Z prof. Elżbietą Smułkową o jej misji dyplomatycznej w Białorusi w latach 1991-1995 rozmawia dr hab. Anna Engelking. Tytuł rozmowy został zaczerpnięty z książki Andrzeja Stasiuka Wschód.
W tym roku mija trzydzieści lat od powołania Ambasady RP w Mińsku. Do ponad połowy 1995 r. placówką kierowała prof. Elżbieta Smułkowa, pierwsza ambasador Polski w Białorusi. W poniższej rozmowie opowiada o początkach białoruskiej państwowości po rozpadzie Związku Radzieckiego, nawiązaniu stosunków dyplomatycznych między Warszawą i Mińskiem i atmosferze pracy podczas pełnienia swej misji.
Anna Engelking: – Jak to się stało, że Pani Profesor, wykładowca uniwersytecki, autorka książek, badaczka terenowa, organizatorka życia studenckiego, nagle zdecydowała się na podjęcie pracy dyplomatycznej?
Prof. Elżbieta Smułkowa: – Ta decyzja wcale nie była nagła ani łatwa. Po zasadniczej zmianie ustrojowej, jaka się dokonała w Polsce po wyborach 4 czerwca 1989 roku, chcąc nieco odświeżyć kadrę dyplomatyczną, minister spraw zagranicznych Krzysztof Skubiszewski zwrócił się do środowiska naukowego, poszukując tam specjalistów od krajów, do których zamierzał posłać nowych dyplomatów. Na mnie wskazał Marek Karp, dyrektor Ośrodka Studiów Wschodnich. Pełniłam wówczas funkcję prodziekana do spraw naukowych na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Pamiętam, jak przyszedł do mnie na dyżur do dziekanatu w towarzystwie Agnieszki Magdziak-Miszewskiej, też późniejszej ambasadorki, proponując w imieniu ministra stanowisko konsula generalnego w Mińsku na Białorusi. Coś takiego absolutnie nie wchodziło w zakres moich wyobrażeń. Czułam się całkowicie spełniona w tym, czym się zajmowałam. Miałam pełne poczucie wartości swojej pracy naukowej, dydaktycznej i organizacyjnej na Uniwersytecie. Stanowczo odmówiłam.
– O ile wiem, Marek Karp nie dał za wygraną i po jakimś czasie znów Panią odwiedził.
– Istotnie tak było. Przyszedł i przedstawił argumenty, nad którymi zaczęłam się zastanawiać. Przede wszystkim, że jest ważne nie tylko dla Polski, ale i dla Białorusi, żeby pojechał tam ktoś, kto ten kraj trochę zna. Kto prowadził tam badania naukowe, mówi po białorusku. A ja rzeczywiście znałam Białoruś od strony swoich zainteresowań językowo-tożsamościowych. Miałam sporo znajomych wśród inteligencji twórczej, wśród pisarzy. Na badaniach terenowych poznałam też kilka wsi białoruskich, i to z terenu dialektów północno-wschodnich, czyli całkiem odległych od poznanych na wschodniej Białostocczyźnie.
– A ostatecznie co przeważyło?
– Niedające się odeprzeć poczucie obowiązku, żeby nie powiedzieć misji dziejowej, w czym poparła mnie profesor Antonina Obrębska-Jabłońska, zawsze umiejąca patrzeć szerzej, z perspektywy ogólnospołecznej. Silny opór natomiast stawiała moja matka, dla której było autentycznie bolesne, że ja – sybiraczka – chcę dobrowolnie jechać do państwa, które pozbawiło mnie ojca, a nas obie przez pięć lat niewoliło z dala od domu. W roku 1990, kiedy otrzymałam tę propozycję, Białoruś była jeszcze republiką Związku Radzieckiego […]
Po podjęciu tej pracy byłam w stałym napięciu, żeby podołać. Tym bardziej, że przygotowanie przedwyjazdowe w Ministerstwie Spraw Zagranicznych trwało tylko pół roku, ale jak na potrzeby owego czasu – aż pół roku […].
– Czy to były specjalne kursy?
– Nie. Raczej rodzaj praktyki. Przechodzenie przez poszczególne departamenty, żeby poznać, który czym się zajmuje, poznać ludzi, samemu się przedstawić. Najdokładniej zajmował się nami tzw. protokół dyplomatyczny. Poznawaliśmy zasady korespondencji oraz praktykę zachowań dyplomatycznych.
– A przygotowanie polityczne?
