia tego faktu to, że ten stan trwał już dziesięciolecia. Rzeka Piandż, o której pisali już greccy geografowie, była tak błogosławieństwem jak i przekleństwem. Jak każda rzeka sprzyjała rozwojowi okolicznych wsi, ale gdyby nie ona, Brytyjczycy i Rosjanie nie wpadliby pod koniec XIX wieku na ten wygodny dla nich pomysł podziału strefy wpływów – wy zostajecie na lewym brzegu, a my nie wejdziemy na prawy. Buforem niech stanie się kadłubowe państwo.
Firuza mieszka w Chorogu od urodzenia, ale na pomysł, by otworzyć coś na podobieństwo agroturystyki, bądź hostelu padł w ostatnich latach. Taka myśl zrodziła się u niej nie tylko z tego, że na takim końcu świata jak Górnobadachszański Okręg Autonomiczny choćby ta garstka turystów tu trafiających musi mieć jednak gdzie przenocować, ale też z chęci pochwalenia się spuścizną przodków. Budynek, w jakim mieszka, ma osobną komnatę. Jest to tzw. „Pamirski dom”. Właścicielka zaprosiła mnie do niego zarówno podczas postoju za pierwszym razem, jak i wtedy gdy wracaliśmy z korytarza Wachańskiego.
Wchodząc do tej komnaty widzimy kwadratową przestrzeń i kwadratowe kolumny, jakie dawniej przytrzymywały strop całej konstrukcji. Mimo, że całość jest drewniana, przypomina coś na kształt jurt kirgijskich koczowników – odwiecznych sąsiadów Pamirców. Może przez wzgląd na to, że miejsca do spania, czy jedzenia znajdują się po bokach pomieszczenia, podczas gdy pośrodku było palenisko zwieńczone oktagonalnym dachem z kwadratowym okienkiem. Otwierano je, gdy z domu miał ujść dym, a zamykano w czas niepogody. Gdyby ta imitacja dawnych siedzib górali pamirskich sprowadzała się jedynie do tego, byłaby to jednak tylko mało przyciągająca uwagę makieta. Komnata ta jest przede wszystkim pełna przestrzeni użytkowej i służy Firuzie i jej mężowi jako miejsce odpoczynku na co dzień. Wewnątrz rozłożone są poduszki, całą lewą ścianę pokrywają zebrane z pieczołowitością przedmioty, takie jak instrumenty muzyczne – większe i mniejsze wariacje dawnych lutni zwane rubob. Prócz tego dzbany, patery, garnki i inne sprzęty gospodarstwa domowego. Cieszą oko kolorowe dywany i nakrycia głowy, charakterystyczne dla mieszkańców poszczególnych dolin. Kanciaste i szyte różnymi nićmi acz o wzorach dużo ciemniejszych niż kirgiskie czapki, ale też nie czarne na podobieństwo tadżyckich i uzbeckich tiubietiejek. Jest też piec, z którego bije przyjemne ciepło. I choć nie znajduje się pośrodku pomieszczenia, a przylega do tejże wystawowej lewej strony, to wciąż może służyć do tego co było jego odwiecznym przeznaczeniem.
–Pamirski dom to nie tylko przestrzeń do jedzenia, spania, czy odpoczynku po pracy – tłumaczyła Firuza. – . Tu zachowały się nasze stare obyczaje. Jesteśmy w Tadżykistanie jako ismaelici mniejszością, ale jest jeszcze jedna rzecz. My nie wstydzimy się tego, co robili jeszcze w poprzednim pokoleniu nasi rodzice. Tego, co fanatycy, jakich w naszym kraju czasem motywuje bieda i brak perspektyw, nie znoszą. A to jest nasza dawna religia – zaratusztrianizm. To był kult ognia. I to palenisko w domu to nie tylko narzędzie, by sporządzić posiłek. Np. gdy rodziło się dziecko, palono w nim kwiaty i ten dym miał symbolizować wniknięcie duszy w ciało nowego człowieka. Gdy ktoś umierał, z paleniska ku wylotowi w dachu również unosił się dym symbolizujący odejście duszy z ciała.
