Oczywistością dla mnie jest to, że są sprawy głęboko niemoralne. Nieoczywistość, czyli pozostawienie sprawy na kłótni na śmierć i życie, jest dla mnie głęboko niemoralne. Czczenie bandyty jako bohatera narodowego jest dla mnie głęboko niemoralne. Uczenie dzieci gloryfikacji bandytów, przerobionych na bohaterów, jest dla mnie głęboko niemoralne. Traktowanie historii jako ideologii jest dla mnie głęboko niemoralne.
Palingeneza, czyli odradzanie przeszłości nam się nie uda, jeśli pozostajemy nieoczywiści, bo zabijamy nasz język, a język prosty, to znaczy białoruski, powinien dawno stać się oczywistością, gdziekolwiek żyjemy. Współczesny literacki język białoruski stał się dla mnie jakiś nieprzyjemnie twardy, ale przecież to nasz język, więc niech żyje.
Kiedy piszę ten szkic, nasz uczestnik Zajazdu Do Naraju, Rainer przysyła mi mejl, że zmarła mu żona. Znałam ją. Była Chorwatką. Smutno mi. Bardzo to przeżywam. Powinnam wznowić Zajazdy. Zdrowie jednak nie pozwala na wiele.
Naraj byŭ takim miescam, dzie my ni musiali rabić nijakoj umysnaj palingenezy – my tam żyli i mowa nasza żyła. Musim mieć takoja miesco, dzie choć paru dzion mahli b prażyć biez strachu, szto chtoś nas budzia napadać za tojesnaść i machać pierad waczami łozunhami pra dobrych bandytaŭ, jakija nam adbirali adzinaja nasza żyćcio.
Zaraza projdzia, ali my ni możam prajści raz na zaŭsza, jakby nas nikoli ni było.
Kab znać czaławieka, trebo czuć jaho mowu, razumieć jaje ducha i duszu, palubić. Trebo znać, jakija piśma hety czaławiek pisaŭ , pra szto i da kaho.
Trebo wiedać, u jakich chatach jon żyŭ i czamu hetyja chaty kachaŭ, szto lubiŭ jeści, jaki mieŭ stoł, na jakich taburetkach sidzieŭ, szto śpiawaŭ.
Trebo wiedać, jakaja jaho mitycznaja ajczyna, i ci kali mieŭ swaju, praŭdziwuju, i kali jaho ajczyna zrabiłasa tolki mitycznaju, i czamu tak wyjszło.
Trebo wiedać, jakija knihi ceniŭ, u jaki chram chadziŭ, jak maliŭsa, i jakija ścieżki wytaptaŭ bosymi nahami, i czamu jany pazarastali tak chutko i raptam.
Trebo wiedać, ci kazaŭ kali sztoś razumnaja, ci tolki ad rana da wieczara maciuhaŭsa.
Trebo wiedać, ci chadziŭ śmiardziaczy, ci naadwarot – lubiŭ kupacca.
Usio trebo pra nas wiedać, bo my ni byli złymi ludźmi, chacia nam zdarałaso śmiardzieć i maciuhacca. Ali jak cełasnaść my byli dobrymi ludźmi. Redko możno najści takuju nacju. Napraŭdu redko. Musi być tu brana pod uwagę tendencja podstawowa: poznać drugiego człowieka. I musi być zauważona tendencja podstawowa w życiu obserwowanego, opisywanego człowieka – jego uczucia, odczucia, alergie, jego bunty i powstania, jego śmiałość i nieśmiałość, jego talent i jego mierność.
Dawno temu Linneusz stwierdził: „Jeśli nie znamy nazw, to ginie też znajomość rzeczy”. I tak jest do dziś, i będzie. Nasz Redaktor zbierał nasze „stare słowa”. W takich słowach zawiera się nasze życie, nasz rodowód.
Wszystkie nasze haworki to język białoruski. Jeśli zakryjemy tę nazwę, jeśli zastąpimy ją inną nazwą, natychmiast gaśnie nasza białoruskość. Lepszej nazwy nie widzę i nie uznaję. Nazwa centralizuje, a nie skłóca, nie rozsypuje nas.
