Statystyki szczepień i zgonów na Podlasiu są przytłaczające. Pod względem odsetka zaszczepionych Podlaskie uplasowało się na trzecim miejscu od końca, za Lubelskiem i Podkarpackiem. Szczepieniu poddało się u nas niespełna 50 proc. mieszkańców. Porównanie statystyk zgonów jest miażdżące – cała ściana wschodnia stanowi czarny „pas śmierci” z największą umieralnością w związku z Covid-19 w kraju.
Wzrost śmiertelności w „czarnym pasie” dochodzi do 31-32 proc. Korelacja między brakiem szczepień a zgonami jest wyraźna. Obrazu dopełniają dane demograficzne, które pokazują w ostatnich kilku latach rozjazd krzywych urodzeń i zgonów, jednym słowem – demograficzną zapaść, niespotykaną od czasów zakończenia II wojny światowej. Biorąc pod uwagę strukturę demograficzną Podlasia i niekorzystny długofalowy trend, uwzględniający również emigrację młodych do innych regionów kraju, ta zapaść musi być jeszcze bardziej dramatyczna.
Antynataliści wskazywaliby na szansę, jaka otwiera się przed dziką przyrodą, która będzie w coraz większym stopniu zagarniała co mniejsze i bardziej oddalone od centrów przysiółki. Niski wskaźnik urodzeń w połączeniu z emigracją młodych ludzi do innych regionów kraju będzie powodował coraz większe wyludnianie, a znane przysłowie „Nie było nas – był las, nie będzie nas – będzie las” przy takim rozwoju wypadków może okazać się rzeczywistością.
Póki co zmagamy się wciąż epidemią Covid-19, z podnoszącym się nad horyzontem tornadem Omikronu, a wskaźniki wyszczepialności wcale nie idą w górę. Coraz wyraźniejsze są natomiast głosy antyszczepionkowców, społeczne bunty i demonstracje przeciwko pandemicznym ograniczeniom, obowiązkowi szczepień, paszportom covidowym i noszeniu maseczek, które interpretowane są jako zamach na szeroko rozumianą wolność. Słychać w nich oskarżenia o zapędy totalitarystyczne, łamanie praw człowieka, jest nawet mowa o „segregacji sanitarnej” przyrównywanej do separowania Żydów w gettach podczas II wojny światowej.
Wówczas przed oczami staje mi lazaret w Dubrowniku, który miałam okazję oglądać dwa lata temu. To właśnie w Dubrowniku narodziło się słowo „kwarantanna” oznaczające czterdzieści dni izolacji dla marynarzy, którzy zawijali do portu z różnych stron świata. Zanim rozładowali swoje statki i zeszli na ląd, musieli spędzić czas w specjalnie wybudowanym budynku poza murami miasta. Aby chronić jego obywateli musieli odsiedzieć swoje, i nikt ich raczej nie pytał o zdanie.
Dubrownicki lazaret składa się szeregu identycznych sal wielkości szkolnej sali, w której nie było nic – oprócz podłogi i dziury w podłodze, służącej załatwianiu potrzeb fizjologicznych. W takich warunkach, w istocie niewiele różniących się od więziennych, siedziały załogi statków, całymi dniami konwersując, śpiąc i dłubiąc w nosie. Nic nie wiadomo o buntach w imię odbieranej wolności, ani o protestach wobec faktycznego, choć czasowego – ubezwłasnowolnienia. Jeśli chcieli wejść do miasta i załatwiać swoje biznesy, zdrowie po czterdziestu dniach stawało się „paszportem” otwierającym bramę i przepustką, pozwalającą na przebywanie w przestrzeni publicznej.
Epidemie w historii zdarzały się często i zawsze wywoływały paniczny strach. To, co działo się wówczas w miastach, przechodzi współczesne wyobrażenia na temat warunków, w jakich musieli funkcjonować ludzie. Zamykanie całych miast na długie miesiące, kordony sanitarne, specjalne służby, które dysponując środkami przymusu bezpośredniego wyłapywały chorych, przymusowa izolacja w specjalnych izolatoriach, oznaczanie domów zarażonych białymi krzyżami, zabijanie okien deskami. W czasie zarazy życie społeczne zamierało, zamknięte były szkoły, targowiska, zawieszano sejmiki, zakonnicy zatrzaskiwali się w klasztorach (co znamienne, kościoły pozostawały cały czas otwarte). Najsmutniejszy los spotykał ludzi trędowatych. Zostawali oni dożywotnio wykluczani ze społeczeństwa, przymusowo umieszczani w miejscach odosobnienia, tracili większość praw. Żonatym orzekano rozwód i odprawiano za nich żałobną mszę. Od tej pory trędowaty był martwy. Zawsze musiał mieć przy sobie dzwonek lub kołatkę, by powiadamiać o swojej obecności osoby, które nieopatrznie znalazły się w pobliżu. Dopiero w XIII wieku pozwolono im pomagać, dostarczając pożywienie i ubranie. Skutecznych szczepionek ani leków nie było. Może to właśnie z tego powodu nikt nie protestował, że ktoś nie pozwalał mu na swobodne przemieszczanie się, gdy on na takie przemieszczanie miał właśnie ochotę? Czy dlatego zamknięci w izolatoriach nie krzyczeli o „segregacji sanitarnej” i nie oskarżali władz o dążenie do ludobójstwa?