– Trudno o jednoznaczną odpowiedź. Jakichś specjalnych lektur czy wykładów nie było. Ale dyrektorzy odpowiednich departamentów prowadzili z nami indywidualne rozmowy, niewątpliwie kształcące. Z okresu przygotowawczego najwyraźniej, jako ciekawego rozmówcę, zapamiętałam dyrektora Andrzeja Towpika. Później, już w trakcie pracy, było też kilku innych. Warto dodać, że w pewnym sensie do funkcji dyplomatycznej przygotował mnie też uniwersytet – przez to, że pełniłam w nim funkcje organizacyjne. To mi ułatwiło kontakt z ludźmi i dało pewną umiejętność zarządzania zespołem ponad dwudziestu osób, znacznie zróżnicowanych funkcyjnie i charakterologicznie.
– Decyzja zapadła. Pani Profesor wyjeżdża do Mińska.
– Wyjechaliśmy z mężem wczesną jesienią 1991 roku. Wiktor, specjalista w zakresie chemii radiacyjnej w warszawskim Instytucie Badań Jądrowych, w tym celu przeszedł na wcześniejszą emeryturę. Był mi bardzo pomocny, zwłaszcza ze względu na swobodną znajomość kilku języków obcych. Objęłam stanowisko konsula generalnego po Tadeuszu Myśliku.
– Czy ustępujący konsul przekazał Pani jakieś wartościowe informacje o Białorusi? O politykach, urzędnikach, środowiskach?
– Niestety nie. Nie było żadnego wprowadzenia, żadnego głosu doradczego. Miałam duży niedosyt pod tym względem. Przekazał obowiązujące dokumenty i bardzo szybko wyjechał.
– Jak wyglądał wtedy konsulat?
– Mieścił się przy Rumiancewa 6, w budynku naszej przyszłej ambasady. Kadra administracyjna była częściowo miejscowa, między innymi należała do niej absolwentka warszawskiej białorutenistyki, którą znałam. Z poprzedniej ekipy zostali sprawny attaché ds. gospodarczych i jego żona pracująca w administracji, konsul ds. prawnych i wizowo-paszportowych (Jarosław Czubiński) oraz szef Biura Radcy Handlowego (niejaki pan Zarzycki). Natomiast większość konsulów głównych pionów merytorycznych: ds. prasy i informacji (Marek Ziółkowski), spraw kultury i nauki (Marek Gołkowski), konsularnych i polonijnych (Krzysztof Dłużewski, Ewa Ziółkowska), została wymieniona wraz ze mną jako konsulem generalnym.
– Dostała więc Pani pod opiekę sporą grupę początkujących dyplomatów. Spróbujmy odtworzyć kalendarz Pani funkcji i pracy.
– Wyliczam. Ponad pół roku konsul generalny w Mińsku (12.09.1991–7.05.1992), kolejne prawie pół roku chargé d’affaires Ambasady RP, minister pełnomocny (7.05.1992–11.09.1992) i wreszcie przez trzy lata Ambasador RP w Republice Białoruś (11.09.1992–30.09.1995). Misję ambasadora zakończyłam na własną prośbę w przekonaniu, że lepiej będzie wrócić do obowiązków profesora uniwersytetu niż pozostawać ambasadorem, któremu pion prezydenta Aleksandra Łukaszenki znacznie ogranicza możliwości działania. Minister Andrzej Olechowski, aczkolwiek zdziwiony, bo jak mi powiedział, ambasadorzy na ogół zabiegają o przedłużenie kadencji, uwzględnił mój wniosek. Dzięki temu mogłam rozpocząć rok akademicki 1995/1996 wraz z jego początkiem. Do momentu mianowania nowego ambasadora w Mińsku placówką kierował radca Marek Ziółkowski w randze chargé d’affaires. 1 listopada 1996 r. funkcję ambasadora objęła Ewa Spychalska.
– Popatrzmy na te cztery lata z lotu ptaka. Spróbujmy uświadomić sobie ich punkty węzłowe i to, co z nich w Pani pozostało jako najważniejsze doświadczenia, czy to pozytywne, czy negatywne. Doświadczenia poruszające, otwierające, pod różnymi względami pamiętne.
– Najważniejszym punktem węzłowym było niewątpliwie powstanie państwa Biełaruś, czyli deklaracja suwerenności dotychczasowej republiki radzieckiej (25 sierpnia 1991). Potem Wiskule (7-8 grudnia 1991), czyli rozpad Związku Radzieckiego, powołanie Wspólnoty Niepodległych Państw i, co za tym idzie, tworzenie białoruskiej państwowości. Radykalna zmiana sytuacji. Nie tylko Białorusi, ale i moja personalna. Jako konsul generalny w Mińsku podlegałam ambasadorowi Stanisławowi Cioskowi w Moskwie. Wkrótce po objęciu konsulatu złożyłam mu wizytę. To było dobre i sympatyczne doświadczenie. Spotkałam tam też Jerzego Bahra (późniejszego ambasadora w Kijowie, Wilnie i Moskwie) w randze radcy politycznego ambasady. Poznałam obu panów jako odpowiedzialnych, ciekawych ludzi, bardzo zresztą różnych.