Haworki świadczą o sile języka, a nie o słabości. Nazwa centralizuje w dobry, godny sposób, inaczej mówiąc: mamy wtedy własną linię generalną. Bez takiej linii generalnej jesteśmy nikim. Nie mamy się o co oprzeć. Żyjemy bez pamięci, bez refleksji, bez tożsamości, ukrywamy nasze rodzinne barwne historie. Jeszcze za wcześnie na utratę tożsamości w imię stawania się wymieszaną jednią ziemską, jednią jakiejś ziemskości, jedynej tożsamości na planecie. I za wcześnie na mrzonki o kolonizowaniu innych planet przez Ziemian.
Młodzi nazywają te mrzonki pierdoletami. Złą prozę, taki łatwy bełkocik „dla wszystkich”, produkcyjniak rynkowy, też nazywają pierdoletami. No więc biorę to słowo od młodych.
Haworki to nasza różnorodność, a białoruskość tych haworek ogniskuje nas. Bez takiego zogniskowania rozproszymy się.
Siarod nas jeść takija ludzi, jakija nas zamiest centralizawać, raźbiwajuć. Ni mahu hetaho zrazumieć. Usiakaja miańszynia musić być centralizowana, kab pracawali dla jaje, dla jaje kultury i inciaresaŭ. Takaja centralizacja heta niabchodnaja miera, kab ni pamierli. Asobaŭ, jaki centralizujuć mianszyniu, zaŭsza maławato i wieczno za mało, abo i zaŭsim nima. Kantynuacja, a ni razryŭ tojesnaści. Nawat paetaŭ stwaraja kantynuacja, a ni razryŭ i my ciapier budziam balbytać „sztoś nowaja”, a daŭniejszych paetaŭ zabudziam. Tak ni budzia. Zrywanie ciągłości w kulturze, to jej regres i upadek, wraz z danym narodem.
Jeśli tylko zechcemy usystematyzować język, żywy przez haworki, stracimy go. W sytuacji takiego języka, którego siłą są haworki, każda próba systematyzacji, to znaczy ustalenia jedynej literackiej wersji, kończy się tym, że większość z nas zamilknie, a to z obawy, że mówi „źle”, że coś powie niegramatycznie, że nie umie mówić. A jeśli wybieramy modelową haworkę, to nas rozbija na wrogie plemiona. To już lepiej uznać, że mówimy trasianką czy pa-prostu, czyli w istocie po białorusku. Zresztą od wieków poeci określali język białoruski jako język prosty. Hawary pa-prostu. To wspaniałe wezwanie.
Nawet język angielski żyje w różnych haworkach na różnych kontynentach. Nie ma jedynie słusznej wersji angielskiego. Język ten żyje w różnorodności, w wersjach. Centralizuje go nazwa. I białoruski żyje w wersjach, i powinna go centralizować nazwa, nawet nie alfabet. Język polski też żyje w wersjach, a centralizuje go nazwa. Tu gwary mają się dobrze, ale to wciąż jest ten sam język. Z wybranej (dowolnie, według czyjegoś kaprysu) gwary nie robi się innego obowiązującego języka, i to jeszcze może z inną nazwą, zrywającą ciągłość. Już wystarczy, że polskie gwarowe pełne „ł” zastąpiło niedawne „ł”, zwane scenicznym, a doprowadza to do sytuacji, że dzieci zaczynają zjadać ten dźwięk i mówia „Ukasz” zamiast „Łukasz”. Wymóg scenicznego „ł” był dobrą lekcją dykcji jeszcze wczoraj. Jeszcze wczoraj w szkołach uczono dykcji. Dziś nie mogę słuchać medialnego bełkotania, bez odrobiny dykcji. No i ta amerykanizacja! Grozi nam „akłarium”, mamy już „akłę”. W telewizji jakaś pipa mówi: „gówne zdanie”!!! W naszych haworkach wciąż mamy odpowiednią dykcję, wymawiamy dwojakie „ł”, sceniczne i „ŭ”, rozróżniamy „h” i „ch”. To przecież nasza słowiańska wspaniałość.
