Drzemka. Pierwszy raz widzę gołębie, które śpią, drzemią w biały dzień na brzegu Łyny. Przysiadłam na chwilę na ławce, na bulwarze na Łyną. Objadły się, czy co? Pióra luźno. Skrzydła ukazują pachy. Powieka dźwiga się powoli. Półotwarte oko. Oko zamknięte. Oko z połyskiem, ze szparką, która wygląda jak lśniąca igła na małym równiku. Spokój. Nie ma wojny pomiędzy nami. Miłe to. A może są zmęczone, jak ja? I nic im się nie chce, jak mnie? Im się nie chce stadnie, a mnie pojedynczo. Przechodzący ludzie hałasują do rozumnych maszynek. Jakby w to dziobali, z trzaskiem, grzmotem, i taczką po bruku. Chropawa dźwięczność ludzkich głosów wcale nie jest przyjemna. Głosy zawsze podniesione – przez maszynkę do kogoś, gdzieś tam. I nigdy ich słowa nie wpadają mi do ucha. Są natrętne i nieinteresujące. Na razie nie weszli w to leżące stado. Ale nadbiega chłopczyk, za nim ojciec, też nadbiega, i rozpędzają gołębie. Bez śmiechu i bez słów. Są we własnym świecie i nie widzą gołębi. Zerwały się i fru. Zniknęły. Nie chce mi się wstać. Jestem znużona jak te gołębie sprzed chwili, ale moje nogi to nie skrzydła.
W Narejkach nie było ani jednego gołębia. A przecież w naszych ludowych piosenkach były obecne, hetyja siwyja hałuboczki. Te olsztyńskie są wielobarwne, ale każdą ich barwę przysypuje siwizna, są pastelowe. Nie latał ani nie przysiadł na naszym podwórku żadne dziki gołąb. Dzikie mają małe główki i smuklejszy kształt. W Olsztynie widzę, jak te dzikie czasem przysiądą na konarze bardzo wysokiej i bardzo starej wierzby na Podzamczu.
Za naszym kolejowym oknem dawno temu, kiedy jeszcze byłam małym dzieckiem, zimą, na siwym, niebieskim i różowym śniegu ukazywał się barwne gile. Od tamtego czasu nigdzie nie widziałam ani jednego gila. Dzieci znajdą je w Internecie?
Wróble. Wróble wróciły. W mieście są, bo tu mają co jeść. Hałasują. Cała orkiestra w dzikim winie w śródmieściu. Ich ćwierkanie zawsze jest radosne. Ktoś na FB pisze, że wróble zniknęły. Ktoś inny, że są, tylko gdzie indziej. Tego dzikiego wina, które płoży się aż po dach kawiarni, nikt nie rusza, nikt w nim nie grzebie, to wróble założyły tam dużą wioskę. Samiec wróbla ma czarny krawat, samiczka tylko ciemniejszy śliniak. Wróble mnożą się w zaroślach, których nie rusza ludzka ręka. Skądś ciągle wyskakują na moim osiedlu. Ciągle przystrzygane żywopłoty to nie może być ich dom. Ale z tych żywopłotów też się wysypują. Wróbel przybył do nas ze stepów Azji. Kiedy widzę je pod moim wieżowcem, niezmiennie myślę przez moment: jak dobrze, bo mam to samo, co kiedyś w Narejkach, ale kiedy wjeżdżam na ostatnie piętro i wchodzę do mieszkania, ciągle dopada mnie inna myśl: co ja tu robię, w tych chmurach, w tym mieście, na tej obczyźnie? Wróbel jest wróblem wszędzie. Zawsze o kształcie dziecięcym, okrągłym – takim do schowania pod pachę. Zawsze tak samo pogodnie rozćwierkany. Ale ja nie wszędzie jestem sobą. Co znaczy sobą? Nie wszędzie jestem dzieckiem, jakim byłam. Inaczej: nie widzę dzieci, podobnych do moich koleżanek i kolegów z dzieciństwa. Nie usłyszę: A ja dalej ni jedu. Albo: Ja ni hulaju, hulajcie sami dalej. Ja biahu da chaty. Mamka klicza. Co ty pleciesz, BeJot! Tamte dzieci dawno wyrzekły się tamtej tożsamości, teraz to polskojęzyczni starcy, i nie chcą z tobą nawet przez chwilę pahawaryć pa prostu. Dobrze wiesz.