– Opowiedzmy o Wiskulach.
– Przebieg spotkania Borysa Jelcyna, Leonida Krawczuka, Stanisława Szuszkiewicza i towarzyszących im osób w Wiskulach znam z prasy oficjalnej tamtego czasu, a bardziej szczegółowo z konferencji na ten temat, organizowanych przez Jana Malickiego na Uniwersytecie Warszawskim. Myślę, że lepiej skupić się na zapamiętanych reakcjach społecznych na to wydarzenie.
– Oczywiście, reakcje społeczne są najciekawsze.
– W konsulacie przyjęliśmy rozpad Związku Radzieckiego jako dużą wartość. Jako szansę na usamodzielnienie się Białorusi i jej dalszy rozwój, podobnie jak było to u nas w okresie Solidarności. Podobne stanowisko głośno i z radością zajmowała białoruska opozycja parlamentarna i członkowie Białoruskiego Frontu Narodowego. Z nadzieją, ale i obawą obserwowała wydarzenia część społeczności inteligenckiej. W parlamencie udało się uchwalić zmianę herbu i flagi państwowej, co później za rządów prezydenta Łukaszenki prędko unieważniono, a powiewającą na gmachu Rady Najwyższej biało-czerwono-białą flagę zniszczono, jak wiadomo, w barbarzyński sposób.
WNP nie zdołało utrzymać związków gospodarczych między dotychczasowymi republikami, centralnie w ZSRR sterowanych. W Białorusi bardzo prędko dały o sobie znać trudności w różnych dziedzinach produkcji. BSRR była ostatnim ogniwem wielu ciągów produkcyjnych, a te powiązania się rozpadły. Zilustruję tę sytuację osobistym doświadczeniem z podróży z Mińska do Lwowa, które może zabrzmieć jak anegdota. Jechaliśmy z mężem w przedziale kolejowym zajmowanym tylko przez dwóch mężczyzn i szczelnie zastawionym ogromnymi walizami. Panowie nie byli zbyt rozmowni, ale gdy weszła prawadnica, poprosili ją o zarezerwowanie na drogę powrotną całego przedziału, bo będą mieli jeszcze większy bagaż. Okazało się, że byli to dyrektorzy fabryki znanych białoruskich telewizorów Haryzont jadący do Lwowa po jakieś niezbędne do produkcji niewielkie detale, których nie mogli uzyskać drogą zwykłego zamówienia, a dawniej dostawali z rozdzielnika.
Środki masowego przekazu były w tym okresie przepełnione niezadowoleniem i protestami dyrektorów dużych, znaczących przedsiębiorstw produkcyjnych. Nie pojawiały się w nich propozycje środków zaradczych, czyli skutecznych reform. Towarzyszyły temu listy zwykłych obywateli, protestujących przeciwko zbyt gwałtownie wprowadzanemu językowi białoruskiemu.
I znowu przykład przeżyty. W parku w pobliżu pomnika poety Maksima Bahdanowicza trwa zorganizowana uroczystość rocznicowa, na którą dostałam zaproszenie. Stoję w towarzystwie przedstawiciela ambasady w pewnej odległości od przemawiającego przewodniczącego BNF, Zianona Paźniaka. Nagle widzę podbiegającego do niego leciwego mężczyznę i słyszę ostre: „Zianon!”. Dalej przekazuję przybliżoną treść po polsku, bo zupełnie nie pamiętam, czy było to wykrzyczane po białorusku, czy po rosyjsku: „Czy ty wiesz, ile mnie kosztowało, żeby nauczyć się mówić po rosyjsku, jak przyjechałem jako młody chłopak ze wsi do Mińska? Jak się ludzie ze mnie wyśmiewali, że mówię do nich jak do krowy? A ty chcesz, żebyśmy ja i moje dzieci i wnuki do tego prostego języka wracali?”. Jego głos stopniowo cichł, więcej już nie słyszałam, ani też odpowiedzi pana Paźniaka. Zamieszanie wokół niego trwało jeszcze kilka chwil. Byłam wstrząśnięta.
I jeszcze wybrane próbki reakcji zwykłych ludzi. Moja fryzjerka, miła, kulturalna osoba. Przychodzę, ona smutna. Tak chciała w tym roku pojechać na urlop na Krym i nie może, bo przez tę suwerenność nie dostanie putiowki (skierowania). Podobnie znajoma nauczycielka – rozżalona, że w tym roku nie pojedzie z klasą na wycieczkę do Moskwy. Żadnej z nich nie przychodzi do głowy, że mogłyby zorganizować wyjazd samodzielnie. Przecież nie ma jeszcze granic i pociągi kursują, jak kursowały.
