O tym, jak „prorok” kupował cerkiewne dzwony, Karpiuk wymyślił w książce całą barwną opowieść. Oto w chałupie Klimowicza w Grzybowszczyźnie ni stąd, ni z owąd zjawiają się bracia Kowalscy, znani w całej Polsce odlewnicy z Przemyśla.
Przyjechali aż spod Karpat, zwietrzywszy na Kresach interes do ubicia. Dwa dni tołkowali chłopu, jak i z czego odlewają dzwony – nie z żeliwa, a z brązu i że to trochę kosztuje, bo oprócz drogiego materiału praca odlewnika też wymaga nie lada umiejętności. Tłumaczyli detale w rodzaju, jakie powinny być proporcje miedzi i cyny, by uzyskać odpowiednią tonację dzwonienia. Swoje rzemiosło zachwalali niczym Żydzi co czwartek na targu w Krynkach. Zapewniali, że do cerkwi Klimowicza odleją dzwony pierwsza klasa – z miedzi sprowadzanej aż z Chile i solidnej cyny jeszcze z carskich zapasów, dodając kilka funtów czystego srebra.
– Takie dzwony, panie, będą głośne jak smoki wawelskie – zapewniali bracia. – Na głównym umieścimy wizerunek św. Eliasza na rydwanie…
Po tym zachwalającym wstępie ludwisarze w końcu przeszli do konkretów.
– Jak dla pana, panie Klimowicz, zrobimy to niedrogo – oznajmili – główny dzwon będzie pana kosztować tylko sześć tysięcy złotych.
Taka kwota Klimowicza zbiła z nóg. Próbował się targować, by choć tysiąc złotych upuścili. – I tak dobry grosz wam daję – przekonywał. – Tyle, co za pięćdziesiąt krów.
Kowalscy z ceny zejść jednak nie chcieli. Wtedy Klimowicz powiedział im, by poczekali, a on pójdzie skonsultować ich ofertę ze swoja cerkiewną wspólnotą.
W oczekiwaniu na powrót klienta rzemieślnicy z Przemyśla zdjęli marynarki, poluzowali krawaty i położyli się na trawie przed domem.
Tymczasem „prorok” podążył w kierunku cerkwi, gdzie na placu jak co dzień niecierpliwie czekał już na niego falujący tłum sympatyków i współtowarzyszy. Opowiedział im o propozycji, złożonej przez braci Kowalskich.
– Uważam, że powinniśmy mieć głośne dzwony, żeby ich podczas abiedni nie zagłuszały te z Krynek i żeby słychać je było w Gródku, Brzostowicy i Sokółce – przekonywał. – Ale strasznie drogo je cenią, sześć tysięcy złotych za główny.
– Dro-o-go… – odpowiedział tłum.
Jednak po złorzeczeniach na pazerność rzemieślników, że chcą wyrwać jak najwięcej grosza od biednych chłopów, atmosfera złości nieco się rozładowała.
– Nic to, na dzwony uzbieramy – odezwał się ktoś tłumu.
– A ty, Ilja, pieniędzy na taką rzecz nie żałuj – namawiała jakaś bogobojna staruszka. – Żeby tylko dzwoniły jak w niebie.
Po pewnym czasie z Przemyśla dotarły cztery dzwony. Klimowicz odmówił nad nimi modlitwę i grubymi linami z konopi wciągnięto je na dzwonnicę.
Tyle Karpiuk. Zakupione przez Klimowicza dzwony – dwa, duży i mniejszy – w cerkwi w Grzybowszczyźnie wiszą i dzisiaj.
Prawda o dzwonach
Zostały one odlane rzeczywiście w Przemyślu, tyle że nie w ludwisarni jakichś Kowalskich, ale braci Felczyńskich. Na głównym dzwonie jest logo firmy i rok, w którym został wyprodukowany – 1930. Nie ma natomiast rysunku św. Eliasza, tylko napis ІОАН ПРЕДТЕЧА, czyli oznaczający patrona cerkwi św. Jana Chrzciciela.
