Wierzę, że w niemal każdym z nas tkwi tendencja, aby w określonym momencie życia zwrócić się ku przodkom. Zwrócić na sposób zróżnicowany i zależny od indywidualnych potrzeb oczywiście. Jedni po osiągnięciu życiowych celów, często na emeryturze, zakopują się w rodzinnych zdjęciach i annałach. Podpisują fotografie, analizują dokumenty i tworzą drzewa genealogiczne. Drudzy łamią sobie głowę nad mglistymi opowieściami nieżyjącej już babci bądź dziadka i starają się wyłuskać cokolwiek z zamazanych wspomnień. Jeszcze inni interesują się etymologią własnego nazwiska i szukaniem prasiedzib przodków.
Nigdy nie brakło też pasjonatów, jacy łącząc wszystkie wyżej wymienione elementy spędzili na odkopywaniu ukrytych historii pół życia. Odwiedzając cmentarze, tonąc w świadectwach chrztu, zakurzonych bibelotach czy wojennych pamiątkach pradziadków, ulegają osobliwej pasji zbieractwa.
Po kądzieli szlachta, po mieczu chłopi
Czy zawsze tak było? Zależy gdzie, zależy w jakiej grupie społecznej. Skupiając się na własnym doświadczeniu widzę. jak bardzo różni się zasób mojej wiedzy o korzeniach ze strony mamy i ze strony taty. W tym pierwszym przypadku bardzo ważna jest osoba-łącznik, jakim była moja babcia Jolanta Bursztyńska (z domu Kołomyjska). Dzięki zapamiętanym przez nią historiom z własnego dzieciństwa i dziesiątkom podpisanych ręką jej własnej babci zdjęć byłem w stanie odtworzyć swe korzenie po kądzieli. Dzieje herbowej szlachty, mocno zubożałej w XIX wieku, która przeniosła się do miast, sprzedając majątki rodowe. Grabińscy, Turobojscy, Mianowscy. Te dźwięczne nazwiska występują dziś bardzo rzadko. Ale nawet te ich nowe domy zawsze pełne były oprawionych w gustowne ramy fotografii, posegregowanej korespondencji, a biżuteria, sygnety czy srebrne papierośnice nieodmiennie zajmowały honorowe miejsce w eleganckich szufladach. W dużym mieście, w stolicy, doszło do zawarcia małżeństwa mej babci z wyrzuconym po wojnie z własnych stron rodzinnych lwowiakiem Stanisławem Bursztyńskim.
W świecie chłopów z Wielkopolski, czy też podhalańskich pasterzy, a są to moje korzenie po mieczu, sprawa była już nieco bardziej skomplikowana. Szlachta (zwłaszcza kobiety korzystające z pomocy służby domowej) miała czas na pisanie, rozprawianie i zbieranie danych o rodzinie. Natomiast gospodarz znad Łobżonki czy juhas na hali przed wojną meli naprawdę dość codziennej orki, by jeszcze zastanawiać się nad losami pradziadków. Podobnie szyjąca, gotująca, piorąca czy wychowująca dzieci żona. A i te ostatnie zmuszone były pomagać w obowiązkach domowych od wczesnych lat. Ważne było życie zgodne z porami roku, kalendarzem liturgicznym oraz mocno nacechowanymi emocjonalnie momentami narodzin i śmierci. W kalendarzu rodzin i całych wsi coś działo się po czyjejś śmierci, albo przed czyimiś narodzinami. Mało kto umiał pisać, a jeśli już, to nie miał czasu na próżniacze fanaberie. Oralna pamięć międzypokoleniowa urywała się zazwyczaj wraz ze śmiercią nestorów rodziny. Stąd moja wiedza jest w tym aspekcie szczątkowa i uboga, bo bazowała na przekazie ustnym, a ja w rodzinnym Wyrzysku mojego taty bywałem zbyt krótko. Niewiele słyszałem i niewiele wiem o Krajnie (pogranicze Wielkopolski i Pomorza), gdzie urodziła się moja babcia (z domu Martenka), w której żyłach płynęła też krew holenderskich osadników (z holenderskiego Martenke). Jeszcze mniej wiem o rodzinie jej męża a mojego dziadka Franciszka Styrczuli. Był co prawda świadomy, iż jego ojciec był stuprocentowym góralem, jaki opuścił ojcowiznę wskutek niesnasek rodzinnych, wracać tam jednak nie zamierzał, a i syn już nigdy Podhala nie odwiedził.