– Radziecka centralizacja wytrzebiła z ludzi samodzielność. Zbyt długo byli od niej odzwyczajani.
– Nie na wiele się też zdały kursy samorządowe, organizowane za dość duże pieniądze zagranicznych fundatorów (głównie Sorosa).
– Ale przed ostatecznym rozpadem Związku Radzieckiego były przecież w Białorusi manifestacje i protesty.
– Tak, były. Głównie robotnicze, o podłożu ekonomicznym, albo typowo inteligenckie, jak listy do Gorbaczowa w sprawach kultury narodowej i języka czy książka Aleha Bembiela (poety Znicza), Роднае слова і мара льна-эстэтычны прагрэс, Londyn 1985, krytycznie analizująca stosunek społeczeństwa do języka białoruskiego.
– BNF traktował też te robotnicze wystąpienia jako probiałoruskie.
– W pewnym stopniu takie były. Duże znaczenie miały też „Dziady kuropackie”, czyli marsze pamięci w Kuropatach, organizowane w dzień zaduszny, począwszy od 1988 roku. Powtarzające się uroczyste pochody i towarzyszące im, mniej lub bardziej gwałtowne, sprzeciwy władz, stopniowo kształtowały świadomość historyczną i tożsamość Białorusinów.
Trzeba jednak zwrócić uwagę, że BNF nie cieszył się wówczas w społeczeństwie dużą popularnością. Wielu postrzegało jego działania jako kolejne narzucanie ogółowi własnego punktu widzenia. Przewodniczący Frontu Zianon Paźniak nie był w pełni rozumiany nawet przez zwolenników i nie znajdował należytego wsparcia. Zresztą moje pierwsze oficjalne zetknięcie z BNF-em też nie należało do najprzyjemniejszych. Umówiliśmy się na spotkanie z panem przewodniczącym. Wchodzę do siedziby BNF sama, sądząc że dzięki temu będzie mogło dojść do bardziej bezpośredniej rozmowy. Przede mną długi stół, blisko wejścia jedno krzesło, a po przeciwnej stronie wpatrzone we mnie co najmniej dziesięć par męskich oczu. Siadam, a w głowie kołacze mi zdanie, które zdawało się wisieć w powietrzu: „Patrz, jaka jesteś malutka, polski ambasadorze, przy nas, świadomych Białorusinach!”. Po powitaniu udzielono mi lekcji historii krzywd, jakie spotkały Białorusinów od Polski. Z częścią z nich musiałam się niestety zgodzić, ale gdy doszło do braku parytetu w traktowaniu naszych mniejszości narodowych po obu stronach aktualnej granicy państwowej, i to z krzywdą Białorusinów w Polsce, podjęłam konkretną polemikę. Pozwalam sobie na przytoczenie tego pierwszego zgrzytu tylko dlatego, że przy bliższym poznaniu nabraliśmy do siebie szacunku, sądzę że wzajemnego, i zarówno ja, jak i współpracownicy ambasady utrzymywaliśmy potem dobre kontakty z wieloma działaczami BNF, łącznie z samym Zianonem Paźniakiem.
Ale wracając do Twego pytania, powiem że zachowało mi się w pamięci jeszcze jedno ważne przeżycie, świadczące o tym, że przychylność dla białoruskiej państwowości już wówczas była znacznie większa niż ujawniano to na co dzień. Chodzi chyba o marzec 1992 roku. W dużej sali Filharmonii Narodowej odbywa się uroczystość rocznicowa z okazji powstania Białoruskiej Republiki Ludowej w 1918 roku. Sala wypełniona po brzegi. Podniosły nastrój. Długi stół prezydialny, w centrum Stanisłaŭ Szuszkiewicz i Zianon Paźniak. Publiczność na widowni zróżnicowana. Rzucają się w oczy wojskowi i siostry zakonne, różne służby mundurowe i osoby duchowne, dyplomaci, sporo osób starszych, ale i młodzieży. Żywe, gorące przemówienia przerywane są raz po raz gromkim „Żywie Biełaruś!”. Wychodzę podniesiona na duchu, rozumiejąc że oto świętujemy obie niepodległości, zwłaszcza tę aktualną.
