BeJot: Ciężko być starym człowiekiem. Jednak coś człowieka cieszy. Dzień. Bo jest (jasny czy ciemny). Ranek, bo się obudzisz (rankiem zawsze jaśniej, nawet jak ciemno; chociaż przez chwilę błyśnie ząb nieba i ząb umysłu). Nagle nabierają znaczenia zwykłe słowa, które kiedyś denerwowały, bo banalne: niczym się nie przejmować. Żyć (akurat to nie brzmi banalnie).
Monika opowiada mi o swojej babce, że ma prawie sto lat, ale pamięć szwankuje, choroby narastają. Osoba zmieniła się w drewno. Bez nóg, bez wzroku, bez umysłu. Drewnem należy się opiekować. Klepać. Przewracać. Karmić jakoś. Leszek Kołakowski mówi, że przyroda czy też planeta jest całkowicie obojętna na ludzką śmierć i na to, że człowiek staje się drewnem, czyli już jest martwy, choć żyje, i że śmierć jest bardzo prywatna i bardzo samotna.
My śpiewamy Mnohaja, mnohaja leta… To pieśń najpiękniejsza na świecie. Bez wyliczeń, ile człowiek ma pożyć, bez tej strasznej ostatecznie granicznej cyfry – sto. Mnohaja, mnohaja leta… Sobie przez chwilę śpiewam. Jak mnohaja? Piać hadoǔ heta mnoho. Dwa hodziki heta mnoho. Nawat adzin hodzik heta mnoho, bo ǔ jom aż dwanaccać miesiacaǔ. Widzisz, jak mi spełza nastrój? Boję się dalej mówić. Daj coś wesołego. I będzie to jak mnohaja leta, uspokoi i da nadzieję na coś jeszcze weselszego od ciebie. Już mam depresję starczą. Ożyła. Szybko daj mi coś wesołego. Szybciej! I koniecznie miej coś w zapasie. Nie możemy do głębi badać tematu. Od myśli o tym bandyci mi się śnili, napadali mnie, tnąc krawatami, bo z krawatów mieli szable.
Matka mówiła: Na staraść ruki parabilisa nizgrabojdami, toja upuścisz, tamtoja jakuś paźbirała. I jak tak samo maju. Ruki nizgrabojdy. Haława ni wiadzie jich jak trebo. Zabyłasa jich siły.
Tolo: Starość? Jakoś strach mnie obleciał. Organiczny ludzki strach. O starości najbezpieczniej pomyśleć z pozycji wnuka. Higieniczne podejście. Wnuk na początku rozwija się w odwrotnym kierunku niż potem: jeśli wyrzyna mu się kolejny ząb, to dla pełnego uśmiechu. A dziadek co pokaże, pełnoletnie ubytki albo nowe zęby w drżącej dłoni czy szklance nocą, i w niej bujające się? Ponadto nie wypada mówić o własnej starości, jakby się człowiek chwalił.
BeJot: Można, widzisz, jakoś zagadać starość, choć strach o niej mówić. Na niej jak na nieznanej ławce rozmawiamy, ale nie o niej. Aby tylko nie o niej.
Coś śmiesznego Leszek Kołakowski przypomniał: „Wiemy od Diogenesa Laertiosa, że Diogenes z Synopy, usłyszawszy Platońską definicję człowieka jako zwierzęcia dwunogiego i bezpiórego, przyniósł oskubanego koguta i rzekł: Oto człowiek Platona”. Czytałam Diogenesa i zapomniałam o tym żarcie. L.K. dalej: „Te definicje człowieka, które posługują się kategoriami morfologicznymi i fizjologicznymi, zawsze będą narażone na podobną krytykę”. No i człowiek ma język, kulturę, religię, naukę, technikę, filozofię, choć to nie zapobiega śmiertelności i jej trwożnej świadomości. Ale łagodzi to. I to jest już bardzo dużo. Nie za mało, nie za dużo. Długo zwlekałam z czytaniem L.K, bo okładka ze straszną czaszką ( Książka: „Śmierć jako własność prywatna”, zbiór szkiców). L.K. twierdzi, że mit, dobrze opracowany, jak w chrześcijaństwie, zagłusza uporczywe myśli o śmiertelności. Tak. Nasz piękny śpiew sakralny zagłusza. Jeszcze cytat z L. K.: „Uciekamy w nierealność najrozmaitszych światowych zabaw – łącznie z wojną”. Słyszysz? Człowiek myślący, nieustępliwy w antywojennym oporze. W czasie II wojny światowej, kiedy miał ledwie kilkanaście lat, Niemcy zabili mu ojca. A matka zmarła, kiedy nie miał trzech lat. Tragedia, a nie rozrywka tworzy wybitnych myślicieli i ten odważny antywojenny opór. Idę ulicą i wdeptuję w czaszkę ze śniegu, czyjeś obcasy jak oczodoły, czaszka oblepia, usiłuje mnie przewrócić, a jest gęsto śliska, obłapiająca śliskością, i uśmiech ma wydeptany drobniejszymi obcasami, i wciąga kolejna taka, i w oczach mam okładkę książki L.K., ta sama barwa, szarobiała. Śnieg mokry.