Moja hybrydowa świadomość
Dziś, gdy pewne przemiany społeczne już zaszły, synowie czy wnuki niepiśmiennych chłopów mają otwarte drzwi do zajmowania się zapomnianymi postaciami z własnego otoczenia. Coraz więcej z nich z tego korzysta. Pojawia się też temat świadomości hybrydowej. Kiedy dwa tygodnie temu wypełniałem formularz Narodowego Spisu Powszechnego, podając jako drugą narodowość białoruską. zrobiłem to nie dla żartu. Dziś Podlasie to dla mnie coś więcej niż dziesięć lat temu. To znajome wzgórza Sokólszczyzny, odwiedzone cerkwie, w wielu domach znajomi ludzie. To mapa wsi. jaką mam w głowie. To setki słów wypowiedzianych albo przeze mnie, albo do mnie w podlaskich gwarach. To kolędowanie, to korowody „na Juryja”, to nie dające się już nigdy wymazać z pamięci wschody słońca nad Bugiem, albo odpoczynek na ławeczce nad Świsłoczą. To zdarte gardło na koncercie Lyapis Trubieckoj, to szacunek dla biało-czerwono-białej flagi. W ostatnim roku to też obserwowanie z drżącym sercem wielotysięcznych marszów świadomych potrzeby zmiany mieszkańców Grodna czy Mińska. Zmarły w 2015 r. współpracownik i wielki przyjaciel Czasopisu Janusz Korbel nie był przecież Białorusem, ale miał w sercu niepodległą Białoruś i jej sprawy. Wierzę, że z biegiem czasu zniknęła u niego świadomość bycia nawołoczą. To jego przykład miałem w pamięci, wypełniając tegoroczny spis.
Te dziesięć lat wpływu kultury podlaskiej wsi pomogło mi zrozumieć też część prawdy o sobie samym. Wspomniałem już, że sam przecież jestem mieszańcem. Przodków mam wśród chyba wszystkich stanów społecznych (może poza duchowieństwem). Kult pracy, postawa dobrego gospodarza, ale jednocześnie tradycje walk o miedzę w obrębie rodziny i krewnych nie są Podlaszukom obce. Stanowią też część prawdy o drugiej połowie moich korzeni, którymi nieco pogardzałem, bo wychowany w mieście i w tradycji mojej babci Bursztyńskiej nie znałem jej. Rozmowy z podlaskimi Białorusinami, zetknięcie ze światem magicznym, z codziennym kontaktem z przyrodą pozwoliło mi na odszukanie we mnie samym radości z prostych spraw. Ze spaceru wśród czekającego na żniwa żyta, z zapachu stajni, z nasłuchiwania ptaków czy zrozumieniu fenomenu mikroojcowizny, którą zamykał las, wzgórze, rzeczka czy bagno. Zwróciłem też uwagę na postawy „zastaw się a postaw się”. Przypomniałem sobie przyczyny, z jakich to i mój pradziadek oszukany przez rodzinę przy podziale majątku rodowego, zdecydował się na tak drastyczny krok jak opuszczenie Podhala na zawsze. A fascynujące mnie od lat pojęcie tutejszości, pogranicze polsko-białoruskie/prawosławne, to też refleks i nieświadome wybicie na powierzchnie moich własnych korzeni. Przecież Krajna, rodzinna kraina historyczna mojej babci Martenki,zawiera już w swej nazwie to czym była od średniowiecza – ziemią przejściową między Królestwem Polskim a Rzeszą Niemiecką. Przed drugą wojną światową w Wyrzysku, gdzie urodził się mój tata Antoni, mieszkał późniejszy twórca rakiet V-1, V-2 i programów kosmicznych USA, Werner von Braun. Niemcy żyli obok Polaków, a miejscowi najbardziej lubili mówić o sobie po prostu, że są „stąd”. Jeszcze inni – „tutejsi”. Do 1939 r. granica międzypaństwowa przebiegała zresztą tuż koło miasta.