Ludwisarnia Felczyńskich istnieje do dziś. To znana w Polsce firma rzemieślnicza, której tradycja sięga początków XIX w. Ciągle pozostaje w rękach rodziny. Potomkowie prowadzą obecnie trzy oddzielne firmy – w Przemyślu, w Ostrowie w powiecie przemyskim i w Taciszowie koło Gliwic. W tej ostatniej w 2020 r. wykonano nowe dzwony dla parafialnej cerkwi w Ostrowiu, a wcześniej m.in. do sokólskiej i samogródzkiej.
Czy wtedy ze swą ofertą pofatygowali się z dalekiego Przemyśla do Grzybowszczyzny bracia Felczyńscy i to dwaj naraz? Raczej nie. Takie zamówienia realizowano zazwyczaj drogą korespondencyjną, ewentualnie przez pośredników, dealerów jakbyśmy dziś ich nazwali. Dzwony dotarły koleją, ze stacji w Sokółce przywieziono je na miejsce furmankami.
Znana też jest wartość kontraktu. Główny dzwon kosztował wcale nie sześć tysięcy złotych, za oba Klimowicz zapłacił około 3 tys. zł. Taką wartość podał w oświadczeniu złożonym na potrzeby toczącego się wówczas procesu sądowego, kiedy cerkiew z jego woli została przekształcona na kościół i przeszła w ręce parafii katolickiej w Krynkach.
Z tego dokumentu dowiadujemy się też, że plac cerkiewny o powierzchni jednego hektara był własnością Klimowicza tylko w jednej trzeciej. Pozostały grunt oddali mu sąsiedzi jeszcze przed I wojną światową, gdy zaczynał budowę cerkwi. Świadczy to o tym, że okoliczni mieszkańcy od początku wspierali go w tym dziele.
Cerkiew wyświęcono 7 lipca 1930 r.
Kiedy Iljasz wyposażył cerkiew w dzwony, mógł wreszcie ją wyświęcić. Z taką prośbą zwrócił się do o. Antoniego Sawicza, miejscowego proboszcza z Ostrowia (Karpiuk mylnie nazywa go ajciec Jakau). Nabożeństwa odprawiał on w ciasnej cerkwi cmentarnej, jako że po głównej świątyni pozostały tylko zgliszcza po spaleniu jej w sierpniu 1915 r. przez wycofujące się wojska rosyjskie. Proboszczowi zależało zatem, by wierni z Grzybowszczyzny i okolic mieli bliżej do Boga. Potrzebna była jednak zgoda jeparchii. Arcybiskup grodzieńsko-nowogródzki Aleksy zlecił o. Sawiczowi sprawdzenie, czy cerkiew nadaje się do wyświęcenia. Późniejszy wieloletni proboszcz parafii w Krynkach w rozmowie z Pawluczukiem opowiadał, że zwrócił Iljaszowi uwagę, iż w środku było trochę za mało ikon.
Sława Klimowicza była już na tyle wielka, że na ten cel w mig zebrano potrzebne fundusze. Główną ikonę, dużych rozmiarów, oprawioną w solidne drewniane ramy, ufundowali w kwietniu 1930 r. mieszkańcy wsi Żuki koło Zabłudowa.
7 lipca – w dniu, w którym Cerkiew prawosławna wspomina Narodzenie św. Jana Chrzciciela – przy biciu dzwonów archirej z Grodna wyświęcił świątynię w Grzybowszczyźnie pod takimże wezwaniem. Było to życzenie Klimowicza. Iljasz wygłosił mowę do tłumnie przybyłych na uroczystość wiernych. Dużo mówił o Joanie Kronsztadzkim, do którego przed laty udał się w pielgrzymkę po poradę i błogosławieństwo dla misji, wskazanej mu we śnie przez Bogurodzicę z ikonki Matki Boskiej Częstochowskiej. Z wdzięczności i szacunku dla charyzmatycznego, nieżyjącego już kaznodziei, który głosił zasady prawosławnej moralności, najchętniej widziałby swą cerkiew pod jego wezwaniem. Ale Joan Kronsztadzki nie był jeszcze świętym, został kanonizowany dopiero później. Dlatego wybrał imię jego niebiańskiego patrona, Joana Priedtieczy. Pośród ikon na honorowym miejscu umieścił duży portret starca z Kronsztadu i czcił go jak świętego.