Na tle historycznych obrazów obostrzenia związane z epidemią Covid-19 wydają się być igraszką. 10-dniowa kwarantanna we własnym domu, w czasach, gdy zakupy możemy robić przez Internet, kontaktować się tą drogą z lekarzem i bliskimi – brzmi jak bajka. Nakaz noszenia maseczek w przestrzeni publicznej w porównaniu z noszeniem kołatek wydaje się być drobną niedogodnością. Oczywiście, koronawirus to nie trąd, a śmiertelność cholery to nie to samo, co śmiertelność z powodu Covid-19. Optymalne jest zachowanie proporcjonalności środków zaradczych w porównaniu do zagrożenia. Przyzwyczajeni jednak do czasów pokoju, uwolnieni od dawnych epidemii za pomocą szczepionek, przyzwyczajeni do tego, że chodzimy i robimy to, na co mamy ochotę, nie wyobrażamy sobie, że ktoś może nas w czymkolwiek ograniczać z uwagi na tzw. dobro wspólne. Nie jesteśmy przyzwyczajeni myśleć o sobie w kategoriach kolektywu. Kolektyw to był za komuny, a w XXI wieku mamy wolność czy raczej „wolnoć Tomku w swoim domku”. Może Chińczycy – tak, oni są kulturowo predysponowani do myślenia w kategoriach wspólnoty, ale my, wyrośli w europejskiej cywilizacji Zachodu, zawsze stawialiśmy indywidualizm na piedestale, a na ograniczenie wolności i praw byliśmy szczególnie wyczuleni. Będziemy więc protestować, krzyczeć o totalitarnych zapędach i się nie zgadzać, nawet jeśli oznacza to „odmrożenie sobie uszu mamie na złość”. Szkopuł w tym, że rzecz dotyczy nie tylko naszych własnych uszu, ale również uszu ludzi, którzy znajdują się wokół nas, a do odmrażania uszu innym nikt nam prawa nie dał. I tu pojawia się zasadnicze pytanie: czy nasza wolność jest absolutna, i czy można ją ograniczyć z uwagi na życie i zdrowie innych ludzi?
Etyczka, dr Weronika Chańska, nie ma wątpliwości: „Można domagać się absolutnej wolności w sytuacji, gdy ta wolność nie narusza praw i interesów innych osób. Gdyby osoby sprzeciwiające się szczepieniom zadeklarowały, że będą żyć wyłącznie we wspólnocie ludzi podzielających ich poglądy i że zdecydują się na całkowitą izolację od reszty społeczeństwa, moglibyśmy uznać ten argument. Jednak przeciwnicy szczepień chcą żyć wśród innych członków społeczeństwa, dla których ich odmowa zaszczepienia się stwarza realne zagrożenie. W tej sytuacji zagrożona reszta społeczeństwa ma prawo się bronić i domagać się powszechnych szczepień lub usuwania ze wspólnoty osób, które się od nich uchylają”.
Nie wiem, ilu spośród protestujących antyszczepionkowców zdaje sobie sprawę z tego, iż od wielu lat żyje w kraju, w którym obowiązująca ustawa o zapobieganiu chorobom zakaźnym nakłada obowiązek szczepień nie tylko na dzieci, ale i na dorosłych. Studenci kierunków medycznych muszą przyjąć szczepionkę przeciw WZW typu B ( inaczej nie zostaną przyjęci do pracy), w przypadku zranienia obowiązuje nas szczepienie przeciw tężcowi, a po ugryzieniu przez zwierzę – przeciwko wściekliźnie. W przypadku chorób szczególnie groźnych, np. gruźlicy, istnieje przymus hospitalizacji i leczenia, które może przeciągać się do wielu miesięcy. Osoby aktywnie prątkujące, które nie chcą się leczyć, mogą być doprowadzone do szpitala z zastosowaniem środków przymusu bezpośredniego, a podawanie leków może odbywać się wbrew woli pacjenta. Zanim krzykniemy z oburzenia (lub z zaskoczenia) wyobraźmy sobie, że osoba prątkująca stoi z nami w kolejce w sklepie, uczy nasze dzieci w szkole czy siedzi obok naszych najbliższych przy stoliku w restauracji i odpowiedzmy sobie na pytanie, czy naprawdę nie mamy nic przeciw, bo najważniejsza jest jej wolność? A potem wyobraźmy sobie tych wszystkich młodych i zdrowych ludzi, którzy nie chcą się dzisiaj szczepić w imię wolności, jak siadają obok naszych rodziców, babć obciążonych wieloma chorobami, czy chociażby dzieci, które mają upośledzoną odporność i z tego powodu nie mogą poddawać się żadnym szczepieniom, krótko mówiąc – obok tych słabszych i z mniejszą ilością szczęścia na koncie, niż oni.
Być może starożytni nie dysponowali taką wiedzą medyczną jak my, ale wiedzieli jedno – aby odnieść sukces w walce z epidemią potrzebne są obostrzenia w imię wspólnego dobra. My, żyjący współcześnie, posiadamy mikroskopy, szczepionki i rozległą wiedzę. Według jej prawideł maseczki, obowiązek szczepień i izolacja to nie totalitaryzm. To epidemiologia.
Ewa Zwierzyńska