– Ale wracając do syntezy ambasadorskich doświadczeń z okresu białoruskiego przełomu…
– Chciałabym opowiedzieć o rzeczy zupełnie niewidocznej z zewnątrz, a w wykonaniu żmudnej i nieatrakcyjnej, ale od strony prawnej niesłychanie ważnej dla stosunków dwustronnych, w pewnym sensie też w ogóle dla stosunków międzynarodowych. Wobec nowej sytuacji obu naszych państwowości zaszła potrzeba szczegółowego przeglądu dokumentacji prawnej, obejmującej ZSRR i Polskę oraz BSRR i Polskę, pod kątem tego, co z niej należy odrzucić, co można zachować, a co trzeba napisać od nowa. W zespole ambasady nie było prawnika. Białoruski prawnik przychodził z MID (Mинистерство иностранных дел, sic!) i pracowaliśmy we dwoje. Prawdę mówiąc, byłam dość zdziwiona, że ten przegląd pozostawia się placówce, bo przecież ostateczne decyzje i tak musiały zapaść w warszawskiej centrali. Warto dodać, że pakiet dokumentów polsko-białoruskich stał się dla białoruskiego MSZ wzorcem analogicznych dokumentów przygotowywanych z innymi krajami, zwłaszcza traktatów o przyjaźni i współpracy dobrosąsiedzkiej.
– Jak dużo było tych dokumentów?
– Za mojej kadencji zostało podpisanych około czterdziestu dokumentów: ogólnopaństwowych (w tym granicznych) oraz międzyresortowych. Z nami Białoruś na szczęście nie miała już w tym czasie problemów granicznych, ale z Litwą i Ukrainą było parę punktów spornych, co natychmiast odbiło się w literaturze białoruskiej prześmiewczymi opowiastkami o tym, jak to przy wytyczaniu granicy chata zostaje w jednym państwie, a wychodek należy już do drugiego. Ten śmiech i satyra mieszał się ze społecznym niezadowoleniem z pogarszającej się koniuktury gospodarczej i tęsknotą za Związkiem Radzieckim.
– Czy taki stosunek białoruskiego społeczeństwa do rozpadu Związku Radzieckiego był dla Pani Profesor zrozumiały czy też zaskakujący?
– W pewnym sensie zaskakujący jako kontrast do entuzjazmu polskiej przebudowy, ale w gruncie rzeczy zrozumiały ze względu na to, że Republika Białoruska należała do najlepiej rozwiniętych republik związkowych i jej obywatele w dużym stopniu zyskali ekonomicznie i kulturowo w porównaniu do czasów przedsowieckich.
Mówiąc wcześniej o przyczynach społecznej niemocy, wspomniałam o zupełnym braku przygotowania do samorządności, do zrobienia czegokolwiek pożytecznego społecznie lub indywidualnie bez odgórnego sterowania. Ale mogę też przedstawić przykład przeciwny, budujący. W ramach wizyt składanych władzom i innym znaczącym środowiskom obwodowym, czasem też rejonowym, pojechałam w 1992 roku do Mołodeczna. Przyjmowali mnie mer miasta Hienadź Karpienka i jego zastępca, znany prawnik Wiktar Hanczar. Odebrałam ich działania jako zarodek rodzącej się białoruskiej samorządności, optymistyczny, ale odosobniony. Tak to się zresztą nazywało – eksperyment samorządowy – i było wdrażane w porozumieniu z premierem Wiaczesławem Kiebiczem. Trwało dopiero od roku, ale rezultaty były już widoczne.
– Na czym to polegało? Czy na wciąganiu lokalnej społeczności do zarządzania miastem?
– Myślę, że można tak powiedzieć. Wprowadzili szerszy krąg ludzi do rady przy merze. I rada ta nie była fasadowa. Po latach zostały mi w pamięci też inne przykłady. W mieście było bardzo czysto. Przedwojenne osiedle domków wojskowych było systematycznie, dom po domu, odnawiane. Miasto zwiedzaliśmy pieszo. Mijani ludzie życzliwie się panom Karpience i Hanczarowi kłaniali. Widać było, że ich znają i poważają. Widziałam nowe budowle, także plac budowy kościoła katolickiego. Zaprowadzili mnie do dużego nowego uniwiermagu (domu towarowego), chcieli się nim pochwalić. Opowiadali o jakiejś ważnej fabryce, która właśnie przechodzi restrukturyzację produkcji. Obaj robili wrażenie odpowiedzialnych organizatorów, którym zależy, aby ludziom żyło się twórczo i dobrze. Karpienka powoływał się na staż naukowy w Polsce i przejęcie stamtąd niektórych wzorców organizacyjnych. Nie umiem powiedzieć, jak długo trwała ich praca w Mołodecznie. Później obaj pełnili wysokie funkcje państwowe.
– Rozumiem, że dla Pani Profesor Hienadź Karpienka był jedną z ważniejszych postaci na Białorusi.