Nabożeństwa w nowo pobudowanej cerkwi zaczął odprawiać batiuszka Sawicz. Później wspominał, że gdy kończył, wierni zamiast do niego krzyż całować, garnęli się do Iljasza. – A on, nieczystiwiec, wszystkich błogosławił, i to gestem, do którego uprawniony jest tylko kapłan – z oburzeniem opowiadał Pawluczukowi.
W narodzie zaczął narastać kult Ilji z Hrybawa. Ludzie masowo szli tu z odległych nieraz zakątków, by pomodlić się w „świętym miejscu”, pozbyć się grzechów.
– Tłumy, panie, tysiące narodu – wspominał ówczesny proboszcz ostrowski.
Do cudotwórcy i uzdrowiciela
Ciągnęły pielgrzymki ze wszystkich stron, nawet spod Łucka, Wilna i Mołodeczna. Tłumy wieśniaków w łapciach, albo wręcz bosonogich, z tobołkami na plecach, oblegały wzgórek w Grzybowszczyźnie we wszystkie prawosławne święta – na Wielkanoc, na Jana, Ilju, Spasa i inne. Nieszczęśliwi przybywali tu po nadzieję, chorzy po uzdrowienie, grzesznicy po odpuszczenie grzechów. Koczowali na polu i w lesie.
Ludzie szli do Iljasza z Grzybowszczyzny jak do cudotwórcy, uzdrowiciela i w końcu starotestamentowego proroka, który tak jak zapowiedziano w Biblii, zszedł na ziemię w oczekiwaniu na powtórne przyjście Chrystusa przed końcem świata.
Klimowicz nie zdawał sobie z tego sprawy i choć miał wielu pomocników, nie był w stanie zapanować nad sytuacją. Dla niego najważniejsze było, że ludzie cały czas przynosili ofiary. Oprócz pieniędzy były to zwoje białego płótna, samodziałowe wyszywane ręczniki, obrusy, dywany, worki zboża, owce, kury, koszyki jajek i pęta kiełbasy.
Podczas nabożeństw na środku świątyni na taborecie stała taca, do której wierni składali pieniądze, najczęściej po dziesięć groszy. Mieszkaniec Ostrowia, który jako dziecko tam bywał, opowiadał mi, że kiedy batuszka się modlił, Iljasz co pewien czas podchodził i zgarniał stos monet do metalowego wiadra. W świątyni rozlegał się wówczas głośny brzęk, zagłuszający nabożeństwo.
Groszaki, ale też i grubsze pieniądze, „prorok” woził w końskiej torbie do banku w Krynkach, mieszczącego się niedaleko rynku. Właściciel,Żyd, który je przeliczał, za każdym razem podobno trochę pieniędzy przygarniał sobie. Na ten temat opowiadano potem legendy.
Wszystkie datki Klimowicz uczciwie traktował jako ofiary cerkiewne. Przeznaczał je na zakup świec, dalsze wyposażenie świątyni i kolejne inwestycje. Na początku lat trzydziestych teren wokół cerkwi został ogrodzony betonowym murkiem, a na przeciwko zbudowano dwa niewielkie budynki z myślą o przyszłym monasterze. Zamieszkały w nim osoby, głównie zagubione kobiety, które przystały do otca Ilji. Wydzielono też teren na cmentarz.
Na płynącą do rąk Klimowicza górę pieniędzy zazdrosnym okiem spoglądał batiuszka Sawicz.
