17 lutego 1973 r. szef białostockiej bezpieki ppłk Edward Rodziewicz przekazał na ręce I sekretarza KW PZPR Zdzisława Kurowskiego liczące sześć stron maszynopisu szczegółowe sprawozdanie z przebiegu odbytego cztery dni wcześniej spotkania literatów i artystów w klubie związków zawodowych. Podsumowaniem raportu były wnioski i wykaz planowanych przedsięwzięć operacyjnych w celu uspokojenia nastrojów w środowisku białostockiej inteligencji. „W związku z tym, że Janowicz Sokrat jest podawany przy różnego rodzaju okazjach jako przykład „nieprawidłowego wykorzystania talentu”, należałoby zaproponować instancji partyjnej zatrudnienie według posiadanych kwalifikacji” – tak brzmiało jedno z zaleceń.
W materiałach IPN nie ma informacji, jaka była reakcja KW PZPR. W „Nie żal prażytaha” Janowicz wspomina jednak, że towarzysz Kurowski osobiście do niego zatelefonował. „Nic konkretnego nie powiedział, ot porozmawialiśmy sobie jak to mówią o zdrowiu i pogodzie” – tak to zapamiętał. „Sam fakt jednak zakłopotania moją osobą takiego partyjnego bosa wywołał we mnie stan bliski euforii, nadzieję na ratunek” – wspominał.
Wreszcie praca na miarę oczekiwań
Nie mylił się, choć na konkrety przyszło mu poczekać jeszcze kilka miesięcy. Kurowski przekazał sprawę do wydziału kultury, będącego w gestii sekretarza, tow. Józefa Zalewskiego. Od czasu do czasu umawiał się on z Janowiczem na spotkania w swym gabinecie. Zapewniał pisarza, że czyni starania, by znaleźć mu pracę w jakimś domu kultury. W tej sprawie zadzwonił nawet w jego obecności do wiceprezydenta Białegostoku. O powrocie do „Niwy” nie było mowy. – Nie zgodzi się na to zespół redakcyjny – przekonywał tow. Zalewski. Była to oczywiście wymówka, gdyż wykluczonego z szeregów partii dziennikarza nie można było powtórnie tam zatrudnić.
Mijały tygodnie, miesiące. W międzyczasie w warszawskiej „Literaturze” ukazał się artykuł „Kawałek chleba”. Janowicz żalił się w nim, iż jako członek Związku Literatów Polskich, z uniwersyteckim dyplomem, jest „ganiany po kątach”.
W Białymstoku wybuchł skandal. Na korytarzu Domu Partii towarzysz Kiryluk Janowicza złajał:
„Jak wam nie wstyd kalać swoje gniazdo!? Przecież nikt wam jaj nie urwał, korzystacie z pełni praw obywatelskich, głosujecie w wyborach, a mogło być inaczej: to ja wybroniłem was potem przed prokuraturą i sądem, kiblowalibyście w pierdlu… Rozumiemy się?” (cyt z „Nie żal prażytaha”).
Taka sytuacja stawała się coraz bardziej niewygodna z punktu widzenia SB i partii. W końcu towarzysze z KW spowodowali, że Janowicz od lipca 1973 r. zaczął pracować w Miejskiej Poradni Kulturalno-Oświatowej w Białymstoku. Choć został zatrudniony tylko na pół etatu, propozycję tę przyjął wręcz z euforią. „Z entuzjazmu ma dusza piała hymny” – napisał potem we wspomnieniach.
Powierzono mu stanowisko instruktora ds. organizacji pracy kulturalnej w placówkach terenowych. Zajmował się, co mu bardzo odpowiadało, popularyzacją literatury. W praktyce oznaczało to organizowanie spotkań z pisarzami, w tym również ze swoimi czytelnikami.
Do pracy miał niedaleko, dziesięć minut na pieszo. Poradnia – zaczątek przyszłego Miejskiego Domu Kultury – mieściła się w byłej bóżnicy żydowskiej przy ulicy Pięknej. Posiadał też już liczne kontakty z pisarzami z Warszawy i innych miast, którym zaczął organizować spotkania autorskie w Białymstoku. Wśród nich byli tłumacze jego miniatur-sokratek. Tak się złożyło, że akurat ukazały się one w wydawnictwie Iskry, w książce „Wielkie miasto Białystok”, o której od razu zrobiło się bardzo głośno. Takie spotkania stały się zatem również znakomitą okazją do promowania własnego tomiku.