– Niewątpliwie tak. Był człowiekiem samodzielnym i silnym, starającym się konkretnie przyczynić do budowania państwowości, mimo piętrzących się przeszkód. Zmarł nagle 6 kwietnia 1999 roku. Napisałam jego nekrolog do „Tygodnika Powszechnego”, ale nie doczekawszy się druku, opublikowałam go dopiero w 2002 roku w wyborze prac Białoruś i pogranicza, mogąc wówczas dodać, na podstawie „Materiałów Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka” z 21 września 2001, następującą informację: „Żona Hienadzia Karpienki, Ludmiła, jest przekonana, że nie była to śmierć naturalna. Stanęła na czele stowarzyszenia żon zaginionych na Białorusi polityków (Wiktora Hanczara, prawnika, przewodniczącego Centralnej Komisji Wyborczej, byłego wicepremiera i Juryja Zacharenki generała, zdymisjonowanego przez Łukaszenkę ministra spraw wewnętrznych oraz innych osób) i domaga się ujawnienia prawdy o ich losach. Żony zaginionych były w tej sprawie na rozmowach w Moskwie, Stanach Zjednoczonych, Niemczech, Francji i w Polsce. Dzięki ich aktywności niewyjaśnionej dotychczas sprawy zaginięcia znanych opozycjonistów nie udało się zatuszować”.
Juryja Zacharenkę znałam osobiście i także szanowałam. Bardzo ciekawą rozmowę odbył z nim, podczas wizyty w Mińsku, również u ministra Uładzimira Jegorowa, nasz minister spraw wewnętrznych Andrzej Milczanowski w styczniu 1995 roku. Obecnie wiadomo już, że zaginieni w 1999 roku opozycjoniści zostali zgładzeni.
– Pamiętam bardzo poruszające spotkanie z Ludmiłą Karpienką i jej towarzyszkami w Fundacji Helsińskiej w Warszawie… Wtedy już mieliśmy jasność co do charakteru reżimu Łukaszenki. Ale prawie trzy lata służby Pani Profesor w Mińsku przypadły na czas przed jego prezydenturą. Co można powiedzieć o trudnościach w pracy ambasady w tym okresie?
– Podzielę się pewną ogólną obserwacją, dotyczącą trudności w dwustronnej współpracy, do czego upoważnia mnie pewna ich powtarzalność. Jeżeli zwracaliśmy się z jakąś propozycją zleconą przez stronę polską do naszych białoruskich partnerów, to przy pierwszym kontakcie wydawało się, że sprawa jest do załatwienia, że trzeba tylko się rozejrzeć, coś sprawdzić, uzupełnić jakiś dokument itp. Przy drugim spotkaniu trudności okazywały się poważniejsze, a przy trzecim – sprawa upadała. Oczywiście nie zawsze tak było i nie dotyczyło to tylko strony białoruskiej. Z pamięci mogę przytoczyć dwa przykłady, w których po długotrwałych negocjacjach z satysfakcją wysłaliśmy do Polski białoruską zgodę, a wycofywała się strona polska. Tak było w sprawie założenia w Mińsku banku polskiego. Podobnie na niczym spełzły dyskusje na temat dostępu Białorusi do polskich portów morskich.
– A proszę powiedzieć, czy i w jaki sposób wybór prezydenta Łukaszenki wpłynął na Pani pracę i na atmosferę pracy w ambasadzie?
– Aleksander Łukaszenka został wybrany w drugiej turze wyborów 10 lipca 1994 roku, wyraźnie pokonując Wiaczesława Kiebicza, pod którego zwycięstwo przygotowana została konstytucja z 15 marca 1994 roku, wzmacniająca władzę prezydenta, który jest w niej traktowany jako głowa państwa i władzy wykonawczej. Pierwszy bezpośredni kontakt z prezydentem miałam w parlamencie na jego zaprzysiężeniu. Na tę uroczystość przyjechał ówczesny marszałek sejmu Józef Oleksy, a ja mu towarzyszyłam. Prezydent był wyraźnie zadowolony z obecności wysokiego dostojnika polskiego i zapewniał o gotowości ścisłej współpracy. Następnie jednak pojawiły się ograniczenia w działalności przedstawicielstw dyplomatycznych i represje wobec własnych obywateli. Pobito i rozpędzono opozycyjnych posłów XII kadencji, którzy protestując przeciwko podpisaniu traktatu z Rosją i przygotowaniu ratyfikacji umowy o unii celnej oraz przeciw planowanemu referendum, pozostali w sali parlamentu i ogłosili głodówkę. Referendum, po pobiciu posłów, odbyło się w maju 1995 roku.