Wojujący islam nie przyjął się nie tylko wśród Pamirców, ale też Tadżyków z innych miejsc w kraju. Jadąc z Duszanbe w kierunku afgańskiej granicy mijaliśmy ważny ośrodek miejski, jakim jest Kulob. W pobliżu stoi rekonstruowana cytadela Hulbuk. Leżała w ziemi setki lat w związku z upadkiem znaczenia tej odnogi Jedwabnego Szlaku, lecz rząd Tadżykistanu postanowił odbudować obiekt. Twierdza, będąca w latach świetności również karawanserajem, budzi respekt swym ogromem. Wciąż jest w fazie odbudowy, więc wchodząc do wewnątrz widać jedynie pozostałości po dawnych pomieszczeniach dla podróżników chrześcijańskich, muzułmańskich, teatru, oraz meczetu. Przyjęcie religii mahometańskiej przez rdzennych mieszkańców nie spowodowało upadku znaczenia dawnych symboli.
Kilkunastometrowa brama cytadeli pokryta jest nie tylko typowymi dla świata islamu roślinnymi arabeskami, ale łączącymi się ze sobą na podobieństwo pajęczej sieci swastykami. Witając się serdecznie z opiekunem obiektu – archeologiem, jaki poświęcił pół życia, by obiekt wskrzesić – staliśmy z Parwizem u stóp schodów do wejścia. Mężczyzna w tiubietiejce skupił naszą uwagę na wieżach stojących na skrzydłach obiektu.
– Zwróćcie uwagę na to, że wieże różnią się od siebie. Jedna przypomina średniowieczne zamki europejskie – to w tej części goszczono Europejczyków, by czuli się jak u siebie. Druga ma już charakter orientalny. Obie są równej wielkości i tym samym równego znaczenia.
– A czy te swastyki znajdujące się na ścianach głównego wejścia to potwierdzona rekonstrukcja, czy tylko pomysł na to, jak mogło to wyglądać? – zapytałem
– Wchodźcie, dalej znajduje się muzeum z tymi fragmentami, jakie szczęśliwie udało się odzyskać. Kilkadziesiąt lat temu nie poznalibyście tego miejsca.
Rzeczywiście, w środku znajdowało się nieco eksponatów, map i tablic, wyjaśniających niebagatelne znaczenie cytadeli Hulbuk dziesięć wieków temu. Wśród nich mozolnie posklejane fragmenty dawnych murów. Swastyka symbolizująca szczęście, dobrobyt i pomyślność była wszechobecna. Ten synkretyzm i niechęć do wyrugowania symbolu jaki odcisnął wielowiekowe piętno na tej ziemi przed przyjściem islamu mimo wszystko zaskoczył mnie. Zaskoczył tym bardziej, że w pamięci wciąż mam obrazki sprzed lat kilku i przeszło dwudziestu, gdy najpierw Talibowie, a potem jeszcze od nich radykalniejsi bojownicy ISIS niszczyli wszystko, co niemuzułmańskie.
Gdyby nie carska inwazja i ostatecznie przyłączenie dzisiejszego Tadżykistanu do Imperium Rosyjskiego, być może ze wspomnianych obiektów nie pozostałby dziś kamień na kamieniu. Gdyby nie przymusowe posyłanie do szkół, kto wie ilu islamskich radykałów nieznoszących odmienności na podobieństwo ruchu Talibów wyrosłoby na tej ziemi i nadało zupełnie inny bieg historii. Ciężko zatem patrzeć na tę skomplikowaną epopeję podzielonej nacji w sposób jednowymiarowy i zero-jedynkowy.
Dokończenie nastąpi
Mateusz Styrczula
Fot. autor