Trzy kaczki. Skracam sobie drogę w naszym Parku Centralnym, idę po tak zwanej świętej ścieżce, czyli wydeptanej przez trawnik czy miejską łąkę. Tu prowadzi ona przez łąkę. Nagle nadlatują na poziomie mego czoła trzy kaczki, prują, aż świszczy. Jedna uderza mnie w skroń, mimo że uchylam się, to znaczy przemknęła przez skroń, jakby wiatr rzucił kawałkiem gałęzi i tak mnie pogłaskał. Dobrze, że zaczepiła tylko brzegiem skrzydła. Mogła trafić dziobem w oko. Kaczki w gęsto rosnących tu drzewach były niewidoczne, bo są ubarwione jak pnie drzew. Leciały z suchej przestrzeni jak trzy pociski, ostro nakierowane w mokry cel. Ignorowały ludzi. Przeleciały pomiędzy dziećmi, aż te się rozbiegły z krzykiem. Inteligentne pociski. Do wody! Do wody! I chlup! Równocześnie wszystkie trzy. To był najlepszy i jedyny dla nich cel.
Sroki. Namnożyło się ich wszędzie. Wszędzie terkoczą jak miniaturowe kałasznikowy. W pewnym momencie widzę kilka białych i kilka czarnych kul w powietrzu. Tak mi się zaprezentowała jedna ze srok. Wczesnym wieczorem, w granatowiejącym powietrzu. Namełła tych kul i już jej nie ma. Było: białe-czarne, białe-czarne w tym ogólnym ciemniejącym granacie. Chcę to narysować. Lepsza byłaby animacja tych kul. Narysuję i wrzucę na FB.
Ptaki nie-Hitchcocka. Przydarzyło mi się coś niesłychanego. Wychodzę z osiedla. Po obu stronach mam żywopłoty, nie tak dawno przystrzyżone, ale dość wysokie. Sięgają mi do szyi. I nagle słyszę głośne kwilenie. Przeciągłe, najzupełniej ludzkie, niemowlęce. Po chwili przechodzi w kwik prosięcia, urywany, i bardzo głośny, właściwie w urywany wizg. Już nie pojedynczy, bo stadem dołączają takie same. Co to jest do diabła? Kto to? Co to? I nagle dopada mnie stado ptaków. Drą się tym kwikiem, wizgiem. Otaczają moją głowę, wplątują się we włosy, które mam bardzo sztywne, gęste, i je sobie w tym roku wyhodowałam do ramion, rezygnując z letniej fryzury na zapałkę. Nie mam czasu przyjrzeć się, co to za ptaki, bo zaczynam się im wyrywać z całych sił. Wieję! Naprzód! Tylko kątem oka zauważam, że są młode, że jeszcze nieumiejętnie latają, ale latają, i że są ciemne i dość duże. Kawki? Gawrony? Chyba gawrony, bo kawki tak nie rozciągają swojej ptasiej mowy, jak te, żeby wychodziło rżnące ucho breeee i meee! I Brzaaaa! I grzaaa! Nie umiem określić tego przerażającego dźwięku. W życiu nie słyszałam takiego ptasiego! Zanim otoczyły mnie, pomyślałam, że to jakieś przerażone ssaki tak się drą. Tymczasem nadlatują inne, już się naprawdę nie przyglądam się, jakie, chyba te same, tylko dorosłe. Uderzają we mnie ze wszystkich stron. Z przodu nadlatują wprost na twarz. W końcu wydostaję się spomiędzy żywopłotu, z tej chmary wściekłej, wybiegam na ulicę, czując ból w obu kolanach, bo laskę trzymam pod pachą, bo przecież nie będę opędzać się nią od tego nieoczekiwanego stada, przecież nie będę zaraz zabijać tych niepojętych ptaków. Omal nie zderzam się z kobietą, prowadząca za rękę małą dziewczynkę. Mówię do kobiety: Widziała pani, jak mnie zaatakowały ptaki, całe stado, słyszała pani, jak się darły? Wiem, że widziała, bo się oglądała. Kobieta uśmiecha się, ale nic nie mówi. Odzywa się dziewczynka i mówi z obcym akcentem: Moja mama nie rozume po polszku, ona Węgry. A, to cudzoziemka. Dziecko trochę po polsku mówi. Pytam kobietę: Do you speak English? – Yes – odpowiada. Birds! – krzyczę. I see – odpowiada. W jednej chwili ptaki powracają, zaczynają fruwać nad nami trzema. Drzemy się: Birds! Birds! Podrapały mi przedramię. Krwawię. Zaczynam się wycierać, poślinioną chusteczką, bo ślina łagodzi rany. A te rany są niewielkie, ale od razu pieką. Jakby mnie kot podrapał. No nie. Czegoś takiego nie przeżyłam nigdy.