O czym ja piszę. Utraciłam sens życia. Nie jestem w stanie dalej funkcjonować w dzisiejszym świecie, przez tyle miesięcy redukowanym do covida, redukowanym dosłownie bez żadnych innych problemów i innych chorób, w strasznym świecie z kompletnie zniszczoną więzią międzyludzką. Ja się do tak redukujących człowieka czasów nie nadaję. Człowiek, zredukowany do wirusa przez wirusa w wirusie. Nie mogę dłużej w stanie redukującym żyć. Nie możemy z Tolem występować na scenach z naszymi spektaklami, a one były naszym sensem życia. Sensem końcówki naszego życia. Politycy odebrali mi sens życia. Jakie to szybkie, jakie to łatwe, jakie to… Nie mogę znaleźć określenia dla strasznego świata, dla robienia strasznego świata.
No tak, ale ja knihi maju. Nie ma to jak stare książki. Jest w nich władza sądzenia. A stara książka, która ma nierozcięte strony, bo się ją kiedyś kupiło, ale nie przeczytało, to już rarytas. Człowiek z ciekawości otwiera, a tam tekst prawdziwy, nie wodolejstwo.
Czytam teraz listy Brzozowskiego. Stara książka. Rozcinam strony.
Taki z nich fragment, to jest fragment z listu do Wuli Buberowej z roku 1906, a słowa te bardzo nam pasują, nie utraciły życia, i jakoś przerażająco bolą: „Tego rysu nienawiści do sprawy żydowskiej ja u inteligentnych Żydów pojąć nie mogę, i jeżeli mam być szczery, widzę w niej złe sumienie. Mam głębokie przeświadczenie, że o uczłowieczeniu masy żydowskiej mogą mówić ci tylko, którzy się sami czują Żydami. W przeciwnym razie musi być pewien machiavellizm w postępowaniu. Piszę o tym, bo wiem, że to Panią najbardziej i najżywiej obchodzi. Nie pojmuję stanowiska żydowskiej inteligencji, niepoczuwającej się do swojej narodowości, i z tego jeszcze względu, że przecież ta narodowość to boski ich związek z rodziną, ich wspomnienia z dzieciństwa. Jak można się tego wyrzekać? Takie oderwanie się musi wytworzyć pewna oschłość, bo to przecież kawał najistotniejszego siebie człowiek odrąbuje”.
Nie pasuje nam ten fragment? Ależ pasuje. I to jak. Jesteśmy w stanie porąbanym i odrąbanym. U uważamy, żeby za dużo nie powiedzieć, siląc się na poprawny język. I ostatecznie stajemy się jednakowi i nudni w poprawnościach. Człowiek zredukowany. Jednakowy jak zające.
Z innego listu do Buberów (Florencja, 1908): „W ogóle warto by napisać o lenistwie umysłowym jako podstawie polskiej eseistyki”. Nie komentuję nawet. Myśl pozostaje żywa. Z innego listu do Buberów (1909): „Gotowe myśli są bezpłodne”. Frazesy są bezpłodne, uprzedzenia narodowościowe czy płciowe są bezpłodne. Z tego samego listu: „Ludziom powinno się rozbudzać tylko problemy”. Dotyczy to osób pióra. Człowiek pióra nie plecie bzdur, nie wymyśla bajeczek, a rozbudza problemy. Uprawianie przez media politykierstwa strachu, straszenia, dalszego panikowania już spanikowanych, nie jest rozbudzaniem problemów, a wręcz odwrotnie: znieczulaniem na wszystko. To hodowla człowieka zobojętniałego na wszystko. A manipulacja medialna to już w ogóle patologia ludzi pióra, ludzi mowy.
Jak dobrze otworzyć starą książkę!
