W oczekiwaniu na jedzenie podszedłem do niego, przyglądając się jak zwykłą suszarką do włosów przenosi żar na kolejne szaszłyki. Jego ostrzejsze rysy i brak skośnych oczu wskazywał na dominantę krwi ludzi osiadłych, miejskich handlarzy i duchownych.
– Słyszałem, że w Osz jest dużo Uzbeków. Kogo więcej?
– Kirgizi, Uzbecy… wszystkich po trochu.
– A pan jest Uzbekiem. Czy zgadłem?
– Tak.
Jego „tak” różniło się od tego, jakie zasłyszałem od Tadżyków w Uzbekistanie (patrz „Cz” 7-8/2024). Brakowało w nim pewności siebie. Było wypowiedziane po chwili zawahania. Niby nic, ale w Osz zauważyłem to niejeden raz. Podobnie odpowiedziała bileterka w muzeum na Górze Sulejmana, czy kowal w północnej części bazaru. Ludzie losowi, a zjawisko jedno. Cóż, od rozpadu ZSRR Tadżyków jednak nikt nie tknął, zaś uzbecka trauma w Osz jest bardzo świeża.
– To po prostu stronnicy Bakijewa wywołali awanturę – kontynuował właściciel baru. – Jego ludzie w Osz zbierali różne szumowiny, pijaków, bezrobotnych, żeby skorzystać z zamieszania w kraju. Namawiali się, żeby nas zaatakować. Chcieli nas okraść, a myśmy się bronili. To byli zwykli przestępcy na usługach klanu Bakijewa. Rabusie bez ideologii. Moi przyjaciele przychodzą tu jeść i nikt nie mówi: tu nie przyjdę, bo właściciel jest Uzbekiem.
– Czy po stronie Bakijewa bili się też Uzbecy?
– Nie, ale o to już trzeba pytać każdego z osobna, co nim kierowało. Wszystko co złe przyniosła ze sobą wielka polityka z Biszkeku. My tu żyliśmy i żyjemy dalej z Kirgizami w zgodzie. Oni są podobni do nas w wielu sprawach. Po pierwsze jesteśmy „mo’umin” (z arab. wierzący, prawy muzułmanin), mamy bardzo podobny język, jesteśmy dziećmi stepu. Każdy ma kogoś, kto wyjechał za chlebem do Rosji. Jesteśmy tu na siebie skazani. A Biszkek to miasto zepsute. Puste meczety, wszystko postawione na głowie.
Mężczyzna przechylił głowę, wypiął pierś i zrobił dziwny wyraz twarzy.
– Próbowali nas wygonić – tak, ale wróciliśmy. I to mimo tego, że było bardzo ciężko. W 2010, jak wysłaliśmy nasze kobiety i dzieci na granicę to Uzbekistan, nie chcieli ich wpuścić. Uchodźców! O… tak było…
Góra Sulejmana, jaka wznosi się nad Osz, najpiękniej wygląda o zachodzie słońca. To miejsce spoczynku świętych mężów. Nauczycieli, dobroczyńców, mędrców, lekarzy. Ludzi, którzy innych podtrzymywali na duchu, tłumaczyli na prosty język Koran, uzdrawiali. To umiłowanie dla ich grobowców i czynienie z nich miejsc pielgrzymek jest dla pątników jednocześnie kontynuacją przedislamskich tradycji dawnych Turków, sposobem na spędzenie wolnego czasu jak i oddaniem czci świętemu. Czym bardziej, trudno powiedzieć. Okazuje się, że poleskie czy podlaskie uzdrowicielki, dawni lirnicy wędrujący od wsi do wsi, „wysłannicy Boga”, wieszczący potrzebę odnowy, nie są wcale tak odlegli od tradycji ludów tureckich. Jurodiwymi był na swój sposób Mahomet, Jezus, Budda i tysiące bezimiennych.
Wezwanie na modlitwę, słyszane ze szczytu góry, nabiera mocy, jakiej nie ma na dole. Azan niesie się po horyzont, a głosy muezzinów spajają się w powietrzu w przyjemną kakofonię.
Stare Osz pustoszeje wraz z zachodem słońca. Nowe dopiero się budzi. Prospekt Lenina bębni modną muzyką nocnych klubów czy restauracji. Wybierają się do nich młodzi mężczyźni w czarnych kurtkach i dziewczyny z długimi, doczepianymi rzęsami. Grupami, . chłopcy osobno, płeć piękna osobno. Wieczorem po kolacji w popularnej knajpie wybudza mnie z krótkiego letargu na kanapie odgłos fajerwerków. Kobiety w nocnych kreacjach wychodzą z restauracji na ulicę. Zebrani robią zdjęcia pokazu, jaki trwa mniej więcej piętnaście minut. Pytam kelnerkę co się dzieje.
– Dziś urodziny miasta – odpowiada. – Na miejskim stadionie właśnie skończył się koncert. Zaraz przyjadą kolejni goście.