Nagle wszystko ucichło i zniknęło. Rozglądamy się. Nie ma ptaków. Nie ma wizgu. Gdybym była przesądna, pomyślałabym, że to znak, że zdarzy się coś złowrogiego. A może coś miłego? Coś bardzo, bardzo miłego? Jeśli tak, do dla trzech osób. Dla mnie, dla cudzoziemki i jej dziecka.
Już mogę spokojnie iść po swoje zakupy do Aury, po coś przecenionego, tam zawsze coś dobrego taniego znajdę, coś ekstra taniego, bo moja cukrzycowa dieta bez tych przecenek byłaby bardzo droga, a po drodze wstępuję do miłej ciuchowni w piwnicy pod bankiem, w którym odbieram nasze minimalne emeryturki, a w tej ciuchowni zawsze znajdę jakąś bawełnę za dwa złote. Na sztuczne włókno jestem uczulona. W ciuchowni spotykam Monikę. Tę samą Monikę, którą już raz opisywałam w „Cz”, tę, która lubi Podlasie i stamtąd przywiozła podlaskie „tu o”, i nie może od tego „tu o” się uwolnić. Opowiadam jej o ptakach. Mówię, że napadły na mnie ptaki nie-Hitchcocka, a może samego Hitchcocka, bo były niemal identycznie wściekłe. Opowiadam z takim przejęciem, że przybiega personel w osobie młodego miłego mężczyzny, i też wysłuchuje mojej opowieści. W końcu wszyscy zaczynamy się śmiać, bo naprawdę jest z czego. Monika mówi: Może to gałąź odpadła i runęło gniazdo z młodymi? I stąd to przerażenie i wściekłość ptaków? Cała ptasia rodzina się zleciała? A jakie to były ptaki?
A ja nie wiem! Duże, ciemne, młode, potem stare – tyle wiem. Spylałam jak mogłam najszybciej. Wiem na pewno, że nie były to ani szpaki, ani sroki. Może im się moje ogromne włosy pomyliły z drzewkiem, gniazdem albo jakimś bardzo owłosionym zwierzęciem? A może przez to, że wzięłam laskę, malowaną w realistyczne i bardzo kolorowe węże, i zanim ją wzięłam pod pachę, to te węże śmigały kłębkami po trasie? I było wrażenie w ptasim oku, że węże się kłębią?
Dzwonię do córki i jeszcze raz opowiadam o tej przygodzie z drącym się i atakującym mnie ptactwem. Córka zauważa: Cóż. Teraz przyroda się zmienia.
I też się śmiejemy.
Właściwie to wcale nie było śmieszne.
Wracałam z obawą, że może znowu zostanę napadnięta w tym samym miejscu przez to samo stado wściekłych ptaków. Może nie wdrapały mi w skórę jakiejś ptasiej choroby. Ale nie ma ani jednego ptaka pomiędzy żywopłotami. I nie słychać ani jednego ptasiego głosu, ani tamtego niemowlęco-świńskiego wizgu.
Po raz trzeci opowiadam Tolowi, już w domu, tę surrealistyczną historię.
Tolo żartuje: Pewnie diabła w tobie zobaczyły. Pofarbowałaś sobie włosy na czarno, i masz je gęste.
W podobny sposób dawno temu na naszym podwórku za Narejkami kury zaatakowały żabę. Narobiły podobnie rozwścieczonego jazgotu, zbiegły się wszystkie i dziobiąc żabę, wypędzały ją z podwórka. Ale to wszystko działo się nie w powietrzu, tylko jak to u kur, na ziemi, wtedy pod krzakami bzu. Coś obcego musi zostać wypędzone, siłą tego dokonamy, siostry i odzu nasz, kogucie. A sio! Won! Jazda stąd! Te kury widocznie uznały, że podwórko to ich centrum.
Te ptaszyska spomiędzy żywopłotów pewnie uznały to miejsce za swoje centrum, a mnie za intruza. Pojąwszy, że tak nie tak, odleciały w lepsze miejsce, bez czarnowłosych diabłów i bez lasek w hiperrealistyczne węże.