Coś jeszcze z L.K. wyciągam: chwytamy tylko das Seiende, a nie das Sein (w znaczeniu Heideggerowskim), czyli: chwytamy to, co istnieje, a nie Byt jako taki, nawet nie mamy o nim całego słownictwa, i nie będziemy mieli. Słownictwo mityczne mamy. I ono nam zagłusza trwogę. Krestu Twojemu pokłoniajemsia, Chrystie… Piękna pieśń sakralna zagłusza trwogę i obojętność planety. Piękne pieśni sakralne powinny pozostać niezmienne, tworzyli je wybitni kompozytorzy. Powinny pozostać takie, jakie powstały w ciągu wieków, w najpiękniejszej wersji. Jak zaczniemy zmieniać je na młodzieżowe, to koniec z nimi. Będzie to piosenka małolatów, pół wieku nie przeżyje, bo zaraz inne małolaty uznają to za nudę. I sam system mityczny jest do poprawek wyłącznie wtedy, kiedy sam jest niemoralny, na przykład traktuje kobietę jak zwierzę i mebel; to już naprawdę nam umarło. Nie umarło przykazanie Nie zabijaj!!! Nadal wzywa obojętniejących na nie ludzi. Do poprawek mamy jeszcze coś, ale nie same pieśni. Zresztą mity zużywają się dzisiaj szybciej niż kiedykolwiek, bo byt religii, mitu, miesza się z bytem nauki, a przecież nawet w Chrystusie nie ulega pomieszaniu byt boski i byt ludzki. Dominique Lambert też o tym mówi. Nie da się wolności zapisać wzorem z fizyki czy matematyki. I nadziei też nie. Mieszanie bytów i dyskursów zaszło za daleko i paraliżuje umysł, czyni go prostackim, a wcale nie stwarza jakiejś trzeciej „nowoczesnej” dziedziny.
Mity dla mnie trwają, bo wiem, że to mity – tylko i aż mity – sfera kultury jest bogata.
L.K. wspomina, że jedynie w ortodoksyjnym chrześcijaństwie mówi się wprost na liturgii: zmartwychwstanie mamy tylko jako nadzieję. Tak. Zmartwychwstaniemy, i to nie wszyscy, dopiero jak się odbędzie straszne sudiszcze Chrystowo…Tak. I pomiani usopszych o nadieżdie woskresienija żyzni wiecznyja… O nadieżdzie mowa, a nie o pewności. Daj jeszcze Paschalisa, jeśli masz. Zagraj go dla mnie. Nadal boję się mówić.
Tolo: „Najkrótszy traktat o przyszywaniu guzików”:
„Śmierć wymaga od człowiek za dużo – żachnął się wiekowy Paschalis. Właśnie ocknął się ni to z samego dna myśli, ni to ze śliskiej powierzchni zwyczajowego przyśnięcia. Ocknął się i wzdrygnął. Oto jego fajka zamieniła się w trąbkę, i dał się słyszeć głos: „Przez całe życie pociągałeś, to teraz dmuchnij – masz ostatni wydech na dobycie czystego tonu”. Jeszcze raz się ocknął i jeszcze raz żachnął. A czego ja się przez całe życie uczyłem, jak nie odnośnej muzyki? Dmuchnę, ale nie dziś – przecież najpierw spadnie śnieg.
I nie na żarty zatrwożony, pomyślał: A jeśli tam nie spotkam Boga i cała ta muzyka było na próżno?
Ponieważ tego dnia jeszcze się nie spodziewał odpowiedzi, strząsnął z siebie marę. Odejdź! Odejdź, bo z dobrych rzeczy, a okolicznościowo koniecznych, nic nie jest na próżno.
I zabrał się za przyszywanie guzika.
A jednak wiara. Jednak wiara. Mówił do siebie. I za jednym zamachem postanowił przyszyć i pozostałe guziki, które zwiędle zwisały.
Szył zamaszyście, z dociągnięciem, jakby operował smyczkiem i zaraz utrwalał melodię.
Sny się sprawdzają – zapewniał przy tym samego siebie. Śniło mu się kiedyś, że padał śnieg, a śniło się zbyt wyraziście, żeby zapomnieć. A jeśli tak mu się śniło, to śnieg na pewno będzie padał. Może nawet gęsty. I on go ujrzy. I wziął się za następny guzik. Melodia, którą dobywał, była optymistyczna, bo ogólnie jego wiara jako taka wraz z postępującą jesienią – rosła i rosła.
A wskutek osobliwej anomalii klimatycznej zima jako taka już się nie przejawiła, on wciąż w nią wierzył, i jego wiara, paradoksem tej logiki, jeszcze się pogłębiała, i co do zimy, i w ogóle.
A kiedy następnego roku anomalia się powtórzyła, Paschalis miał podstawy czuć, jak jego wiara ogarnia coraz głębszą przyszłość. Bo przecież kiedyś musi spaść śnieg. I on go ujrzy. Inaczej po co byłyby sny i cała ta reszta. Aż takim absurdem życie przecież być nie może.
I wtedy mu się przypomniało, że śnieg w jego śnie nagle zapiszczał. Pisk szedł ogólny i zewsząd, bo to był gęsty śnieg”. Koniec na dziś.
BeJot: Zakończę Rilkem w tłumaczeniu Adama:
*
Siebie, ziemio, użyczyć racz:
niech ulepię naczynie.
Życie moje, zapiekły płacz
zawrzyj w tej czystej glinie
Przyjm, łzawnico uczynna, łzę,
powstrzymywaną skrycie.
Tylko Nigdzie jest złe,
godziwe jest wszelkie bycie.
Tamara Bołdak-Janowska
Mnohaja, mnohaja leta…