Podczas każdego z nich był bacznie obserwowany przez agentów SB, którzy mieli za zadanie sprawdzanie, czy wypowiedzi Janowicza i zapraszanych przez niego pisarzy nie zawierają antysocjalistycznych akcentów. Informatorzy po spotkaniach zdawali relacje z nich oficerowi, który sporządzał potem notatki służbowe.
Inwigilowali też pisarzy z Warszawy
Janowicz, jeszcze zanim formalnie został zatrudniony jako instruktor „ko” (kulturalno-oświatowy), zaczął już po kolei zapraszać do Białegostoku Andrzeja Drawicza, Wiktora Woroszylskiego, Kazimierza Orłosia, Jana Huszczę… Wówczas były to ważne figury w polskiej literaturze. Jednocześnie cechowała ich niepokorność wobec władzy, z czego Janowicz nie do końca zdawał jeszcze sobie sprawę.
SB podejmowała działania, by do zaplanowanych spotkań nie doszło. O tym najpewniej decydował jednak osobiście tow. Kurowski. Świadczy o tym korespondencja służbowa ppłk. Rodziewicza. 21 marca 1973 r. I sekretarzowi KW PZPR przekazał on informację na temat zaplanowanych na kwiecień spotkań autorskich z Wiktorem Woroszylskim i Kazimierzem Orłosiem w klubie Związku Nauczycielstwa Polskiego „Bakałarz”. W oparciu o materiały operacyjne obaj literaci zostali opisani w bardzo niekorzystnym świetle:
„Wiktor Woroszylski podczas pobytu w miesiącu sierpniu 1971 r. w BSRR spotkał się z wąską grupą swych znajomych, gdzie przedstawił w negatywnym świetle politykę kierownictwa Partii i Rządu PRL. Sugerował, że przeciwko temu kierownictwu „narasta opozycja określonych środowisk i sił”, z którymi Woroszylski się utożsamiał.
Kazimierz Orłoś w szeregu kwestiach dot. polityki kulturalnej państwa zajmuje negatywne stanowisko. W roku bieżącym wywiózł z kraju i opublikował w „Kulturze” paryskiej własną książkę pt. „Cudowna Melina”, szkalującą ustrój PRL i Partię.
Biorąc pod uwagę negatywne postawy Kazimierza Orłosia i Wiktora Woroszylskiego należy się spodziewać, że mogą oni wykorzystywać legalną płaszczyznę do destrukcyjnego oddziaływania na białostockie środowiska twórcze”.
Tow. I sekretarz, który był już po słowie z Janowiczem, jego inicjatywy nie zablokował. Młody i energiczny gospodarz białostockiego Domu Partii wiedział, że ma do czynienia z inteligentem, na którego uwzięły się służby. Zresztą koncentrował się teraz na czym innym. Realizował tzw. białostockie przyśpieszenie z boomem inwestycyjnym i szykował się do mających się odbyć jesienią w Białymstoku Centralnych Dożynek.
Mimo to funkcjonariusze SB przeprowadzili „uświadamiające” rozmowy z białostockim kierownictwem ZNP. W wyniku tych nacisków „rozmówcy zgodzili się co do naszych sugestii i zrobią wszystko, aby planowane spotkania nie doszły do skutku” (z notatki służbowej inspektora Wydziału III por. H. Szpiczko).
Z informacji źródła „Teresa” z 6 kwietnia wynika, że Wiktor Woroszylski do Białegostoku jednak przyjechał. Zaplanowane spotkanie z nim w klubie „Bakałarz” wprawdzie się nie odbyło, lecz w dniach 3-5 kwietnia miał całą serię innych w szkołach i różnych placówkach w mieście. Woroszylskiego wszędzie oprowadzał Janowicz. W „Nie żal prażytaha” wspominał, że na spotkaniu, które odbywało się w klubie „Hermes”, nieoczekiwanie zjawiło się pół kierownictwa Komitetu Miejskiego PZPR. Nie po to wszak, by na własne oczy ujrzeć warszawskiego poetę, na siłę dyskredytowanego w partyjnych gazetach. Aparatczycy w ten sposób chcieli go utemperować. Po każdym z wierszy, które czytał Woroszylski, demonstracyjnie nie bili mu braw.