Z setek przewędrowanych na Podlasiu kilometrów i zastanych sytuacji zaczęła odżywać zgubiona połowa mojej własnej tożsamości. Kogoś, kogo nie straszą już wiejskie burki, kogoś, kto lubi rzucić się na obojętnie jakie łóżko ubłocony, czy pocharatany pokrzywami. Kogoś, kto nauczył się rozmawiać o prostych sprawach czy patrzeć w rozgwieżdżone niebo. Kogoś, kto zamiast iść główną drogą, skręca na „zahoroddie”, bo wie, że tam będzie ciekawiej i bardziej prawdziwie. Podlasie i jego białoruska ludność ma niewiele wspólnego z góralami z Podhala, a jednak to Ploski, Studziwody czy Ozierany wpłynęły na kierunki moich ostatnich wypraw. Zaczęło się dość dziwacznie, a już na pewno nieoczekiwanie dla kogoś, kto zna mnie jako fanatyka Podlasia. Od września 2020 roku wciągnąłem się w temat mniejszości śląskiej. Oczywiście nie mogło się to odbyć bez organoleptycznego spenetrowania familoków, hałd, czy nasłuchiwania nowego języka na ulicach. Zimą zainteresowanie przesunęło się na południowy wschód – na górzysty Śląsk Cieszyński. Zachwyt nad górami jako takimi osiągnął apogeum w marcu w Szczyrku, a więc już nie na Śląsku, a ziemi górali żywieckich. To z stamtąd z odległości kilkudziesięciu kilometrów, dostrzegłem lśniące w słońcu, przy ostrym jak brzytwa, klarownym powietrzu Tatry.
Styrczula – skąd?
Wychodzi więc na to, że koniec końców musiałem skończyć na wypartej z pamięci przez mego dziadka ojcowiźnie. Po pierwsze przestudiowałem nazwisko. A jest ono fascynujące. I jakże różne od popularnych nazwisk podlaskich. Wiąże się ściśle z kolonizacją wołoską, jaka trwała w kilku rzutach już od średniowiecza, a w XVI-XVII wieku dotarła na Podhale, Spisz, Orawę, a zakończyła na południowej granicy Śląska Cieszyńskiego. Wołoscy pasterze migrowali przez całe Karpaty ciągnąc za sobą kulturę wypasu bydła, muzykę, słownictwo (i stąd podhalańska watra-ogień, bryndza-ser i wiele innych), kulturę materialną (stroje, zdobnictwo) na nazwiskach-przydomkach skończywszy. Pierwotna, wołoska forma mojego to zapewne Stricu/Stircu (do dziś obecne w Rumunii), następnie wraz z przemieszczaniem się na północ wyewoluowało do Stircul. Z wypiekami na twarzy odkryłem dziesiątki osób o tym nazwisku wśród współczesnych Węgrów. Do Karpat słowackich i polskich dotarło już jako Stircula, Styrcula i dopiero wpływ zapisu zgodnego z zasadami polszczyzny przeobraził je już oficjalnie w Styrczula.
Równie ciekawie sprawa się ma z pierwszymi siedzibami. Wiadomo, że kolebką rodową Styrczulów jest wieś Dzianisz (od wołoskiego Dzea-Nysz – rzeka w dolinie), a pierwszy wspomniany w księgach parafialnych Styrczula o imieniu Szczepan urodził się w 1670 roku. Jego synowie Szymon i Tomasz i ich wnukowie żenili się z kobietami z sąsiednich rodów – zwłaszcza z Długopolskich, tak jak za Długopolskich Styrczulowie wydawali za mąż żeńskie potomstwo. Moi przodkowie wykupywali stopniowo ziemie w okolicznych wsiach – w Witowie, w Cichem (zwłaszcza Miętustwie), w Białym Dunajcu, a drugą najważniejszą siedzibą z czasem stała się Kierpcówka (część wsi Kościelisko).
Zapach ojcowizny
15 maja przyjechałem na kilka dni do Zęb, jednej z najwyżej położonych wsi w Polsce, a przy tym rzut kamieniem od siedzib StyrczulówTrudno mi opisać co czułem, widząc przytłaczającą swym ogromem panoramę Tatr. Częściowo tylko oświetloną przebijającym słońcem, ale w większości oblaną niepokojącym granatem burzowego nieba. Bez uciekania się w zbytni patos, było to trochę podobne do powrotu Odyseusza do Euryklei, albo biblijnego syna marnotrawnego do pełnego cierpliwości ojca. Od odciętych korzeni można uciekać nawet dwa-trzy pokolenia, ale one muszą się kiedyś ostatecznie obudzić. Tak jak z ludzkimi emocjami, skrywanymi tajemnicami, czy odziedziczonymi genami, gdy nagle w rodzinie rodzi się zielonookie dziecko i nikt nie potrafi sobie przypomnieć po jakim to przodku. Ja na moment zostawiłem zarówno moją białoruską soroczkę, naukę ślunskiej godki, czy wyprawy nad polskie morze.