Kto wie, czym nas jutro zaatakuje rozwścieczona Ziemia. To ona jest dyrektorem/wodzem/boginią naszego ogólnego centrum. I ma naprawdę dość ludzkich trujących biznesów.
Przypomniała mi się nasza drażniłka, skierowana nie tylko do kur, obwieszczających triumfalnym i głośnym gdakaniem, że właśnie zniosły jajo: Kud-kudak, kud-kudak! Zniasła jajko jak kułak!
I to jeszcze nie wszystko, co się zdarzyło tego dnia.
Wracałam przez Park Centralny, żeby przysiąść z zakupami na ławce w cieniu. Coś widzę na jednej z ławek. Z daleka. Coś, jak połyskujący szalik, zwinięty w rybi pysk. Zwinięte miękkie szaliki z reguły są jak ryba z pyskiem. Podchodzę bliżej. Ryba! Ktoś tu zostawił rybę! Wygląda jak szczupak. Duży pysk. O, nie! Za dużo tego dobrego na dzisiaj. Nie sprawdzam, czy prawdziwa, czy plastikowa, do nastraszenia kogoś. Kuśtykając, spylam jak najdalej od tej ławki. Niech tę rybę weźmie sobie ktoś inny. Do domu! Może to jakiś znak dla kogoś od mafii?! Uciec jak najdalej stąd, a tej ryby nie tykać.
Coś złowrogiego wisiało tego dnia w powietrzu. Można to czuć? Można na sobie poczuć, jak ta złowrogość wsunie się w ptaki albo rybę jak w swoje rękawiczki i rzuci się na głowę i do oczu człowieka, oniemiałego z powodu tej właśnie barwności dnia.
W domu wszystkie zadrapania mocno powycierałam spirytusem. Nie mogłam spirytusem wytrzeć z oka widoku ryby na parkowej ławce. Co to było?!
Wieczorem w niemieckiej telewizji mówią o prostytucji, o handlu ludźmi. Mowa o tym, że tak zwana społeczność międzynarodowa, ta nasza opiewana nacizna, wszędzie, gdzie się znajdzie, ma dla siebie burdele nawet z ośmioletnimi dziewczynkami. To znaczy są tam prostytutki z wieku od ośmiu do osiemnastu lat. Tolo: Ładna mi ta nasza europejska cywilizacja. No powiedz sama, co to ma być! Europa jest zakłamana! Ach, te „wartości europejskie”! No ale chociaż w niemieckiej telewizji czasem powiedzą coś, co powinno być powiedziane. Tylko czy się wreszcie ktoś serio zacznie bezwzględną walkę z handlarzami ludźmi? Przecież to hańbi Europę. To przerażające!
Tak. To przerażające.
Te wiadomości z niemieckiej telewizji przesłoniły ptasią napaść na mnie.
Jednorazowość. Jolanta Brach-Czaina w szkicu „Małe ręczne pranie: „Wiele wskazuje na to, że żyjemy wśród zdarzeń jednorazowych, a dodać warto, że być może to właśnie czyni je bezcennymi. Tymczasem pory roku wsączają w nas przekonanie o naturalności powtórzeń i kuszą ideą odnowy”.
Tak, mam życie jednorazowe. Żadna wiosna tego nie zmieni, nie odnowi mi życia. A w dodatku rozwścieczone ptaki mogą nieoczekiwanie napaść moją nieprzygotowaną głowę, a ryba z ławki moje zdumione oczy. To było z pewnością jednorazowe w moim jednorazowym życiu. To pierwsze wepchnęło mnie w sam kulminacyjny moment filmu „Ptaki”, Hitchcocka a to drugie wzbudziło myśl o mafii, o znaku od mafii – dla kogoś, bo chyba nie dla mnie? Zagrałam w filmie i wzięłam udział w podskórnie mafijnym naszym świecie? Może ta ryba z ławki to jednak była dziecięcą straszącą zabawką? Nie wiem. Śmieszniej mogę rzec: jednorazowo nie wiem.
