Postanowieniem składu orzekającego Sokrat Janowicz został wykluczony z szeregów partii z jednoczesnym nakazem dyscyplinarnego zwolnienia z pracy w redakcji „Niwy”. Zachowała się poufna notatka w tej sprawie, sporządzona kilka tygodni później przez przewodniczącego WKKP tow. Kiryluka. Napisano w niej, iż podstawą do wykluczenia z partii był list do Karpiuka, „który ten przesłał do KW PZPR” (w rzeczywistości przechwyciły go służby drogą operacyjną).
Zanim zapadła sroga decyzja, sprawę długo procedowano w gmachu na Próchnika w wąskim gronie i ścisłej tajemnicy. Sam Janowicz również do końca dusił to w sobie, w redakcji nikomu nie mówił, w jakich tarapatach się znalazł.
Za złośliwą zniewagę PRL
Ale oto pod koniec września 1970 r. do naczelnego osobiście zatelefonował towarzysz Kiryluk. – Przyjdźcie do mnie, jest sprawa – zdawkowo zakomunikował. Jerzy Wołkowycki temu zdarzeniu poświęcił nieco miejsca we wspomnieniowej książeczce „Wiry”. Z organem kontroli partyjnej nigdy wcześniej nie miał do czynienia, ale wiedział, że wzywają tam „nie po to, by prawić komplementy”. Do Domu Partii szedł zestresowany, a głowa pękała mu od myśli, jakich to grzechów mógł się dopuścić. Kiryluk jednak spowiadać go nie zamierzał. W gabinecie uprzejmie kazał mu usiąść przy stoliku kawowym, prosząc o zapoznanie się z kancelaryjną teczką. Był w niej list Janowicza do Karpiuka i protokół z posiedzenia składu orzekającego WKKP. Wołkowycki wspominał, że osłupiał, gdy zaczął czytać „jakiś zwariowany ogląd sytuacji Białorusinów w Polsce”. Nie dowierzał oczom, widząc pod nim podpis swego dziennikarza i kwalifikację „Złośliwa zniewaga PRL”. Sokratowi nie mógł darować, „po kiego diabła, głupi, „raport” swój wysłał za granicę”. Kiedy zaś przeczytał treść orzeczenia, zrodziło się w nim współczucie, żal i pretensje, „dlaczego, gdy wpadł w tarapaty, nie przyszedł po radę, jak się z nich wydostać”.
Orzeczenie partyjnej komisji było dla Janowicza dotkliwe i bolesne, jak się wkrótce okazało miało daleko idące konsekwencje, rujnując mu życie. Skutki mogły być jeszcze gorsze. Niewiele brakowało, by trafił do więzienia. Janowicz był tego świadomy. Agent „Dąb”, relacjonując dla SB rozmowę, którą pół roku później przeprowadził z Tatianą Janowicz, powiedział że „ona i mąż bali się, że nawet wsadzą go do więzienia, ale na razie wszystko przycichło”.
Wróg ustroju
O takim zagrożeniu w „Wirach” wspomina też Wołkowycki. Kiryluk miał mu otwarcie powiedzieć, że „gdyby sprawa nie dotyczyła „Niwy”, skończyłaby się w sądzie”. Odstąpiono od tego, bo nie chciano mieć w Białymstoku „białoruskiego procesu narodowego”.
Wołkowycki w redakcyjnej rozmowie, która ukazała się w „Czasopisie” w lutym 2001 r., przekonywał, że Janowicza wyrzucono z partii za antykomunizm, ale za antypolskość. Tak interpretował on list do Karpiuka, „w którym Sokrat krytykował Polskę za to, że asymiluje Białorusinów”. Takie uproszczenie jest niesprawiedliwe. Janowicz stał się wrogiem nie Polski i Polaków ale ówczesnego ustroju. Potwierdza to treść wspomnianej poufnej notatki służbowej, szczególnie jej końcowy fragment:
„(…) Niejednokrotnie zajmował antypartyjne stanowisko w swych artykułach pisanych do „Niwy” lub „Kalendarza Białoruskiego”. Przeprowadzone z nim rozmowy na te tematy przez przedstawicieli KW PZPR i Urzędu Spraw Wewnętrznych nie dawały pożądanych rezultatów”.
