- Nad naszym domem od niedawna co godzinę przelatuje wojskowy śmigłowiec. Hałas nie daje spokoju moim córkom, których pokoje ulokowaliśmy na poddaszu. Przez jakiś czas trudno było spokojnie zasnąć, nierzadko też „wojenny” hałas wytrącał ze snu. Po tygodniu zaczęła się śnić wojna. Niespokojny sen dla dobra ojczyzny to nie jest wielkie poświęcenie, tym bardziej, że po następnym tygodniu hałas stanu wyjòtkowego spowszedniał. Zniknął z pola słyszenia, jak szczekanie psów, dochodzące z sąsiednich zagród i ulic. Do wszystkiego można się przyzwyczaić. I z tym żyć. Stan wyjątkowy stał się stanem zwykłym. Nawet już się trochę niepokoję, jak zbyt długo nie nadlatuje wojskowa maszyna. Po zniesieniu stanu wyjątkowego będziemy musieli się przyzwyczaić do ciszy.
- Dzisiaj rano robiłem zakupy w największym sklepie w Gródku i widziałem, jak jedna z pań sprzedawczyń przyniosła do wyjścia całą skrzynkę zapakowanego w folię chleba. Dała ją jednemu z miejscowych funkcjonariuszy Straży Granicznej. Nie było w tej sytuacji żadnej gry pozorów, marketingowego blichtru, sztucznych uśmiechów. Wszystko wydało mi się bardzo zwyczajnie prawdziwe i szczere. Odruch serca – pomyślałem. Kilka dni wcześniej w tym sklepie zatrzymano dwóch imigrantów, którzy jakimś cudem przeszli przez białoruską granicę i niezauważeni przewędrowali ponad 15 kilometrów w głąb naszej ojczyzny. Przyszli po zakupy, mieli pieniądze. Im nikt chleba nie proponował. Potraktowano ich raczej, jak żołnierzy wrogiej armii, która próbuje wedrzeć się na nasze spokojne i bezpieczne dotąd ziemie. Nielegalni imigranci wypychani przez Łukaszenkę do Polski, nie są traktowani przez nas jak ewangeliczni wędrowcy, dla których stawiamy dodatkowy talerzyk na wigilijnym stole, lecz jak nieproszeni goście, których boimy się wpuścić do naszego domu.
- Na drodze krajowej nr 65 na trasie Białystok-Bobrowniki (do przejścia granicznego z Białorusią) zapanował spokój. Kierowcy zaczęli jeździć dużo wolniej niż dotychczas. Nawet szczęśliwi posiadacze nastoletnich audi i BMW, którzy zazwyczaj wyprzedzają moje skromne auto z prędkościami zabójczymi. Nie w tym rzecz jednak, że raptem stali się kulturalnymi uczestnikami ruchu, po prostu na wspomnianej szosie regularnie jeżdżą policyjne patrole, których częstotliwość w stanie wyjątkowym wzrosła wielokrotnie. Może polskie drogi potrzebują stanu wyjątkowego, żeby zrobiło się na nich bezpieczniej.
- Dwunastu imigrantów idzie nocą po nieczynnych torach kolejowych, prowadzących od granicy do Walił. Są z Konga. Czarnoskórzy, ciemni, jak noc. Mimo to ktoś ich zauważył i zadzwonił po Straż Graniczną. Kongijczycy uciekają w pobliskie pole kukurydzy. Na chwilę tylko się ukrywają i zaraz są w rękach żołnierzy. Kongo. Szukam na mapie. Afryka. Co się tam dzieje? Sprawdzam w serwisach informacyjnych. Wybuch wulkanu, brak wody i jedzenia, zamach i zabójstwo włoskiego dyplomaty. Pomoc humanitarna pod znakiem zapytania. Sprzed kilku lat: „Co najmniej 17 osób zginęło w starciach w Kinszasie, stolicy Demokratycznej Republiki Konga, gdzie doszło do antyrządowych manifestacji przeciwko prezydentowi Josephowi Kabili”. Czytam też, że wspomniany prezydent jakby przypominaò Łukaszenkę – rządziò nieprzerwanie od 2001 do 2019 roku. Poza tym: „Ebola znowu zabija w Kongo”. A dalej: o tragedii statku na rzece, który zapalił się i zabrał ponad dwieście ofiar, o więzieniu, z którego uciekło prawie tysiąc więźniów, o gwałtach, które są najczęściej popełnianymi w Kongo przestępstwami. Czy w Kongo istnieje normalne, bezpieczne życie? Oczywiście, że istnieje. Jest poranne wstawanie, jest szkoła i praca. Jest to na pewno, ale całkiem inne niż tutaj u nas. Ludzie z Konga wolą naszą rzeczywistość – obcą, nie swoją. A ja im się wcale nie dziwię.