O wiele przyjemniej było na spotkaniach z Janem Huszczą, które Janowicz zorganizował już jako inspektor „ko”. Jedno z nich odbyło się w klubie BTSK przy ul. Warszawskiej 11. Ten kresowiak rodem z Wileńszczyzny Białorusinów darzył wielką sympatią. Ale nie wszystkich. O pisarzach z Białorusi tak się wypowiadał:
„Z wyjątkiem kilku, jak Bryl, Karatkiewicz, Tank, reszta to debile. Pytam u jednego: Biblię czytaliście, pisarzu? A on, wiecie, z pyskiem na mnie! To ja mu na to: Jesteś wobec tego ch…, a nie pisarz!” (cyt. z „Nie żal prażytaha”).
Sokrat Janowicz po prawie trzech latach życia w ciągłym stresie i materialnej biedzie powoli wychodził na prostą. Od jesieni 1970 r. do wiosny 1973 r. zapożyczył się u rodziny i znajomych na ponad 20 tys. zł, czyli wówczas równowartość kilkunastu przeciętnych pensji.
Książka „Wielkie miasto Białystok” umożliwiła mu dobrze płatne spotkania autorskie. Powtórnie zbliżył się też do BTSK. Po przywróceniu mu członkostwa w organizacji (SB i partyjne władze już temu nie przeszkodziły) zaczął też wyjeżdżać z prelekcjami do kół terenowych. Były one płatne, bo BTSK miało na to fundusze.
Wciąż nie było mu jednak lekko. Jego stan w tym okresie oddaje notatka ze słów inwigilującego go wówczas TW „Brzoza”. Był nim któryś z działaczy BTSK. W notatce ze spotkania z Janowiczem w połowie lutego 1974 r. donosiciel informował:
„Sokrat Janowicz, z którym nie widziałem się od lat, jest rozgoryczony i bardzo nerwowy. Przyczyną tego mają być trudności w uzyskaniu dobrze płatnej pracy oraz powrotu do redakcji „Niwy”. Bardzo dużo czasu poświęca pisaniu, co daje możliwość zapomnienia o krzywdach. Mówił też, że przeszedł bardzo trudne chwile w życiu, momentami chciał ze sobą skończyć. Życzliwości żony i dzieci zawdzięcza, iż „koszmary” ma za sobą”.
Podobnie charakteryzował zachowanie Janowicza w tym okresie jeden z funkcjonariuszy Wydziału III białostockiej SB: „Wymieniony stał się bardziej zamknięty i podejrzliwy. Kontroluje się w wypowiedziach, unika szerszych kontaktów towarzyskich. Ograniczył też bardzo poważnie kontakty korespondencyjne z osobami zamieszkałymi w kraju jak i za granicą. […] Jest on zdania, iż po ostatnich przeżyciach (wykluczenie z PZPR, wydalenie z pracy red. „Niwa” itp.) nie należy się narażać, zaś popularyzacja literatury białoruskiej zapobiegnie tzw. wynarodowieniu się młodzieży, rozwijanie działalności artystycznej, pozwoli przetrwać trudne okresy dla wspomnianej mniejszości. To działanie uważa za skuteczne i jedyne w aktualnej sytuacji, nie pociągające za sobą konsekwencji. […] Reasumując powyższe należy stwierdzić, iż aktualna postawa i nienaganne zachowanie figuranta wynikają z obaw przed poniesieniem konsekwencji. W kameralnych kontaktach i rozmowach z osobami, którym ufa, nie ukrywa swojej wrogości do aktualnych przemian, zachodzących zarówno w PRL, jak i ZSRR. W określonych warunkach jest zdolny podjąć wrogą działalność”.