Przyszłego przewodniczącego Białoruskiego Zjednoczenia Demokratycznego ukarano przede wszystkim za antyradzieckość. „Nawet najbardziej obłędny wróg ZSRR nie zdobyłby się na taki atak” – mówił Kiryluk w swej mowie oskarżycielskiej.
30 września 1970 r., tuż po wydaniu przez WKKP postanowienia o wydaleniu Sokrata Janowicza z szeregów partii, odbyło się otwarte wspólne zebranie podstawowych organizacji partyjnych (POP) redakcji „Niwy” i „Gazety Białostockiej”. Sprowadziło się ono do wygłoszenia ponaddwugodzinnego referatu przez przewodniczącego WKKP tow. Mikołaja Kiryluka. W artykule „Tak to robiono w Białymstoku” („Cz” 7-8/2001) jego autor, Zbigniew Nasiadko, który uczestniczył w tym zebraniu jako dziennikarz „Gazety Białostockiej” (wkrótce on także został wydalony z partii), napisał że „towarzysz Kiryluk bardzo szczegółowo omówił antypartyjną, antysocjalistyczną i antyradziecką działalność Janowicza”. Nie było pytań ani dyskusji, w milczeniu wszyscy rozeszli się do domów.
Tego samego dnia Janowicz złożył rezygnację z członkostwa w BTSK, a nazajutrz zrzekł się podjętej wcześniej redakcji „Kalendarza Białoruskiego” na 1971 r.
W redakcji „Niwy” dostał zwolnienie z pracy z trzymiesięcznym wypowiedzeniem. Odszedł po miesiącu, 1 listopada, „by obecnością swoją nie potęgować nastrojów szkodliwej sensacji, ordynarnego ciekawstwa czy zasmucającego przygnębienia” (cytat z jego późniejszego listu do sekretarza KW PZPR Witolda Mikulskiego).
Urządzono mu przyjęcie pożegnalne. TW „Kowalski” później donosił, że koledzy i koleżanki z redakcji „żegnali go jako skrzywdzonego bohatera”. W imprezie uczestniczyli też Edward Redliński i Zbigniew Nasiadko. Czy szef był obecny, nie wiadomo. Janowicz w swych wspomnieniach napisał, że „Wołkowycki ani trochę nie przeżywał wtedy jego kłopotów, stronił od towarzystwa”. Mimo to na pożegnanie zrobił mu miły prezent, udostępniając na cały dzień samochód służbowy na rodzinną wycieczkę. „Z żoną i synami byliśmy Hajnówce, Bielsku…” (z „Nie żal prażytaha”).
Też wylecieli z pracy
Późniejsze kłopoty Sokrata Wołkowycki we wspomnianej rozmowie w „Cz” nieco bagatelizował, co pisarza z Krynek zbulwersowało i napisał replikę pod wymownym tytułem „Dla kogo tylko nieprzyjemność, a dla kogo nieszczęście” („Cz” 3/2001).
Wołkowycki, choć tego nie okazywał, po ludzku Janowiczowi jednak współczuł. W dziale kadr załatwił zmianę dyscyplinarnego zwolnienia z pracy na porozumienie stron. Po dwóch latach na przekór towarzyszom z KW i bezpiece zaczął znów publikować jego artykuły. W 1981 r. w rozgardiaszu karnawału Solidarności przyjął go do pracy w redakcji na pół etatu jako redaktora technicznego.
Sam Janowicz Wołkowyckiego w gruncie rzeczy poważał i doceniał jego niekwestionowane zasługi dla białoruskości na Białostocczyźnie jako wytrawnego inteligentnego redaktora naczelnego i nietuzinkowego literata. Tyle że wtedy, jesienią 1970 r., Sokrat znalazł się na bruku. Na zawsze utracił komfort i przywileje, jakimi jego szef mógł cieszyć się do samej emerytury, korzystając chociażby z półdarmowych wczasów i to dwa razy do roku, zimą i latem.
