BeJot: Strach zacząć? Nie. Jej samej strach. Śmierć obywa się bez słowa. Ona nie mówi. Unieważnia każde słowo, ale w znaczeniu osobistym: oto ja już więcej siebie nie usłyszę. Czyjeś słowa żyją i żyją, już poza osobą, z pamiętaniem osoby. Zacznę Rilkem w tłumaczeniu Adama Pomorskiego:
To jest śmierć, wywar niebieskawy, cienki,
w samej bez spodka filiżance.
Dziwne to miejsce jak na filiżankę:
stoi na grzbiecie odwróconej ręki.(…)
Sprobuju pa naszamu, zachawaju rytm i wobraz:
Heta śmierć, adwar siniawaty, dobro ni husty,
u samotnym biez talerki kubaczku.
Dziwioznaje miesco jak na kubaczak:
jon stajić na pleczach adwiornutaj ruki. (…)
Skoro ostatnio omawiamy trudne tematy, spychane lub szczodrze zapaplane, no to weźmy i śmierć. Przypomnę: Simone de Beauvoir skwitowała rozprawy o śmierci kilkoma słowami: „Każda śmierć jest niewybaczalną zbrodnią”. Według niej nieważne, że głosimy swoją zgodę na śmierć. Tak zwane pogodzenie się ze śmiercią to nieszczerość. Chyba że będzie to zgoda Sokratesa, ale on zgodził się na wyrok śmierci, bo uznał system prawny państwa za ważniejszą sprawę, niż osobista niezgoda na śmierć jako taką. System kenozy jest zbrodnią. Świadomość śmiertelności jest zbrodnią.
Starzy – wczoraj młodzi. Czy dożyć starości to już coś? Jeśli życie to proces umierania, to dożyć starości znaczy: zaznać więcej nieszczęść. Szczęście czy szczęśliwość to ledwie kilka chwil. Kenozy niczym nie można usprawiedliwić. Cokolwiek powie się o śmierci, nic nie będzie znaczyć. Kenozę da się usprawiedliwić tylko tym, że po śmierci coś jest. Co? Religie mówią o niebie i piekle, ale w Nowym Testamencie nie ma ani słowa o tym, co tam jest, mamy tylko ogólne stwierdzenie, że Chrystus zmartwychwstał, a żeby się wznieść do nieba, musiał zstąpić do piekła. A przede wszystkim mamy słowa, że Bóg opuścił Chrystusa. I nie mamy w NT nic o życiu po życiu, a gdyby ono było, i dowiedzione, to cały NT rozprawiałby o tym, i to byłaby prawdziwie dobra nowina, czyż nie? W wierszu Rilkego na filiżance blaknie napis „Na-dzie-ja”. Tyle mamy, chrześcijanie. Nie wykraczam poza chrześcijaństwo, bo w nim jestem. Nadziei nie można wymusić. Wiary nie można wymusić. Pozostaje nam tworzenie Chrystologii i modlitwy. Zmartwychwstanie w materialnym ciele? Jeśli, to jedyne. Je-dy-ne. Wyłącznie Chrystusowe. Zmarli rozpadają się w grobach, nic nie myśląc, nic nie wiedząc, nie śniąc, nie marząc, bez nadziei i wiary. Mówi się: człowiek jest pełen nadziei. A jakaż to nadzieja na starość? Wszelkie pouczenia na nic. U filozofów było: chwytaj dzień i nie myśl, co będzie jutro; nie kłopocz się śmiercią, bo znajdziesz się w zbiorowym duchu; żyjesz w czasie tu-oto-teraz; myślisz, więc jesteś, i tak dalej – znamy to. A religie to coś jak proteza. Nie masz nogi, to kupujesz protezę, albo dadzą ci ją na ubezpieczenie, gorszą, w długiej kolejce beznogich, a niektórzy w ogóle nie chcą żadnej protezy. Niektórzy tracą zęby, a protezy nie mogą nosić, uwiera, nie chcą. Śmierć to nie proteza.

Od unikania tematu i tak temat przybędzie, a przybędzie źle, z nagłym wybuchem w stronę negującą lub potęgującą, jakby nie można było opisać sprawy w sposób trzeźwy, realistyczny w miarę możliwości i odczuwania, z dominującym czy ostatecznym „nie wiem”.
Potężny opis czegoś znaczy: używam języka po raz pierwszy. Tak robimy w poezji: tych oto słów używam po raz pierwszy. Mogę sto razy widzieć stado gołębi, a nagle ujrzę je tak, jak nigdy dotąd. Gołąb unosi skrzydło jak tancerka spódnicę, plisowaną, lekko falbaniastą czy marszczoną. Stado ma kolor cementowy, a nagle zalśni para całkiem inna: biały gołąb z czarnym kwadratem na plecach i czarny z białą gwiazdką w tym samym miejscu i tej samej wielkości. Są jak z obrazu czy też obrazem, wstawionym w cementowe stado. Wparuję się w tę mini-wystawę i zapominam o śmierci, bo mnie to wciąga w życie, dziejące się obok, tu-oto-teraz. Dzieje się czas. Nie mój. Białe gołębie z czarnym znakiem zobaczyłam tylko raz. Gdzieś się podziały. Długo się w nie wpatrywałam. Innym razem pośród cementowego stada wciągnie oko gołąb barwy żużlowej. I nieco bąbelkowany, jak żużel. Ale całość matowa bardzo. Wciągająca głębina. Cementowość stada zdaje się lśnieniem przy tej matowości. Gołębie codziennie widzę. Oto gołąb drzemie na kałuży ramienia, z przymkniętym okiem w tej kałuży –z objedzenia. Kałuża wysunięta aż za dziób. Taki ponton.
Słowa mogą być te same, ale tworzą inny obraz. Obraz to konieczność. Mogę zamiast „gołąb” powiedzieć „kurak miejski”. Otacza go własna opona pleców. Widzę niemal ten sam wzór, co na lekko startej oponie.
A modlitwa to czucie modlitwy: leżę na OJOMIE i modlę się, i cała jestem w górze – tam są słowa modlitwy i ja w nich. Pomiędzy moim leżącym ciałem a tą górą jest naprężona fontanna, sprężynujące rózgi i to nie jestem ja. To jest to, co mnie wznosi. Przez wiele godzin. Jest lżej? Tak.
Modlitwa jest przestrzenią wznoszącą i wznoszącą się. Nie wyżej ziemskiego nieba. Jednak sprawia to, o co chodzi: przynosi ulgę i moc przetrwania. Na niej się skupiam, a nie na fizycznym bólu, nie na strasznym stanie nudności, nie na cierpiącym ciele. To kojący dodatek do kroplówek i leków, które nie mówią, a ona mówi. To było takie rzeczywiste. Ktoś skwituje sytuację krótko i lekceważąco: Jak trwoga to do Boga. Tak. Trwoga. Czy do Boga – nie wiem. Nie obchodzi mnie, czy modlitwą docieram do jakiejś prawdy. Fenomen poczucia unoszenia się wystarczy mi. Fenomen przetrwania choroby wystarczy mi.
Coś widzę. Ot, tak sobie, niemal machinalnie, ale po ludzku – z porównaniami. Pióro widzę. Sczesane na bok. Z przedziałkiem. Pióro inne. Kędzierzawe, białe, puch. Krótki. Jakiś owad wkłuwa się w nie – ni to igłą, ni to piką. Długi owad. Nie wiem, co to. Tam liść, wzdęty wróblem. Podskakuje.
Cdn.
Tamara Bołdak-Janowska











