Za cel kolejnej swojej wyprawy obrałem uzbeckie południe w pobliżu granic z Turkmenistanem, Afganistanem i Tadżykistanem. Tak jak podczas mych poprzednich wojaży po wieloetnicznych regionach, tu również zwracałem nade wszystko uwagę, jak układają się relacje między nacjami na tym egzotycznym z europejskiej perspektywy pograniczu. Całkiem innym niż nasze polsko-białoruskie Podlasie. Chociaż nie do końca, jak się potem okazało…
Była druga połowa marca. Mocno wysłużonym autem wjechaliśmy na przedmieścia ponad półmilionowej Samarkandy – ja, kierowca i jego kolega. Zdążyłem już się zorientować, że na tym obszarze mało kto rozmawia po uzbecku, na ulicy przeważnie słyszałem szeleszczącą mowę ze wschodu, czyli Tadżykistanu.
– Kto tak naprawdę rządzi teraz Uzbekistanem? – zapytałem.
– Rządzą nasi, Tadżycy – odpowiedział młodzieniec z potężną czarną brodą w muzułmańskim ubraniu. – Mimo że w konstytucji Uzbekistanu jest wyraźnie zapisane, iż prezydentem kraju może być wyłącznie Uzbek. Pierwszy – Isłam Karimow był stuprocentowym Tadżykiem z tzw. klanu samarkandzkiego, a Szawkat Mirzijojew jest w połowie nasz. Zresztą nam tu wystarczy spojrzeć na twarze. Ja zawsze odróżnię Uzbeka od Tadżyka…
– No już nie przesadzaj… – przerwał mu kierowca, nieco młodszy od niego i o podobnych europejskich rysach twarzy, ale gładko ogolony.
– No dobra, niech będzie, że prawie zawsze – poprawił się tamten. – Do Samarkandy przyjeżdżają nie tylko tacy dalecy podróżnicy jak ty – zwrócił się w moją stronę – ale też mnóstwo –jak my to mówimy – „wewnętrznych”. Z Kazachstanu, Kirgistanu, no i właśnie z np. z Taszkientu czy Chiwy w Uzbekistanie. I jak przyjadą jedni albo drudzy, to ja nie muszę nawet słyszeć ich języka, bo już po wyglądzie mniej więcej wiem skąd są.
– A jak to jest z nauczaniem waszego języka, skoro jest was tutaj tak wielu? – zapytałem. – Czy w szkołach są lekcje tadżyckiego, chociaż dodatkowe?
– Nie. Nie ma nic takiego. My uczymy się tadżyckiego w domu. Tak nas wychowują rodzice, dziadkowie, wujkowie. I to wystarczy. Potem uczymy się uzbeckiego w szkole, albo i nie, bo niektórzy do niej po prostu nie trafiają. Teraz jedziemy na zawody Buzkaszi i tutaj jest wielu jeźdźców, dla których konie są całym życiem. Teraz mogę ci to powiedzieć, bo go tu nie ma, ale nasz kolega, po którego teraz jedziemy, nie umie czytać i pisać. A uzbecki zna słabo.
– A jak między sobą dogadują się małżeństwa mieszane?
– Tu prawie takich nie ma. My pilnujemy, by wybierać sobie za żony nasze kobiety, a Uzbecy Uzbeczki. To jest bardzo ostry podział.
– Ale powiedziałeś przecież, że Mirzijojew jest tylko w połowie wasz, to jak to jest?
– Tak było jeszcze w ZSRR. Teraz jest inaczej. Dla naszych rodziców to jeszcze było dopuszczalne, bo wtedy był jeden kraj. Ludzie poznawali się na fabrykach w Rosji, na jakichś zjazdach, no było inaczej po prostu. Teraz to nawet widać różnice w zależności kto jest prezydentem.
– Co masz na myśli?
– Uważasz, że nie miałem za Karimowa problemów z moim wyglądem? Ja nikomu nie przeszkadzam, ale za to, że jestem wierzącym muzułmaninem, mnie zatrzymywali, sprawdzali dokumenty, czasem pytali skąd przyjechałem, a ja że z Afganistanu…
Tu moi towarzysze podróży obaj głośno się zaśmiali.