Chodząc w następnych dniach po Nowem Bystrem czy Ratułowie w dobry nastrój wprawiły mnie drażniące nozdrza, tak oczywiste dla dawnej wsi, zapachy zwierząt. Bo Podhale na mapie Polski jest swego rodzaju ewenementem. W porównaniu do realiów życia Białorusinów Podlasia górale od mniej więcej stu lat korzystają z uprzywilejowanej pozycji ukochanej przez wszystkich mniejszości. Zmieniają styl życia, ale niezupełnie. Bo mają dla kogo być tacy jacy byli. Wszak to maskotka narodowa młodopolskich artystów, przedwojennych krezusów, celebrytów telewizji i zwykłych Polaków (ceprów). Słychać kury i koguty, bo cepry lubią świeże jajka na śniadanie. Oscypki idą jak woda, więc jak żyć bez krów i owiec. Turysta lubi kuligi, przy tym koń przydaje się, by w górzystym terenie pociągnąć furę z drewnem lepiej jak samochód, więc i konie potrzebne. Podobnie z gwarą. Gdy na ulicach Bielska Podlaskiego z tym coraz ciszej i coraz niepewniej, tu wystarczy podsłuchać rozmowy młodych dziewczyn w sklepie. Dwukrotnie pomyliłem nawet słyszany dialog ze słowackim ze względu na ostentacyjne i tak typowe dla góralszczyzny przerzucanie akcentu na pierwszą sylabę. Jak Polska długa i szeroka każdy wie jak wygląda góralski strój, taniec i skrzypki. Strażnicy południowych granic, katolicyzmu, polskości i ulubieńcy papieża Polaka. O Białorusinach generalnie nie wie prawie nikt poza Podlasiem i poza wąskim gronem elity naukowej (głównie nauk humanistycznych). Kaszubi zdają się zbyt dziwni, Ślązacy zbyt pocieszni i wyizolowani, Litwini, Łemkowie czy Ukraińcy zbyt rozbici terytorialnie. Tatarzy są gdzieś na drugim miejscu w tym spisie hołubionych mniejszości, ale jednak wciąż marginalni w świadomości statystycznego Polaka. W porównaniu z nimi wszystkimi moi przodkowie cieszą się estymą, ciągną za sobą urzekające przyjezdnych legendy o Janosiku, czy wywołują uśmiech na twarzy, przepowiadając w mediach pogodę na następne dni i miesiące.
Wiele pytań bez odpowiedzi pojawiło się w mej głowie przy okazji odwiedzin na cmentarzach. W Miętustwie i Dzianiszu jak oszalały robiłem zdjęcie każdego nagrobka opatrzonego nazwiskiem Styrczula. Moi to Styrczule czy obcy? Z drugiej strony w tak niewielkiej społeczności i terenie wszyscy są do pewnego stopnia „krewnymi”. Na siłę chciałem zobaczyć w każdym swojego prawujka czy innego pociotka. Na razie zastępczo, no ale trzeba się czegoś uchwycić. Przy tym niektóre góralskie groby odzierają z anonimowości zdjęcia pochowanych. W strojach podhalańskich, albo bardziej oficjalnie. Mężczyźni w koszuli jak do dowodu osobistego, ale z kapelusikiem. Kobiety z chustach, albo bez. Proces dochodzenia do konkretnych osób może potrwać – to oczywiste. Wedle statystyk Polskę zamieszkuje ok. 950 Styrczulów. Ilu od XVII wieku? Trudno powiedzieć. Zaledwie promil osób o tym nazwisku mieszka poza Podhalem. Bracia mego pradziadka nie żyją, a kto wie ile informacji przekazali swoim dzieciom, wnukom i prawnukom? Może równie mało co mnie? Stąd przygotowuję się na solidną batalię z niezależnymi ode mnie przeszkodami. Nie zapomnę genealogicznego pasjonaty, jakiego w 2019 roku odwiedziliśmy z Jurkiem Rajeckim we wsi Sycze. Wiedział wszystko. Prowadził zeszyty, odnajdywał to co wielu wyrzuciłoby na śmieci. A to znaczy, że chcieć to móc.
Mateusz Styrczula
Fot. Autor