Tamtej jesieni jakieś fatum zawisło też nad dziennikarzami i literatami, z którymi Janowicz się przyjaźnił. Wkrótce po nim wyrzucono z partii i zwolniono z pracy Włodzimierza Pawluczuka i Zbigniewa Nasiadkę. Im także zarzucono działalność „antypartyjną i antysocjalistyczną”.
Tatiana Janowicz we wspomnianej rozmowie z TW „Dąb” wyraziła pogląd, że represje te wynikały z zażyłych kontaktów koleżeńskich z jej mężem. „Kiedy Sokrata wyrzucono – cytował jej słowa agent swemu oficerowi prowadzącemu – wymówienie z pracy złożył Pawluczuk. Zagrozili mu, że jak tego nie cofnie, to nigdzie na terenie Białegostoku nie znajdzie pracy. Kiedy cofnął wymówienie, to po jakimś czasie dano mu zwolnienie. Również Nasiadko z „Gazety Białostockiej” został wyrzucony z pracy, gdyż często przychodził do Janowicza i dyskutował na różne tematy. W wyniku całej tej akcji ucierpiał również Redliński. Również i na Chmielewskiego są zarzuty”.
Sprawy miały się jednak nieco inaczej. Pawluczuk i Nasiadko wylecieli z pracy przede wszystkim za kontakty z Edwardem Redlińskim. „Zgodnie z wykładnią ideologów socjalizmu z białostockiego KW PZPR był on wtedy najgroźniejszym i, co gorsza, jawnym przeciwnikiem władzy ludowej na Białostocczyźnie. Mieszkał w Białymstoku, lecz swoje wspaniałe reportaże publikował w warszawskim tygodniku „Kultura”. Zaś funkcjonariusze SB, którym wielokrotnie zlecano jego unieszkodliwienie i wyciszenie, byli zupełnie bezradni – nie mogli znaleźć na niego żadnego „haka” (cyt. z artykułu „Tak to robiono w Białymstoku”).
Pawluczuk rzeczywiście dodatkowo podpadł towarzyszom z gmachu na Próchnika za to, że wstawił się za Janowiczem i miał odmienne zdanie w kwestii polityki władz wobec mniejszości białoruskiej. Jak donosił TW „Dąb”, miał on wyznać przewodniczącemu oddziału BTSK w Hajnówce, iż „zabrał głos na posiedzeniu partyjnym, w którym skrytykował ostro „Niwę” za ten kształt co ma teraz i za to wyrzucili go z partii”.
Znajduje to potwierdzenie także w esbeckiej notatce, sporządzonej ze słów KO „Z”, który informował, iż osobiście był świadkiem sprzeczek pomiędzy Pawluczukiem a Wołkowyckim. „Pawluczuk dąży do zmiany charakteru tego czasopisma, chcąc by było ono bardziej „białoruskie” i (…) zajmuje odmienne stanowisko w szeregu spraw społecznych”.
Wałodźka Paŭluczuk na etat w „Niwie” został przyjęty 1 lutego 1963 r. Wcześniej publikował w niej krótkie materiały jako wiejski korespondent z Ryboł. Pracując, zaocznie się kształcił. Ukończył liceum pedagogiczne, a następnie socjologię w Wyższej Szkole Nauk Społecznych przy KC PZPR w Warszawie. Tam w 1970 r. obronił słynną pracę doktorską, napisaną trochę w oparciu o głośną historię przedwojennego ruchu religijnego, promieniującego z Grzybowszczyzny i Wierszalina. Doktoryzował się na podstawie rozprawy „Światopogląd jednostki w warunkach rozpadu społeczności tradycyjnej”. Dla towarzyszy z Próchnika błyskotliwa kariera naukowa Pawluczuka nie miała żadnego znaczenia. Na fali sprawy Janowicza w październiku 1970 r. świeżo upieczonego doktora nauk na dywanik wezwał szef komisji kontroli partyjnej Mikołaj Kiryluk. – Sprzymierzyliście się z wrogiem partii Redlińskim – oznajmił mu. – Jesteście nacjonalistą i polskim, i jednocześnie białoruskim. W szeregach partii miejsca dla was nie ma. Szukajcie też dla siebie innej pracy. Szukajcie, bo inaczej podciągniemy was pod ustawę antypasożytniczą”. Tak wspominał tamtą rozmowę Pawluczuk w artykule Mirosławy Łukszy w kwietniowym numerze „Czasopisu” w 2012 r.