– Dzisiaj jest już lepiej – kontynuował młodszy. – Można nosić brodę nawet tak długą jak ja. Wszyscy są muzułmanami i kto chce – a ja tak robię, bo tak jest w Koranie – nosi brodę. Kto nie chce, niech nie nosi. Jak byłem mały, to większość kobiet ubierała się po europejsku, a dziś coraz więcej zakrywa głowę. To dobry znak, bo komunizm wiele zepsuł.
Samochód zjechał z głównej drogi na pobocze. Po chwili na tył samochodu wsiadł pasażer ze spaloną słońcem twarzą. Ze mną przywitał się skinieniem głowy. Był ubrany w tradycyjny długi płaszcz Tadżyków w granatowym kolorze ze złotymi obramowaniami i ozdobami na połach.
Kierowca włączył muzykę z telefonu.
– Musisz poczuć klimat – przekrzykiwał dość jazgotliwą piosenkę brodacz. – Perski i tadżycki są jak brat i siostra, dlatego słuchamy też perskich wykonawców i wszystko rozumiemy, ale ta piosenka jest akurat nasza.
Samarkanda została z tyłu, a my wjechaliśmy w miejsce przypominające ogromny plac budowy przeorany pracą koparek. Ujrzałem mniej lub bardziej ostre klify kilkumetrowej wysokości z wyrwami w ziemi, dróżkami pomiędzy nimi i gdzieniegdzie świeżą, wczesnowiosenną trawą.
Zaczynało się właśnie świętowanie perskiego nowego roku – Nowruzu. To największe święto w kalendarzu Uzbekistanu, Tadżykistanu,Azerbejdżanu, Kurdystanu, Iranu i całej Azji Centralnej.
Z tej okazji w miejscu, do którego dotarliśmy, odbywało się Buzkaszi – tradycyjna gra zespołowa koczowników stepowych, nosząca też inne nazwy np. Kok-Boru, Kupgari. Biorą w niej udział dziesiątki, a nieraz i setki jeźdźców na koniach. Polega to na tym, że jeździec najpierw podnosi z ziemi ubitego barana, a następnie galopuje z nim we wskazane przez sędziów miejsce. Panuje przy tym wielki harmider i niebywały ścisk, ponieważ konkurenci starają się „zdobycz” odebrać. Jeździec musi za wszelką cenę utrzymać się w siodle, ponieważ współzawodnicy nie szczędzą ani nahajek, ani właściwie żadnego ze środków, by barana odzyskać.
Co prawda Tadżycy szczycili się zawsze tym, że są ludnością osiadłą i że to oni narzucili kulturę dawnych Persów turkijskim koczownikom, a nie na odwrót, ale akurat w tym wypadku wyglądało na to, że jest to raczej efekt niebywałej widowiskowości takiego sportu i dlatego jego zaraźliwy czar przyjął się także wśród nich.
Pasażer, który do nas się dosiadł, był właśnie takim zawodnikiem. Wsiadł na konia i popędził w dół przygotowanego pod zawody terenu, jaki znajdował się poniżej przeznaczonych dla widowni i sędziów „klifów”. Tam już się kotłowało – ilu jeźdźców o różnej posturze, stroju i nakryciach głowy, tyle też różnych końskich maści.
Chętnych zdobyć zwyczajowe przy takich okazjach nagrody pieniężne było około osiemdziesięciu, a w porywach stu. W zależności od przerw, jakie w tak wyczerpujących zawodach były nieodzowne.
Zgrabności poruszania się jeźdźców, ich siły w walce i rozumienia intencji u koni karych, szarych, nakrapianych, białych nie da się opisać. Takich koni Azja Środkowa od Kazachstanu po Afganistan jest pełna. Często puszczanych samopas, pół dzikich, przygotowanych do trudnych warunków. Niektóre trenuje się wyłącznie do rozgrywek Buzkaszi. Przyglądałem się też siodłom – nie były to wyroby współczesne i kupne. Zawodnicy nie mieli na sobie żadnych numerów, znaków rozpoznawczych czy opasek. Były to lokalne zawody i wszyscy tu się dobrze znali.
Organizację takich zawodów objaśnił mi pewien starszy Tadżyk w tiubietiejce.
– Jak jest wolny dzień i chcemy miło spędzić czas, to po prostu dostajesz telefon od przyjaciela i on cię informuje, że tu i tu, o tej porze sie spotykamy – powiedział. – Potem ja dzwonię do znajomego jeźdźca, on informuje rodzinę, ta przyjeżdża swoim samochodem. To jest taki łańcuszek. Ci, co mieszkają blisko i są zawodnikami, przyjeżdżają konno. Auta natomiast parkujemy przed albo nad tymi górkami. Wystarczy pół godziny, godzina i zaczynamy…
– A tu są tylko Tadżycy? – pytam.