Warto w paru słowach powiedzieć o wynikach referendum, uwzględniając dodatkowe okoliczności jego przeprowadzenia. Pierwsze pytanie dotyczyło zrównania praw języka rosyjskiego i białoruskiego i uzyskało 83,3% poparcia, co przy faktycznej znacznej przewadze rosyjskiego, zwłaszcza w miastach, musiało prowadzić w praktyce do wyrugowania białoruskiego z komunikacji urzędowej i codziennej. Pytanie o zgodę na nową symbolikę państwową uzyskało 75,1% pozytywnych odpowiedzi. Czytaliśmy w prasie liczne listy, w których głosujący pisali, że za nową uważali niedawno wprowadzone biało-czerwono-białą flagę i herb Pogoń, a nie proponowaną przez władze symbolikę zbliżoną do poprzedniej sowieckiej. Po trzecie, za działaniami prezydenta na rzecz związku ekonomicznego z Rosją opowiedziało się 83,3% głosujących. I wreszcie, upoważnienie prezydenta do rozwiązania Rady Najwyższej w przypadku, jak to zostało sformułowane, „naruszania przez parlament ustawy zasadniczej” uzyskało 77,7% głosów za. Opinia zagraniczna interpretowała to bezapelacyjne zwycięstwo prezydenta w referendum brakiem świadomości narodowej Białorusinów. Taki rezultat odzwierciedlał, jak sądzę, stanowisko przeważające wśród obywateli Białorusi, zwłaszcza w sprawach języka i współpracy gospodarczej z Rosją, w której upatrywano zasadniczy warunek poprawy warunków życia.
Trzeba jednak pamiętać o dodatkowych czynnikach, które doprowadziły do tak wysokich wyników. Dniem głosowania był 14 maja 1995 roku – zaledwie kilka dni po wielkich triumfalnych uroczystościach 50-lecia zwycięstwa nad faszyzmem, które odnowiły poczucie dumy z mocarstwowości Związku Radzieckiego i nasiliły niechęć do aktualnej formy państwowości i wszystkiego, co ją symbolizuje. Nastroje te bardzo umiejętnie podsycał prezydent Łukaszenka, jako główny orator licznych spotkań i uroczystości. Nieustająca do ostatniej chwili przed głosowaniem jednostronna propaganda wykorzystała także premierę tendencyjnego filmu Juryja Aziaronka „Nienawiść”, oczerniającego BNF jako organizację faszystowską. Nota bene, proces o zniesławienie wytoczony w tej sprawie wygrał przed sądem Zianon Paźniak, lider BNF. (Juryj Aziaronak to ojciec Grigorija, obecnego głównego łukaszenkowskiego propagandysty – red.).
Ciekawe jest prześledzenie mechanizmów poprzedzających wybory prezydenckie, świadczących o bardzo przemyślanym, można powiedzieć długodystansowym, działaniu propagandowym Aleksandra Łukaszenki jako posła do parlamentu, ludowego trybuna, walczącego z korupcją władzy. Dzięki tej propagandzie wygrał wybory bez poparcia jakiejkolwiek partii. Mechanizmy te opisała para młodych białoruskich autorów, Jelena Striełkowa i Siergiej Owsiannik, w książce Władza a społeczeństwo. Białoruś 1991-1998 (Warszawa 1998). Polecam zwłaszcza dwa rozdziały: Warianty walki i Tajemnica zwycięstwa.
– Pomówmy jeszcze o tych najtrudniejszych sytuacjach podczas ambasadorowania.
– Z aktem wyraźnie wrogim spotkałam się tylko raz. Oflagowany samochód ambasadora Polski, stojący na oficjalnym parkingu przed gmachem profsojuzów (związków zawodowych) w centrum miasta, gdy wróciłam z odbywającej się tam oficjalnej uroczystości, miał wybitą tylną szybę. O incydencie tego samego dnia zawiadomiłam pisemnie Ministerstwo Spraw Zagranicznych Białorusi. Zareagowano zdawkowo dopiero na drugie pismo, sformułowane już w znacznie ostrzejszym tonie.
Drugi przykład, który też odnosi się nie tyle do mnie osobiście, co do pełnionego urzędu, dotyczy protokolarnego zwyczaju witania głowy państwa, gdy wraca z kraju, który reprezentuje dany ambasador. Prezydent Łukaszenka wracał z Polski, wprawdzie nie z oficjalnej wizyty państwowej, ale najprawdopodobniej z międzynarodowego forum gospodarczego. Znaliśmy się już osobiście, wyrażał zainteresowanie współpracą, pomyślałam: uprzejmości nigdy nie za dużo i pojechałam na lotnisko. Zostałam przez niego i całe jego otoczenie całkowicie zignorowana. Zorientowawszy się, że do powitania prezydenta przeze mnie nie dojdzie, wsiadłam do auta i odjechałam. Po pewnym czasie czołówka kolumny prezydenckiej zepchnęła na pobocze nasz oflagowany samochód i kazała się zatrzymać. Mogliśmy ruszyć dopiero, kiedy przejechała cała kolumna z przyległościami.