Podobnie było w przypadku Zbigniewa Nasiadki, z pochodzenia Kurpia. Będąc z wykształcenia inżynierem rolnikiem (studiował w Charkowie) zatrudnił się w „Gazecie Białostockiej”, ukończywszy przedtem Studium Dziennikarskie na Uniwersytecie Warszawskim. Publikował teksty o tematyce wiejskiej, za co był często dodatkowo nagradzany. Po latach wspominał:
„28 listopada 1970 r. odebrałem jedną z takich nagród, zaś już 3 grudnia zastępca redaktora naczelnego drżącymi rękami wręczył mi wymówienie z pracy. I jak robot wyrecytował jego przyczynę: „za antypartyjną i antysocjalistyczną działalność, i kontakty z Redlińskim” (cyt. z artykułu „Tak to robiono w Białymstoku”).
Na Białorusi również kłopoty
Jak na ironię losu w niełaskę własnych dygnitarzy popadł także w Grodnie Alaksiej Karpiuk. Z szeregów Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego wykluczono go jednak nieco później, bo wiosną 1972 r., a ze sprawą Janowicza raczej nie miało to nic wspólnego. Jak podaje Wikipedia, jeszcze 20 czerwca 1969 r. szef KGB w Moskwie Jurij Andropow (w 1982 r. po śmierci Breżniewa został przywódcą ZSRR) wysłał tajny list do KZ KPZPR, w którym powiadamiał, że podległe mu służby są w posiadaniu informacji o „niezdrowych politycznie nastawieniach białoruskich pisarzy – członków partii Karpiuka i Bykowa”. Było to oczywiście pokłosiem ich ostrych wystąpień na zjeździe literatów w 1966 r. Karpiuk padł potem ofiarą intrygi za sprawą dwóch oficerów KGB, którzy przedstawili kompromitujące go dokumenty. 21 kwietnia 1972 r. został wyrzucony z partii pod zarzutem nacjonalizmu, kułackiego pochodzenia i kłamstwa na temat swojej przeszłości. Chodziło zwłaszcza o jego dziesięciomiesięczny pobyt w hitlerowskim obozie w Stutthof, z którego jesienią 1943 r. udało mu się uciec. W świetle dokumentów obozowych, będących w posiadaniu KGB, był on tam kapo i pobierał za to od Niemców pieniądze.
Jak Janowicz napisał w „Nie żal prażytaha”, Karpiuk poprosił o pomoc Omiljanowicza z Białegostoku, który osobiście pojechał do Stutthof (Sztutowa), gdzie po wojnie utworzono muzeum. Tam podobno zdobył informacje, że więźniom obozu rzeczywiście wypłacano trochę marek na papierosy (należy przypuszczać, że KGB było w posiadaniu wykazów z pokwitowaniem Karpiuka). Tym samym Omiljanowicz wybawił kolegę z opresji. W oparciu o uzyskane przez niego informacje Karpiukowi udało się udowodnić, że oficerowie KGB dokumenty obozowe sfałszowali. Pomógł mu w tym pierwszy sekretarz Komunistycznej Partii Białorusi Piotr Maszeraŭ, z którym dobrze się znali. Obaj uciekli z niemieckiej niewoli i dowodzili oddziałami sowieckich partyzantów.
Swoje przeżycia w obozie i ucieczkę Karpiuk opisał w wydanej w 1964 r. książce „Odyseja puszczańska”. Przedstawił w nim siebie w wyraźnie wyidealizowany sposób – jako stale ocierającego się o śmierć bohatera. Szczególnie podczas ucieczki. W książce ani słowem jednak nie wspomina, że do domu w Straszewie przedostał się w niemieckim mundurze, co sąsiedzi dobrze zapamiętali. Zatem jak było naprawdę, tego nie wiadomo.