- Młody, nieco wyższy ode mnie mężczyzna stoi w kolejce do kasy w naszym sklepie. Ja za nim. Nie znam go, choć mało kogo tu nie znam z widzenia. Ma rysy twarzy typowe dla mieszkańców Bliskiego Wschodu, ciemne bujne włosy (może Irakijczyk?). Nie ma maski na twarzy. W ręku trzyma dwa banknoty – 100- i 20-złotowy. Gdy przychodzi jego kolej, burczy coś grubym basowym głosem. Ma wyraźną chrypkę, musiał gdzieś nieźle przemarznąć. – Wosiem – mówi i pokazuje na palcach. I dodaje: – Winston… Ekspedientka podje mu sześć paczek papierosów i dodaje, że ma tylko tyle. I wskazuje na tę samą markę, ale w wersji „krótkich”. – Da – kupujący macha głową. Przyglądam mu się: lekka puchowa kurtka, porządna koszula i sweter, dżinsy „Levisy”, na nogach… plastikowe klapki. Do banknotów musi dołożyć złotówkę. Wyjmuje z kieszeni drobniaki i podaje. Odchodzi. Po minucie może i ja wychodzę. Nigdzie nie dostrzegam jednak tego człowieka. Zniknął. Wsiadam do samochodu ze świeżymi bułkami i mlekiem, i zaczynam myśleć o nim. Po co mu tyle papierosów? Pewnie jeden kupował dla całej grupy. Po paczce na głowę, a może po dwie paczki na zapas. I dlaczego nic do jedzenia nie kupił? A może wcześniej był kto inny w sklepie i zrobił już jakieś zakupy? Spekuluję, zastanawiam się. A klapki? Co z tymi klapkami? I sam sobie odpowiadam: przemoczył buty i suszy, miał w plecaku klapki, więc włożył je tymczasem. Wiem że nie zweryfikuję tych pytań, wątpliwości, drugorzędnych, w zasadzie bezwartościowych. A jednak to nieistotne spotkanie poruszyło mnie jakoś szczególnie. To „mój” pierwszy napotkany imigrant. W senny, zimny wrześniowy poranek przyszedł w klapkach po papierosy. òadnego dramatyzmu w tym nie było, nie wiem skąd przyszedł i dokąd poszedł. Za dwadzieścia minut zjem bułkę, wypiję kawę i pojadę do pracy.
- Jedziemy do Czeremchy. Dorota, moja żona, prowadzi tam w domu kultury warsztaty filcowania. Mamy ze sobą specjalny glejt – zaświadczenie potwierdzające cel naszego wjazdu do strefy stanu wyjątkowego. Bo Czeremcha jest w strefie. Nie boimy się wcale, ale gdy szosą z Kleszczel do Połowców (przejścia granicznego z Białorusią) dojeżdżamy do krzyżówki, skąd w lewo mamy skręcić do Czeremchy, zatrzymują nas patrole policji i Straży Granicznej. Migają ostre niebieskie światła, uzbrojeni mundurowi podchodzą do naszego auta. W zasadzie nic takiego się nie dzieje, ale mimo to czujemy lekkie poddenerwowanie. Dopada nas jakiś stan podwyższonej uwagi. Opuszczam szybę. – Dzień dobry… – młody policjant przedstawia się grzecznie. Prosi o dowody osobiste i pyta o powód naszej podróży do Czeremchy. Dorota odpowiada i wygrzebuje z torebki opieczòtowany glejt… – Nie, nie, nie trzeba – mówi uspokajająco uśmiechnięty policjant. Pozwala jechać. Skręcamy w lewo i wjeżdżamy do strefy stanu wyjątkowego.
Jerzy Sulżyk