– Albercik, Albercik, nie zostawiaj mnie samego! – ta scena z filmu „Seksmisja”, gdy przerażony Maks przewożony na salę operacyjną w celu przeprowadzenia zabiegu naturalizacji, czyli przemiany w jedyną słuszną formę istnienia, w tym wypadku kobietę – przypomina mi się, kiedy słyszę słowo „integracja”. „Nie chcemy ich przyjąć, bo oni nie chcą się z nami integrować” – taki argument pada często z ust mieszkańców Polski przeciwnych przyjmowaniu do kraju uchodźców. Przyznam, że to wymaganie wprowadza mnie w konfuzję i ilekroć to słyszę, mam z tym kłopot. Co bowiem oznacza owa integracja? Jak ją rozumiemy? Czy znaczy to, że uchodźcy, którzy przyjechali do naszego kraju, mają przychodzić na grilla do naszego ogródka? Że mają uczęszczać na nasze festyny? Śmiać się z tych samych dowcipów? Ubierać się, jak my? Żenić się z naszymi dziewczynami? Chodzić z nami na mecze reprezentacji z biało-czerwonymi flagami? Przyjmować nasze wartości? Słowem – czy to oznacza, że mają się do nas upodobnić, stać się jakby nami?
W reportażu Aleksandry Sadokierskiej „Nietutejsi”, emitowanym przez Polskie Radio Białystok, słyszymy głosy mieszkańców pogranicza, którzy zetknęli się z uchodźcami z Białorusi. Pewien młody mężczyzna argumentuje: Raz kiedyś chciałem zrobić im zdjęcie, a oni nie pozwolili, bo to ochrona ich praw i mogą za to podać mnie do sądu. My jesteśmy u siebie jako my, od dziada pradziada mieszkam tutaj, a teraz jak byśmy mieli się im podporządkować. Ale dlaczego ja mam mu nie robić zdjęć gdy idzie przykładowo po moim polu, albo drogą którą ja chodzę codziennie na pole?. Wynika z tego, że Tutejsi, do których należy ta przestrzeń, to pole, i ta publiczna droga, którą też uważają za swoją własność, mogą wszystko tylko z tego powodu, że są stąd. Przybysz zaś nie ma żadnych praw, nawet prawa do ochrony własnego wizerunku. A wszystko to ujmowane jest w kategoriach podporządkowania się jednej społeczności innej. Prawo do ochrony własnej twarzy odbierane jest jako poniżenie tutejszego, jako wyraz obcego panowania.
Jak wygląda ta twarz? Jest inna. Ma nieco ciemniejszą karnację. Bliskowschodnie rysy. Czasem zasłonięta jest hidżabem. Tyle wystarcza, by uruchomić w naszych głowach cały ciąg skojarzeń prowadzących do konkluzji – oni chcą nas podporządkować. Nie ma na to naszej zgody. To oni mają się podporządkować nam.
Idea „integracji obcych”, której definicja jest niejasna i tak szeroka, że można do niej wrzucić wszystko, jest historycznie bardzo młoda. Wiąże się ona z ukształtowaniem się państw narodowych w XIX wieku, w myśl której suwerenem państwa jest jeden naród, a wszyscy przybysze i mniejszości mają się dominującemu żywiołowi narodowemu podporządkować, a najlepiej siedzieć cicho, bo nie są przecież u siebie. Są gośćmi, a gość respektuje zasady domu, do którego został zaproszony. Gość to ktoś, kto nie funkcjonuje na równych prawach. Do którego ów dom nie należy. W tym duchu II RP uznawała wschodnie kresy za coś na kształt kolonii, której mieszkańcy mieli być z czasem spolonizowani. Stopniowo mieli przestawać być sobą i zamieniać się w Polaków.
Gdy patrzymy w głąb historii na dawne imperia, widzimy, że coś takiego jak wymóg integracji nie pojawiało się w ogóle w głowach starożytnych. Imperium Rzymskie, Osmańskie, czy nawet I RP były tworami wielonarodowymi i wielokulturowymi, inkluzywnymi, chętnie włączającymi obcych na swoje terytorium. I nikt nigdy nie wymagał od nich żadnej „integracji” w sensie: zmiany kultury, wierzeń, obyczajów, strojów ani mentalności. Przeciwnie, każda nacja była tolerowana taka jaka jest, dla każdego obcego boga było miejsce, pod warunkiem przestrzegania prawa kraju, do którego się przybyło. Koniec, kropka. W Rzymie byłeś zobowiązany do przestrzegania prawa rzymskiego i płacenia podatków – gdy to czyniłeś, nikt nie rościł do ciebie żadnych innych pretensji. Mogłeś wierzyć w co chciałeś i kultywować obyczaje jakie chciałeś, wyznawać bogów dowolnych i w ilościach hurtowych. No, trzeba było jeszcze dodatkowo uczcić wizerunek cesarza, co było wyrazem poszanowania systemu prawnego. Ale nawet od tej reguły były wyjątki np. dla Żydów, którym religia zakazywała oddawania czci wizerunkom. Nawet dla takich znajdowało się miejsce.