Tuż przed snem wyjrzałem przez okno. Przez pustą już ulicę pędziło bmw, a za nim jeszcze kilka trąbiących aut. Zza okna na tylnym siedzeniu wyglądała roześmiana postać wodzireja. Mężczyzna trzymał mocno czerwoną jak krew flagę Kirgistanu, która łopotała na wietrze. Przypominał współczesne wcielenie jeźdźców, jacy trzymając w ręku sztandar proroka omal nie zabili Bronisława Grąbczewskiego na drodze do Chin 140 lat temu. Tylko koni brak.
Następnego dnia wsiadłem do marszrutki, zmierzającej ku południowym krańcom państwa. O dziwo, ruszyła o czasie. Za mną trzech starszych mężczyzn, pomarszczonych jak rodzynki. W eleganckich butach, marynarkach od garnituru i z wysokimi, kirgiskimi czapkami na głowie. Za nimi okutane kobiety w barwnych chustach, przypominających te noszone przez podlaskie babcie. Gdyby nie trzymane w rękach muzułmańskie tasbihy (różańce), pomyślałbym, że są z Rudut czy Klejnik. Młode dziewczyny ubierają się już inaczej. W modne jednolite stroje, gdzie beżowe hidżaby łączą się z suknią o podobnych odcieniach. W marszrutce podróżowały i takie. Zatopione w telefonach przeglądały sieć Vkontakte. Koło kierowcy siedział chłopak z wielkim bukietem na kolanach.
– A to dla kogo, młodzieńcze, dla dziewczyny? – zapytałem.
– Tak. Przyszłej żony, mam nadzieję.
– Gdzie mieszka?
– W Sary-Mogul. Tylko cztery godziny jazdy, ale dawno jej nie widziałem.
Był skupiony. Nie patrzył w telefon, ani nie słuchał muzyki. Przez całą drogę kurczowo trzymał bukiet, chroniąc go jak źrenicy oka. Przejeżdżając przez serpentyny w Górach Ałtajskich kiwaliśmy się na boki. Niebo zaciągnęło się granatowymi chmurami. Padało na tyle mocno, że ostatniej godziny jazdy pasażerów uśpił jednostajny dźwięk pracujących wycieraczek.
– Sary-Tasz. Tu wysiadasz? – chłopak z kwiatami wybudził mnie nagłym szarpnięciem.
Przytaknąłem, zabrałem plecak i trzasnąłem drzwiami. Marszrutka potoczyła się dalej, zjeżdżając ku dolinie i dalej na prawo do Sary-Mogul. Stałem na rozwidleniu dróg na wysokości trzech tysięcy metrów nad poziomem morza. Przede mną widniały zabudowania wsi i biała ściana, złożona ze ścian potężnych gór. Oświetlony zachodzącym słońcem Pamir zapierał dech w piersiach. Do Tadżykistanu 25, do Chin 70 kilometrów.
W Azji Środkowej najbardziej pociąga jej peryferyjność. Wraz z odkryciem Ameryk i upadkiem Jedwabnego Szlaku jej rola pariasa wielkich cywilizacji tylko pogłębiała się. W którąkolwiek stronę się zwrócić, wszędzie tam daleko. Indie niby najbliżej, ale za niedostępnymi górami. Chiny opierały się o szczyty Tien Szanu tylko epizodycznie. Żyzny Półksiężyc daleko. Rosja jeszcze dalej.
Dotarli tu poganie Aleksandra Wielkiego, buddyści, chrześcijanie, a zakorzenił się islam. Ten ostatni targany był na przemian spazmami rozłamów i neofickiego fundamentalizmu. Wyzierało i nadal wyziera zza niego pogaństwo z jego kultami świętych mężów i świętych miejsc, o jakich pisałem przy okazji Góry Sulejmana w Osz.
Ścierały się tam perska kultura, rosyjski kult siły, chiński porządek czy brytyjski postęp. Centra cywilizacyjne wysyłały swych emisariuszy i armie do jądra centralnej Azji, by oprzeć się o jej pustynie, góry, jeziora i oazy. Metą były Kunlun, Pamir i Karakorum, które padły jako ostatnia reduta. Od końca XIX wieku Azja Środkowa miała już swą sieć granic, ale jej peryferyjności to nie zmieniło. A już zwłaszcza pogranicza kirgisko-tadżycko-chińskiego.
Z tym trochę podobnie, jak z percepcją białoruskiego Podlasia. Skomunikowanie i elektryfikacja terenów wiejskich nastąpiły tu już dawno. Nieprzejezdne często szutrówki zastąpiły z czasem drogi asfaltowe. Mimo to dla statystycznego Polaka białoruska wieś czy miasteczko na Podlasiu wciąż pozostają zabiedzoną acz bajkową prowincją z poczciwymi dobrodusznymi chłopami, co przynajmniej od wejścia do Polski do Unii Europejskiej nie jest przecież aktualne.
Z drugiej strony starsze pokolenie na wsi podlaskiej jeszcze dziś do tych z miasta odnosi się z uniżeniem, dystansem.
Takie rowy w świadomości cywilizacyjnej zasypuje się bardzo długo.