Brzozowski żył w Polsce wielonarodowej, czytał literaturę rosyjską, angielską, francuską, lubił katolicyzm. Znał pięć języków. A jak był niszczony za swego krótkiego schorowanego życia przez zawistnych! A jakże porusza fragment z Listu do Buberów (Florencja, 1910): „Wypadkowo z jakiejś gazetki, którą mi ktoś przysłał, dowiedziałem się o śmierci Orzeszkowej – coraz ciemniej robi się w Polsce. Kto ją zastąpi? Zdaje się, że nie mamy nawet samego materiału na pisarzów tego rodzaju. Zdaje się, że literatura nasza za daleko zaszła w wysuwaniu na pierwszy plan tego, co jest pierwotne i głębokie w znaczeniu temperamentu, żywiołowości, i za daleko w swym lekceważeniu tego, co jest konstrukcją woli, charakterem. Ja nie widzę zupełnie sił w naszej młodej literaturze, które dążyłyby do wychowywania tego rodzaju pisarzów, jak Orzeszkowa i Prus”.
Nie mamy w świadomości ziemi nad Niemnem, ani tamtej przyrody, ptactwa, kwiatów, nieba, to i pisarka obchodzi nas coraz mniej. Nie wiąże się z naszym współczesnym życiem w zupełnie innej Polsce w zupełnie innych granicach. Uczniów dawno zaczęły nużyć opisy przyrody u Orzeszkowej, bo to już nie była ich przyroda, ale przede wszystkim dlatego, że nie zdawali sobie sprawy, jak bardzo człowiek znad Niemna związany był – czy nadal jest – z przyrodą, z Ziemią. Tam Ziemia jest osobą – piękną osoba – porażająco piękną – nie można żyć w oderwaniu od niej. Żyje się wewnątrz niej, w jej ramionach, i żeby jej tylko nie skaleczyć. Nie można się w nią napatrzyć w chwilach po pracy. Uczniowie czytali Orzeszkową z musu, nie czując tego, nie widząc. Zresztą systematycznie omijali opisy przyrody. Dzisiaj w ogóle Orzeszkowa w całości ich nuży, nie łącząc się ani trochę z ich życiem. Zmiana granic to amputacja duszy, zerwanie ciągłości, to przesuwanie ludzi z odwiecznego miejsca, które kochali, opisywali. To zerwanie ciągłości w kulturze. Nowe drzewo rośnie długo, a co dopiero kultura na nowym miejscu.
Zbyt wiele jest miejsc, gdzie były nasze wioski, które już nasze nie są, a wkrótce nie będą się z nami w ogóle kojarzyć. Za dużo takich miejsc stworzyliśmy. I prastoj mowy tam uże ni budzia nikoli. Lektura listów Brzozowskiego wtrąciła mnie w nostalgię.
Ale życie, jak się wyraziłam, w ramionach przyrody nad Niemnem, wcale nie było tożsame ze słodkim sentymentalnym sloganem o życiu w zgodzie z naturą, i nawet pluskwy nie zabij, żyj z wszami, karaluchami i pchłami, a kleszcza nawet z dupy nie usuń, bo to niezgodne z umiłowaniem przyrody. I daj się zeżreć wilkom, bo miłujesz przyrodę. Czytajcie, do ciężkiej cholery, myślicieli i bierzcie udział w wątkach rozumnych.
Ale coś optymistycznego nagle mam: Cichanouska nagle zagadała po białorusku. I to takim językiem, jakim my mówiliśmy w Narejkach. Prastaja mowa nasza. Nie rozumiem, dlaczego zagadała tak dopiero w Stanach. Dopiero się nauczyła, czy jak? Czy może trzeba odwagi, żeby u nas mówić pa-prostu? Czy do tego trzeba u nas odwagi? Naprawdę nie rozumiem. A w Stanach otaczali ja sami rosyjskojęzyczni. Tego też nie rozumiem. I nie rozumiem tego, że jest obrabiana przez fotoszopy na lalkę. Ale jaką lalkę. Bardziej lalczaną od lalki. Od lalkowatości nie przybywa ani powagi, ani głębi. Nie mogę patrzeć. Trzeba tak zlalczyć kobietę? Po co? No po co?
Tamara Bołdak-Janowska