Podobne miejsce zajmowali Żydzi w I i II RP. Wbrew obiegowym opiniom społeczność żydowska w Polsce była w swej masie kompletnie niezintegrowana. Owszem, zdarzali się Żydzi, szczególnie w większych miastach, tzw. zasymilowani, jak Janusz Korczak czy Julian Tuwim, ale to były wyjątki. Całą reszta żyła w zamkniętych enklawach, i nie była zainteresowana rozwijaniem kontaktów i przyjaźni z innymi nacjami. Wręcz przeciwnie – małżeństwa mieszane były potępiane, a czystość etniczna i obyczajowa surowo przestrzegana. Żydzi przestrzegali prawa kraju do którego przybywali, pracowali i płacili podatki – to wystarczało, by mogli żyć z nami przez wieki. Czy ów dystans, zabarykadowanie się w sobie społeczności żydowskiej było powodem, dla którego nie cieszyli się szeroką sympatią, i tak łatwo pogodziliśmy się z ich anihilacją podczas II wojny światowej? Zapewne tak, co niekoniecznie przemawia za tym, by przymusem przerabiać ich na własną modłę. Gościnność, tolerancja wobec obcego – to były wartości, którymi przez wieki się szczycono.
Pomyślmy o sobie przez chwile jak o zwykłych ludziach – czy ze wszystkimi sąsiadami z klatki schodowej się integrujemy? Czy ze wszystkimi chcemy iść na piwo? Bywa, że jesteśmy abstynentami. Co byśmy powiedzieli, gdybyśmy byli zmuszani do picia alkoholu tylko dlatego, że gościmy u kogoś w domu? I czy lubimy osoby, które tego by od nas wymagały? W zasadzie wystarczyłoby, jeśli wszyscy mieszkańcy klatki schodowej nie utrudniali życia innym, szanowali prawo do prywatności i spokoju, nie włamywali się do sąsiada, i sprzątali po swoim psie. Takie minimum, by całkiem znośne życie stało się możliwe. Uważamy, że mamy święte prawo do tego, by być sobą, i by zostać uszanowani. Dlaczego zatem traktujemy innych tak, jakbyśmy sami nie chcieli zostać potraktowani?
Strach przed tym, że obcy zabierze nam naszą tożsamość, jest jedynie dowodem na to, jak niepewni samych siebie jesteśmy. Mocne kultury nie bały się obcych. Miały poczucie własnej atrakcyjności i mocy przyciągania. Nie zapobiegało to oczywiście mieszaniu się kultury i obyczajów, ale są to procesy całkowicie naturalne. Styk z innym, obcym dawał w rezultacie bodziec do rozwoju i ubogacania własnej kultury. Kultura pozbawiona wyzwań, obcowania z innym, i rozwoju– więdnie i słabnie. Wszyscy jesteśmy efektem miksowania się różnych tradycji i kultur. Gdyby tak nie było – jak argumentował w jednym z wywiadów Yuval Noah Harari – Polacy nie jedliby ziemniaków (import z Ameryki Południowej), nie graliby w futbol (wymyślony przez Brytyjczyków) i nie byliby chrześcijanami (religia z Bliskiego Wschodu). W zasadzie gdybyśmy chcieli pozostać wierni tradycji przodków powinniśmy wrócić tam, skąd wywodzą się nasi prarodzice, czyli do Afryki, by poganiać owieczki na pustyni, polować i czcić duchy przodków.
Bronię zatem prawa do nie-integracji, jako niezbywalnego prawa wolnego człowieka. Owszem, mogę się zintegrować, jeżeli chcę, ale nie muszę, jeśli tego nie chcę. Mam prawo być tym, kim jestem, o ile przestrzegam podstawowych zasad współżycia. I naprawdę, niewiele więcej trzeba, by móc zasiedlać wspólnie planetę zwaną Ziemia.
Zakończę cytatem z książki „Jezus Niechrystus”, którą skądinąd gorąco polecam. Autor, były dominikanin, Piotr Augustyniak, przytacza fragment swego kazania, które ułożył mając 23 lata: „Stacja VI. Weronika ociera twarz Jezusowi. W geście Weroniki możemy zobaczyć wiele. Przede wszystkim zaś gościnność będącą otwarciem i przyjęciem Innego jak Innego, bez wymogu asymilacji, oswojenia czy przywłaszczenia jego Inności. Nie ten jest gościnny, kto przyjmuje swego, ale ten, kto przyjmuje przychodzącego skądinąd i będącego (myślącego, czującego, wartościującego etc.) w inny sposób.
Wydaje się, że gest Weroniki to przede wszystkim gest gościnności, gdyż ona – gościnność – jest samą istotą chrześcijaństwa. Weronika bez żadnego powodu, bez dlaczego, nie mając w tym żadnego interesu, przyjmuje Innego. Przyjmuje go bez zawłaszczania – ociera mu tylko twarz chustą. Nie wymaga, by stał się taki jak ona, aby zawrócił ze swej drogi. Nie ma zamiaru nawet go zrozumieć, jeśli miałoby to oznaczać zatarcie różnicy, sprowadzenia go do własnej miary. Jest to gest zupełnego otwarcia i przyjęcia nieroszczącego sobie prawa czy pretensji do czegokolwiek.
Jest to przyjęcie Innego par-excellence. Nie tylko bowiem człowieka wzgardzonego, wyrzuconego na margines, chłostanego i zdeptanego. Ta Inność jest zaledwie towarzyszką innej Inności. Sam Bóg tu staje, a Bóg jest Inny. Inny niż my, niż świat, byt i człowiek, zupełnie nieprzyswajalny w ludzkich kategoriach, chodzący innymi drogami, inny tak, że niewidzialny(…) To on – Inny jest gościnnością, Gościnnością samą, która już za chwilę na krzyżu przyjmie każdego z nas bezwarunkowo i nieodwołalnie w naszej inności. Dając nam w ten sposób wolność bycia sobą. Pozostaje tylko jedna wątpliwość. Decydująca. Czy odtąd będzie nas stać na gościnność, na otwarcie serca i duszy na Inność Boga i Inność człowieka. Na wyzbycie się naszej ludzkiej ksenofobii, gotowej odrzucać i zabijać Inne tylko dlatego, że chce pozostać innym”.
Ewa Zwierzyńska