Opresje słabną
Z tej trójki nikt nie podnosił się z opresji tak długo i tyle nie ucierpiał co Janowicz.
Włodzimierz Pawluczuk po odejściu z „Niwy”, choć miał stopień naukowy doktora, dobrze wiedział, że żadna uczelnia w kraju go nie przyjmie. Początkowo bezskutecznie szukał pracy w szkole. Na trzy miesiące udało mu się zatrudnić w… KC PZPR w Warszawie w Pracowni Badań nad Młodzieżą. Wyleciał z hukiem, gdy wydało się, że wyrzucono go z partii. Na trzy kolejne miesiące znajomi załatwili mu pracę w Urzędzie Wojewódzkim w Białymstoku w nadzorze nad cegielniami. Potem pół roku nie pracował, żona także. Wreszcie przyjęto go do pracy w bibliotece Filii Uniwersytetu Warszawskiego w Białymstoku, bo potrzebowano tam regionalisty.
Po półtorej roku od wyrzucenia z partii Pawluczukowi członkostwo w szeregach PZPR przywrócono, co otworzyło mu drogę do kariery. Stało się to możliwe, gdy w Białymstoku zmieniły się władze partyjne. Na początku stycznia 1972 r. na stanowisku I sekretarza KW PZPR twardogłowego i sędziwego już Arkadiusza Łaszewicza zastąpił 35-letni, młody i energiczny, Zdzisław Kurowski z Warszawy. Pawluczuk wspominał, że nowy włodarz osobiście wyciągnął do niego pomocną dłoń, zaprosił do siebie i zapytał, czy nie chce wrócić do „Niwy”. Ale Wałodźkę ciągnęło do świata akademickiego. Kurowski udzielił mu rekomendacji, by mógł podjąć pracę w Ośrodku Badań Naukowych w Białymstoku. Po dziesięciu latach przeniósł się do Krakowa, gdzie został wykładowcą religioznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim i z czasem uzyskał stopień profesorski.
Po zmianie gospodarza Domu Partii na Próchnika partyjną legitymację zwrócono też Zbigniewowi Nasiadce, choć do akt wpisano mu naganę. Pracował wówczas w PTTK w Białymstoku, gdzie z trudem udało mu się zatrudnić. Wcześniej w poszukiwaniu pracy był w Olsztynie, Koszalinie aż dzięki znajomościom znalazł ją w ukazującym sie w Szczecinie tygodniku „Wiadomości Zachodnie”. Ciągnęło go jednak do Białegostoku, gdzie zostawił dom i rodzinę. Po półtorej roku przerwy mógł starać o pracę dziennikarza w „Gazecie Białostockiej” lub innej redakcji, ale do emerytury pracował już jako agronom, wykorzystując swój dyplom inżyniera rolnika.
Alaksiej Karpiuk, inwigilowany przez KGB, pracy nie mógł znaleźć prawie przez trzy lata. Dopiero dzięki wstawiennictwu Maszerawa w kwietniu 1973 r. został przywrócony w szeregi partii. Znów mógł wydawać swoje książki, a kilka lat później objął stanowisko dyrektora Republikańskiego Muzeum Ateizmu i Historii Religii w Grodnie.
W Białymstoku wszystko to działo się na przełomie dwóch etapów „budowy socjalizmu”, kiedy kończyła się epoka Gomułki i zaczynała dekada gierkowska. W kraju powiało optymizmem i nadzieją. Znacząco podniósł się standard życia, poprawiło się zaopatrzenie sklepów, było ono najobfitsze w historii PRL. Na półkach pojawiły się niewidziane wcześniej pomarańcze, coca-cola, a w kinach i telewizji mnóstwo amerykańskich filmów, z radia leciały światowe przeboje. Choć „Drugą Polskę” budowano z kredytów, tamto pokolenie do dziś postrzega ówczesną rzeczywistość z sentymentem i w kolorowych barwach.
Tymczasem w życiu Sokrata Janowicza nastał okres prawdziwej gehenny.
Cdn
Jerzy Chmielewski