– Żeby choć parę groszy mi odstąpił, ale gdzie tam! – żalił się potem ostrowski proboszcz.
Sobie pieniędzy nie brał
Nagłe bogactwo wcale Klimowicza nie zaskoczyło, gdyż stało się dla niego potwierdzeniem tamtego snu i słów Joana Kronsztadzkiego, że wszystko zmierza do tego, że koło cerkwi powstanie monaster. Dlatego tych pieniędzy, broń Boże, nie przeznaczał na własne potrzeby. Doglądając spraw cerkiewnych, cały czas skromnie mieszkał w swej chałupie we wsi. Jak dawniej wciąż poruszał się po okolicy prymitywną furmanką w zgrzebnym samodziałowym ubraniu.
Pewnego razu „prorok” przyjechał do Straszewa. Karpiuk dobrze zapamiętał ten widok i opisał w swojej książce. Na furmance ujrzał on „dziadka z długachną brodą i matowymi oczkami, ledwie widocznymi na zarośniętej twarzy”. Na sobie miał samodziałową świtkę i spodnie również domowej roboty. Zdziwienie wzbudzała furmanka. Był to nieduży wóz na grubych drewnianych osiach. Atosy (odciągi od kół do ahłoblau), podczas gdy chłopi mieli już je metalowe, tu były zrobione z łozy. Chomąto miało zaś boczne wiązadła nie ze skóry, lecz sznurków. Na koniku nie było prawie żadnej uprzęży poza podogoniem. „Prorok” trzymał lejce, siedząc na końskiej torbie na gołej desce.
Ten obraz pasuje do opisu z opowiadania mieszkańca mego Ostrowia. Klimowicz często przejeżdżał przez naszą wieś, gdyż z Grzybowszczyzny wiedzie tędy prosta droga do plebanii, gdzie mieszkał batiuszka Sawicz, oraz dalej do Szudziałowa z urzędem gminy i powiatowej Sokółki. Iljasz miał tam ciągle wiele spraw do załatwienia, a podróżował swą ubogą siermiężną furmanką. Nie miała ona nawet podestu jak należy. Zamiast desek na spód rzuconych było tylko kilka drągów.
Trup w lesie
W 1931 r. zdarzyła się tragedia. W lasku niedaleko cerkwi w Grzybowszczyźnie znaleziono trupa. Podejrzenie o zabójstwo padło na Klimowicza. Został on aresztowany we wrześniu 1932 r. Mówi o tym „Sytuacyjne sprawozdanie miesięczne Wojewody Białostockiego” z 10 października tamtego roku. Na wniosek starosty powiatu sokólskiego sąd zwolnił Klimowicza z więzienia za kaucją, aby mógł uczestniczyć w zbliżającym się święcie Pokrowy Bogurodzicy. Uzasadniono to tym, że tego dnia do cerkwi w Grzybowszczyźnie „zjeżdża się zwykle znaczna liczba ludności prawosławnej z pow. białostockiego, grodzieńskiego, bielskiego, wołkowyskiego i brzeskiego – zachodzi możliwość wywołania przez fakt aresztowania Klimowicza nieprzychylnych do państwa nastrojów”.
Było o tym bardzo głośno. Ktoś doniósł na policję, że na Klimowicza zaczaił się mąż jego konkubiny Fiokły. „Prorok” miał zabić go kawałkiem konara, według innej wersji napastnika zdzielił w głowę żelaznym kluczem od cerkwi, który stale nosił w cholewie buta. Tak opisał to również w swej książce Karpiuk. Nie mógł to być jednak mąż Fiokły, gdyż ten zaginął jeszcze podczas bieżeństwa. Personaliów ofiary policja ustalić nie zdołała. Śledztwo umorzono z powodu niewykrycia sprawcy. Mówiło się potem o łapówce, którą Klimowicz wręczył staroście, by zatuszować sprawę.
Cdn
Jerzy Chmielewski