Z powrotem na drzewo. Już nie o ptakach, a małolatach płci męskiej. Moje chodzenie to poszukiwanie ławki, na której mogę na chwilę usiąść. Można rzec, że chodzę od ławki do ławki. Latem szukam ławki w cieniu. Zimą wszystkie ławki są albo zaśnieżone, albo oblodzone. Zimą poszukuję słonecznej i już przez kogoś wysiedzianej, wytartej z zimnej bieli. Najgorzej, kiedy małolaty płci męskiej latem wchodzą z powrotem na drzewo, to jest siadają na oparciu ławki, a brudne buty, z błotem i psim gównem, trzymają na siedzeniu, zapaskudzając komuś ławkę. Wcale bym tak o małolatach płci męskiej nie pisała, że z powrotem włażą na drzewo, gdyby nie zdarzenie w autobusie miejskim. Siedzi małolat płci męskiej, nos w rozumnej maszynce, a buty na przeciwległym siedzeniu. Siedzenie jest miękkie, obciągnięte materiałem, nowe w nowym autobusie. Od razu wrzeszczę: Co? To ja mam potem na tym siadać? Zabieraj te buty. Małolat nogi w butach zabrał z siedzenia, ale w milczeniu i ciągle z nosem w swej rozumnej maszynce. Nie. Nie usiadłam tu. W domu mówię do Tola: Mogło być gorzej. Mogłam trafić na takiego, który by mnie za taką uwagę skatował albo i zabił. Tak było w Braniewie, że dwóch naćpanych małolatów skatowało parę w podeszłym wieku. Mężczyzna zmarł, kobieta w stanie ciężkim. Czuje odrazę do takich małolatów. Nie mam w stosunku do nich nawet odrobiny modnej empatii.
Łagodniejsza konstatacja o włażeniu z powrotem na drzewo: niektóre małolaty płci męskiej nie umieją siedzieć. Są jak dzikie, do tej pory nieznane ptaki. Aby wyżej. Aby na grzędę przy ludziach.
A może ten z autobusu to był przyszły wynalazca? Tak skupiony na czymś bardzo rozumnym, bardzo trudnym w swej rozumnej maszynce, że zapomniał, gdzie jest? Może zdawało mu się, że jest w domu, w swoim pokoju? Może on wcale nie z tych, co wskakują na grzędę parkowej ławki, brudząc ją obrzydliwym błotem z kaką?
To ja byłam nieuprzejma. Mam nadzieję, przyszły wynalazco, że moja nieuprzejmość jednak czegoś dobrego cię nauczyła.
Kartka z ławki. Ptaki drą się muzycznie u siebie, na wysokich drzewach. Szukam czegoś w torebce i wypada mi z niej jakaś kartka, na której kiedyś coś zapisałam. Ciekawe, co.
A to, następujący akapit: Roman Czubiński w artykule pt. „Polska lewica spłaca cudze długi” mówi o tym, że kiedyś była u nas lewica niepodległościowa, o czym nie chcemy pamiętać. Pół wieku komunizmu to przerwany lot lewicy niepodległościowej. Lewica to teraz komuchy, i won z nimi na wieki wieków.
Leszek Kołakowski: „Nie da się odwrócić pięćdziesięciu lat propagandy komunistycznej”.
Herling-Grudziński: „Stuletniego sztandaru Piłsudskiego, Żeromskiego, Arciszewskiego, Ciołkoszów – nie wyrzuca się na strych”.
Nie pamiętam, z jakich książek wyjęłam te cytaty. Nie mam swego komentarza do tych dwóch przeciwstawnych twierdzeń, Kołakowskiego i Grudzińskiego, i nie mam zdania na temat tego, co napisał Czubiński, a jego słowa, to dobrze pamiętam, wyjęłam z Internetu. Może ten cały akapit pochodzi z Czubińskiego? W każdym razie dobrze, że ktoś spokojnie napisał o lewicy takie trzeźwe słowa. Jakże to różne od internetowych wrzasków: ty czerwony, ty komuch, ty lewak, wy lewactwo, wy czerwona Hajnówka, wy czerwone kacapstwo.
Chowam kartkę do torebki. Wypisane myśli zdają mi się naprawdę czymś cennym. Zaniosę do domu, zużyję w szkicu. Robi się ciemno. Wszelkie ptaki zamilkły. Widzę je w koronach drzew. Zdają się mniejsze, niż są. Każdy dojrzany przeze mnie ptak pociemniał i z nagła wychudł.
Doszłam do domu w przyjemnym nastroju. Szumiała muzyka. Wcale nie jednostajnie. Raz mocniej, raz słabiej. Znowu mocniej. I z pauzą. Jak podkręcana i ściszana przez niewidzialnego, lecz czujnego, sprawnego dyrygenta.
Tamara Bołdak-Janowska