Napisał drugi niebezpieczny list
Niewiele brakowało, by w ostatniej chwili Janowicz nie dostał nawet tego pół etatu na „stanowisku zgodnym ze swymi kwalifikacjami”, o co tak zabiegali jego warszawscy przyjaciele. Nie wyciągnął on bowiem wniosków ze swej lekkomyślności w 1966 r., kiedy napisał tamten nieszczęsny list do Alaksieja Karpiuka z Grodna. Na początku czerwca 1973 r. uczynił coś podobnego. Tyle że tym razem obszerny list, pełen żalu i pretensji do władz, napisał do polskich kolegów po piórze. SB natychmiast go przechwyciła. 8 czerwca ppłk Edward Rodziewicz sporządził notatkę służbową dla I sekretarza KW PZPR. Informował w niej:
„Janowicz Sokrat, członek ZLP, opracował dokument zawierający ocenę sytuacji kilku białostockich literatów, a w szczególności własną, która sugeruje rzekomy brak troski o środowisko twórcze ze strony kompetentnych władz. Dokument ten, przepisany na maszynie w kilku egzemplarzach, stara się rozkolportować wśród znajomych”.
W teczce w IPN znajduje się kopia takiego listu, który Janowicz 6 czerwca wysłał do Warszawy do Jerzego Litwiniuka, jednego z tłumaczy swych opowiadań. Nie jest to jednak zwykła kopia, lecz wersja przepisana na maszynie z zakreskowanymi przerwami w zdaniach, które dla wymogów tajności dokumentu funkcjonariusz uzupełniał potem ręcznie. Na tym egzemplarzu tych dopisków jednak nie ma. Ale i bez nich treść listu w wielu miejscach jest czytelna i zrozumiała. Oto przykłady żalów i krytyki Janowicza wobec środowiska literackiego Białegostoku i tutejszych władz:
„(…) Władza pomaga – niszczy. (…) Krzyżagórski żyje z konsultacji, dobrze. Glogier – z Redakcji, w której spędza pewną część tygodnia, może 1/3-cią, takoż Kazanecki, Omiljanowicz (Redliński w nędzy).
(…) Anonim z „góry”: Janowicz – Polakożercą! A z „Kontrastów”: Niech się wreszcie zdecyduje: Polak on czy Białorusin?!
(…) W Warszawie czuję się jak w domu, a w Białymstoku, mojej Małej Ojczyźnie, jak… (boję się nazywać).
(…) Czykwin [Jan] do mnie w kuluarach: – „Kawałek chleba” bije i we władze, i w ciebie, bo zostałeś bohaterem skandalu… We władze bije mocniej!…”.
Na szczęście dla Janowicza list ten nie wywołał już tak wielkiego oburzenia „żubrów z kawu” (tak nazywał on w nim twardogłowych towarzyszy z białostockiego Domu Partii), jak to miało miejsce dokładnie trzy lata temu. Można przypuszczać, iż od kolejnej udręki uratował go sam I sekretarz Kurowski.
„Spółdzielnia z Sienkiewicza” postanowiła jednak kontynuować działania operacyjne wobec Janowicza. Inwigilację pisarza nadzorował teraz por. Zdzisław Wasilewski, który w czerwcu 1973 r. zatwierdził plan operacyjnych przedsięwzięć z okresem ich ciągłej realizacji do końca 1975 r. Figuranta poddano nieustannej kontroli w kierunku:
„– czy zachowaniem i wypowiedziami oddziaływuje w duchu nacjonalistycznym na środowisko mniejszości białoruskiej ze szczególnym zwróceniem uwagi na aktyw ZG BTSK i młodzież;
– stałej kontroli wydawanych publikacji i artykułów zamieszczonych w „Niwie” pod kątem czy ich treści zawierają obce poglądy nacjonalistyczne, względnie czy w sposób zjadliwy atakują obecną rzeczywistość panującą w PRL i ZSRR;
– czy będzie usiłował lub utrzymuje kontakty osobiste i korespondencyjne z cudzoziemcami krajów kapitalistycznych w celu wykorzystania ich do przemycania wrogich publikacji i paszkwili za granicę”.
Do tych działań zaangażowano jednostki SB w Białymstoku, Sokółce, Dąbrowie Białostockiej, Bielsku Podlaskim, Hajnówce i Siemiatyczach. Wykorzystywano też siatkę agentów: TW „Narew”, TW „Dąb”, TW „Brzoza”, TW „Literacki”, KS „S”, KO „Kuźniecow”. Szukano też wśród znajomych figuranta kandydata na kolejnego tajnego współpracownika.
Przeglądano całą korespondencję Sokrata Janowicza oraz podsłuchiwano jego wszystkie rozmowy telefoniczne.
Cdn
Jerzy Chmielewski