Opisane incydenty i inne mniej drastyczne przykłady niekompetencji spisuję na karb pewnego nowicjuszostwa pomocniczej kadry dyplomatycznej czy prezydenckiej w nowo powstałym państwie i nie przywiązuję do nich większej wagi. Tym bardziej, że znacznie częściej spotykałam się z zainteresowaniem i życzliwością dla współpracy z Polską.
– Pomówmy więc o osiągnięciach czterech lat pracy ambasady oraz ambasadora osobiście.
– Jak już wspomniałam, istotne podczas pierwszej kadencji dyplomacji polskiej w Mińsku było tworzenie różnorodnych (prawnych, informacyjnych, ale i materialnych) warunków do dwustronnej partnerskiej współpracy, można powiedzieć podwalin tej współpracy, z równoczesnym stopniowym przezwyciężaniem narosłych historycznie wzajemnych pretensji, zadrażnień i mitów, co jak wiadomo nie jest najłatwiejsze. Wszystkie sprawy konsularne prowadził jeden z wydziałów ambasady. Nie było jeszcze Instytutu Polskiego, czyli kwestie promocji kultury polskiej i współpracy kulturalnej, także studiów i staży naukowych w Polsce należały do ambasady, jak też rozbudowane kontakty z miejscową prasą. Jeżeli np. historyk sztuki, odpowiedzialny ze strony polskiej za historyczną wierność wystroju wnętrza Muzeum Mickiewicza, tworzonego właśnie w Nowogródku, miał jakiekolwiek trudności z miejscowymi organizatorami, zgłaszał się do ambasady. Czasem tego typu problemy wymagały naszej interwencji u ministra kultury Białorusi. Bardziej samodzielnie, ale też w obrębie ambasady, działały dwa attachaty – handlowy i wojskowy. I to wszystko miało miejsce w jednym budynku mieszkalnym, który podczas wojny był prywatną rezydencją dostojnika niemieckiego, a po jej zakończeniu – wysokich urzędników sowieckich.
– Czyli przeważnie była to działalność mało widoczna, ale ważna i bardzo pracochłonna.
– Jeśli miałabym mówić o działalności bardziej widocznej na zewnątrz, to powinnam opowiedzieć o przygotowaniu i przeprowadzeniu dwóch oficjalnych wizyt w Białorusi – premier Hanny Suchockiej (listopad 1992) i prezydenta Lecha Wałęsy (czerwiec 1993). Były one dość szeroko omawiane w prasie, przynosiły nowe uzgodnienia, pozostawiły po sobie dobre wrażenie i podpisane dokumenty, jak np. umowę o unikaniu podwójnego opodatkowania (Suchocka). Były pewnego rodzaju świętem nie tylko dla gospodarzy, ale i dla całego środowiska polskiego w Białorusi, ponieważ pani premier złożyła wizytę Polakom w Grodnie i długo z nimi rozmawiała, a prezydent – w Baranowiczach, gdzie m.in. poruszano nurtujące miejscowych Polaków problemy podwójnego obywatelstwa. Ściślej mówiąc, zastanawiano się jak znaleźć sposób na odzyskanie straconego obywatelstwa polskiego, zachowując aktualne białoruskie. Z tych dyskusji wyrosła później idea Karty Polaka.
Warto dodać, że od czasu nawiązania stosunków dyplomatycznych dynamika wzajemnych wizyt wyraźnie wzrosła. W roku wizyty Hanny Suchockiej przyjeżdżały na Białoruś polskie delegacje parlamentarne – Komisji Spraw Zagranicznych, Komisji Współpracy Gospodarczej z Zagranicą, Komisji Łączności z Polakami za Granicą, Klubu Liberalno-Demokratycznego i dwie delegacje Senatu, w tym wicemarszałek Alicji Grześkowiak. Ze strony białoruskiej gościli w Polsce minister spraw zagranicznych Piotr Kraŭczanka (marzec), premier Wiaczasłaŭ Kiebicz (kwiecień) i przewodniczący Rady Najwyższej Stanisłaŭ Szuszkiewicz, który podpisał w Warszawie traktat o przyjaźni i dobrej współpracy (czerwiec).
Cdn
Rozmawiała Anna Engelking
Fot. ze zbiorów prof. Elżbiety Smułkowej