W Sary-Tasz, które było moim ostatnim noclegiem w Kirgistanie, zatrzymałem się u rodziny, jaka prowadzi coś na kształt motelu i baru dla miejscowych. Wieś leży w tak dogodnym miejscu, że co chwilę ktoś wpada wypić coś ciepłego. Ponieważ przyjechałem wieczorem, czekała na mnie gorąca zupa szurpa, pełna warzyw i baraniego mięsa. Gospodyni przyniosła czajnik zielonej herbaty, po czym pojawił się wiecznie zabiegany właściciel. Był nim przysadzisty, krępy, na oko pięćdziesięcioletni mężczyzna. Niebieskooki, co mnie zszokowało, zważywszy na to, że Kirgizi są ludem tureckim.
– Pan jest Kirgizem, stąd? – zapytałem.
– Oczywiście, od wielu pokoleń. Cała moja rodzina jest z gór.
– Chyba niewielu Kirgizów ma niebieskie oczy?
– Mówi się, że tutaj zabłądzili potomkowie Aleksandra Wielkiego i zostawili swoją krew. Osiedlili się, pozakładali rodziny. Mój ojciec jest czarnooki, ale dziadek taki sam jak ja. Nawet włosy miał kasztanowe, jak nasze konie, też takie jasne.
– Jak żyje się na trzech tysiącach metrów nad poziomem morza? – zmieniłem temat.
– Sam się przekonasz dziś w nocy. Tu jest dużo zimniej niż w dolinach. Przyjezdni skarżą się na chorobę wysokościową. Zwłaszcza, że wielu z nich wraca na nocleg po całym dniu wspinaczki. Pamir mamy tu na wyciągnięcie ręki. Dalsze szczyty to już Tadżykistan, ale w kierunku Sary-Mogul, czyli jeszcze w Kirgistanie, jest pik Lenina. Tlenu jest mniej to i chorują.
– A dzisiejsi turyści?
– Australijczycy w pokoju obok narzekają, że chłodno, ale Rosjanom, którzy przyjechali tu chwilę przed tobą na motocyklach, zimno na pewno nie będzie przeszkadzać. Do wszystkiego można się przyzwyczaić. Tylko trzeba przejść aklimatyzację, albo tu się urodzić. Dla mnie te warunki i wysokość nie mają znaczenia. Ot, taka pora. Będzie minus dwadzieścia, też przeżyjemy – gospodarz się zaśmiał, po czym z dziecięcą niezdarnością podrapał po łysinie.
Rzeczywiście młodzież w Sary-Tasz chodzi lekko ubrana, mimo że zacina deszcz ze śniegiem i mocno wieje. Kiedy przechodziłem koło zagród dla bydła, pokrzykiwały do mnie bawiące się dzieci. Grupka chłopców walczyła na kije, mały „Syzyf” toczył wielką oponę, inni puszczali samochodzik przez tor przeszkód z drewnianych patyków. Bardzo podobne obrazki widywano na Podlasiu jeszcze niedawno.
W nocy ściął mróz i musiałem spać w kurtce. Ciszę przerywał jedynie szum przejeżdżających nieopodal ciężarówek. Rano zaś wioskę obudziło muczenie krów i przyjemne dla ucha pianie kogutów. Gospodarze pożegnali mnie potężną porcją sadzonych jajek i cukierków na wypadek przygód na granicy. Stanąłem przy drodze, łapiąc autostop do przejścia w Irkesztam.
Nie czekałem dłużej niż kilka minut, gdy zatrzymała beżowa łada, a w niej pomarszczony jak śliwka kierowca. Samochód pamiętał czasy Gorbaczowa, jeśli nie Breżniewa.
Po pół godzinie jazdy wysiadłem przy domu, który stal dobre trzysta metrów od Sary-Tasz. Wiał silny, górski wiatr, a po śniegu biegał zaczepny kundelek. Jak okiem sięgnąć nie było ani sklepu, ani innych domów, ani nawet zwierząt. Pani domu – młoda kobieta o szlachetnych rysach – miała na sobie eleczek (kirgiskie nakrycie głowy). Wyglądała na lekko zaskoczoną. Po chwili zawahania zaprosiła mnie do odrapanego pokoju, gdzie piliśmy mocną kawę, siedząc wprost na podłodze przy wielkim grzejniku. Po dywaniku biegała kilkuletnia dziewczynka. Sowieckie radyjko na baterie, serwetki w kratę i wątpliwej urody obrazek na ścianie przypominały trochę wnętrza domów podlaskich seniorów. To mogła być równie dobrze Rutka czy Werstok.
Po odprawieniu dziecka do pokoju obok odezwał się starszy mężczyzna:
– Dzieci zostawiają mi wnuczkę do opieki. Wyjeżdżają stąd. Na krócej, na dłużej. Różnie. Tu już nie ma przyszłości dla młodych.
– Dlaczego?
– Benzyna jest droga. Ciągle podnoszą ceny. Emerytury niskie, a państwo nam w niczym nie pomaga. Ot, żyjcie sobie sami. Taki to kapitalizm. W całym Osz ogłoszenia mówią, że praca jest w Rosji, a nie u nas. Za chwilę pewnie będziemy musieli jeździć do Chin. Sprzedadzą kraj jak barana na bazarze.
Cdn.
Mateusz Styrczula
Fot. autor