– Nie. Uzbecy też, ale większość to my.
Ta gra, może i prosta w swej istocie, ale jest na tyle widowiskowa i wciągająca, że hipnotyzowała i frapowała nawet kompletnych laików jak ja.
Pojedyncza rozgrywka nie trwała długo krótko. Gdy jeździec zdołał urwać się pogoni na dwie, trzy długości, to zawodnikom pozostawało tylko przyglądać się, jak rzuca zwierzę na wyznaczone przez sędziów miejsce.
Wygrany unosił ręce w górę, bądź wydawał okrzyk radości, a sędziowie zaliczali mu zwycięstwo. I tak kolejka za kolejką. Kilka minut walki, wyłonienie zwycięzcy i następna runda.
Sędziowie stali na naczepie z nagłośnieniem, które w tym całym harmidrze było nieodzowne. Tempo rywalizacji potęgowała nie tylko sama rozgrywka, ale i emocjonalne prowadzenie przez mikrofon całych zawodów przez starszych mężczyzn.
Podczas jazdy uczestnicy niekiedy smagali konie i nawet siebie wzajemnie, słychać było głośne okrzyki, panowały wielkie emocje. Ale obserwowane przeze mnie zawody i tak były już łagodniejsze od tego, czym było Buzkaszi jeszcze kilkadziesiąt lat temu. Wtedy baran był żywy, a targano nim jak lalką. Jego przechwycenie, utrzymanie, pozycja w siodle i w końcu umknięcie pogoni było jeszcze trudniejsze.
Moi kompani rozeszli się po pagórkach znaczących granice pola bitwy. Po chwili właściciel hotelu, w którym nocowałem, autem przywiózł ciekawego widowiska jak ja Francuza. Namawiał go do okiełznania jednego z koni pomiędzy zawodami. Tamten przytomnie odmówił. Moi weseli kompani próbowali tego i ze mną. Próbowałem wsiąść na konia, którego podstawił mi zabrany po drodze jeździec. Koń się zerwał, a od ciosu kopytem uchronił mnie kierowca naszego auta.
– To nic takiego – starali się mnie uspokoić kompani. – U nas to nawet ludzie giną podczas tej gry.
– Naprawdę?
– Oczywiście. Ktoś spadnie z siodła, czyjś koń uderzy go w głowę, albo przy pełnej prędkości zahaczy o innego jeźdźca i nieszczęście gotowe.
Po około półtorej godziny od rozpoczęcia zawodów dowiedziałem się, że sama impreza była nie tylko spontaniczna, ale i nielegalna. Czemu? Bo samorzutna, bez państwowych oficjeli, sponsorów? Bez parasola ochronnego mogła się różnie skończyć tak dla uczestników, zaproszonych gości, właścicieli goszczących ich pensjonatów, a także dla organizatorów. Może zadecydowały względy bezpieczeństwa? Po chwili sytuację wyjaśnili mi moi kompani:
– Chyba musimy się zbierać. Przyjechały „mienty” (pogardliwe, zapożyczone od Rosjan, określenie policjantów).
W tym momencie usłyszałem całą wiązankę przekleństw po rosyjsku. Rzecz bardzo ciekawa – mieszkańcy Azji Centralnej w chwilach większych emocji korzystają z rosyjskich wulgaryzmów chętniej nawet niż ze swoich.
– Co tym „mientom” nie pasuje? – zapytałem.
–Ty pewnie myślisz, że same zawody, co? Nie! Im nie pasuje to, że nie dostali za nie łapówki, bo nasi się postawili i powiedzieli, że pieniędzy nie dadzą.
Nie minęło dziesięć minut, a dowiedziałem się, że organizatorzy trafią za to na dobę do więzienia, a innym nie pozostaje nic innego niż rozejść się do domów.
Nikt nie oponował. To może nie była dyktatura jak za Karimowa, ale wciąż w najlepszym razie państwo policyjne, a w najgorszym dyktatura miękka. To jest modus operandi całej skorumpowanej struktury państw środkowoazjatyckich.
Dokończenie nastąpi
Fot. autor