Jest takie nasze słowo żaborienie. Ktoś dziś wie co ono znaczy? Pojawia się w “Słownictwie wsi Kuraszewo”, pracy doktorskiej Jana Pietruczuka. Tyle nam zostaje. Prace doktorskie, które zalegać będą w bibliotekach, pokrywając się kurzem. Ale to słowo usłyszałam wczoraj, w wiosce Mokre. A więc żyje! Żywe Pudlasze. Szcze ne wmerło, chot’ czut’ czut’ wże dychaje. Giną słowa oryginalne, gwarowe, unikatowe. Pozostaje, jeśli w ogóle, spolszczanie. Reszta upada w zapomnienie, jak w bezdenną jamę, jakie bywają w naszych łęgach. Taka jama znajduje się koło rzeki Orlanka w Hołodach, przy trasie Bielsk-Hajnówka, po lewej stronie, pod wierzbą. Nikt się tam nie zbliża nawet, bo na dnie topielców nieostrożnych co niemiara, i wozów, i koni, i skarbów zatopionych. A najwięcej to żab. Szczególnie na wiosnę. Gdy zaczynają się żabie gody woda w jamach, stawach i oczkach bulgocze jak w kastruli na plicie, koli kartopli warylisia. Eksplozja wiosny, szaleństwo namiętności, amok życia. Głowy, nogi, brzuchy, splątane jak chmielowe liany nad topielą. Christos Woskriesie! Woistiono woskriesie! i na nowo do życia przywróci to, co umarło, co szkieletem powoli się staje. A szkielet na słowo Pana ciałem, ścięgnami i skórą się pokryje. Choć kości rozrzucone były w dolinie, która była zupełnie wyschła – jak prorokował Ezechiel – to powstała armia, a była ona bardzo wielka.
I dziś wysychamy. Coraz mniej naszych słów i naszych pieśni. Coraz mniej bagien, śródpolnych oczek wodnych, leśnych strumyków i bezdennych jam. Coraz mniej żab. Klimat się zmienia. Atmosfera się zmienia. Kiedyś w byle wsi dzieciaków kłębiło się co niemiara. W byle kałuży gziło się życie, pleniło zielonością i żabim śluzem. Pełno w nich było żaborienja. Dzieciaki z kałuż wyciągały całe sznury lepkich jajeczek i przenosiły do większych zbiorników, do rowów, glinianek. Takie sznury żabich jaj przy odrobinie wyobraźni przypominają sznury pereł. Takie nasze podlaskie naszyjniki, klejnoty natury. Basiu, co znaczy żaborienje? – pytam mieszkankę Mokrego. Żabi skrzek. Ale nie tylko. To również zielona maź, co pokrywa powierzchnię wody. Kiedy trzeba było poić krowy, a woda w stawie, w kałuży była zarośnięta rzęsą, glonami lub żabimi jajkami to się mówi: nie choczut piti, bo w wodie żaborienje – Basia wie co mówi, bo sama żaborienje przenosiła. Bez dotacji, ekologicznych projektów i szkolnych inicjatyw.
Żaba potrafi oddychać nie tylko płucami, ale też skórą. Można powiedzieć, że oddycha całą sobą. Nie może żyć bez wilgoci. Gdy zanurza się w wodzie, jej ciało się rozpręża. Rozpływa się wtedy we własnej żabiej rozkoszy. Ja również wsiadam w samochód, wyjeżdżam za Białystok. Nie potrafię oddychać w pełni w mieście. Po długiej jesieni i zimie czuję się odcięta od tlenu. Muszę do lasu, na łąki, do wiosek, na sioła! Na podlaską głubinkę! Wtedy zaczynam oddychać całą skórą. Chłonę jak gąbka wszystko dookoła. To drzewo, ten kamień, ten drewniany dom. Jakaś organiczna więź przenika i porządkuje wewnętrzną strukturę. Genius loci, duch miejsca, to rzymskie bóstwo sprawujące opiekę nad określoną przestrzenią. To nie tylko krajobraz, to unikatowa atmosfera na którą składa się wiele czynników. Może zbyt wiele aby wszystkie je sobie uświadomić. Zresztą, po co? Wystarczy być a ona przenika przez skórę, krąży w żyłach, zawłaszcza duszę i przekształca na swój obraz i podobieństwo.
– Jurka, czy nasze wioski żyją jeszcze? – pytam z troską specjalistę od Klimatów Podlasia, który właśnie skręca na Trześciankę. Bo przecież przez ostatnie dwa lata kostucha kosiła szeroko, przybyli nowi na ich miejsce. Miejscowi i zamiejscowi. Dacze, letniska, działki. Ale to nawet nie chodzi o te kolorowe wyriezki nad oknami, o te drewniane domki. Coraz ich więcej w naszych wsiach, choć miejscowych ludzi coraz mniej. Ludzie zobaczyli wartość w tradycji. Odnawiają i budują. W Trześciance nie ma konserwatora zabytków, a każdy stara się zrobić „jak koliś”. Najpiękniejszy kolorowy domek z zachowanymi tradycyjnymi proporcjami i zdobieniami to tylko wielkanocna pisanka, wydmuszka, jeśli nie ma w niej genius loci, miejscowego ducha, mentalności, myślenia atawistycznymi wzorami, nie tylko tymi wyszywanymi na rucznikach i kapach. Cóż z tego, jak warszawiak dom wyremontuje jak trzeba, a ducha wniesie jakiegoś niepasującego, obcego, niezrozumiałego? Bez serc, bez ducha, to szkieletów ludy! Raz jeden tu przyjechał z daleka i powiedział, że tylko tu chce żyć i nigdzie indziej. Sąsiadka poradziła mu wbić kołki w każdym rogu pola, żeby nikt mu nie zabrał tej działki. Wtedy uwięzi opiekuńczego ducha tego miejsca i ten nie będzie mógł odejść, zostanie tu uwięziony na zawsze i będzie mu służył. Ziemia zostanie zapieczętowana. Przyjezdny zbladł, ale przemyślał sprawę i kołki wbił. I co na takiego teraz poradzisz?
– Żyją żyją! – Jurka się tylko śmieje. – Jak już ktoś tujozę posadzi albo szlabanem się zagrodzi, to prędzej miejscowy niż obcy – podsumowuje. Starzy odeszli, młodzi przyszli, i starają się. I jakoś tak się dzieje, że nawet przyjezdny przenika tym naszym duchem, i staje się do nas podobny. Genius loci chodzi po polach i pilnuje swojej krainy. Oczywiście, nie jest jak dawniej, i nie będzie. Jest inaczej. Może nawet lepiej? Starzy wszyscy mówią, że lepiej, że do dawnych czasów nie wróciliby. Taka hybryda wiejsko-miejska utworzyła się. Mozaika starego i nowego. Dawne rolnictwo umarło, to pewne jak słońce na niebie. Chłop koniem nie bronuje i do fury nie przypina, chyba że turystów powozić po okolicy. A na łąkach pod Trześcianką pasą się koniki polskie. Całe stado! Brodzą po kolana w bagnie i skubią trawę. Od kilku lat PTOP sprowadza konie, by zjadały roślinność i pomagały w ochronie rzadkich gatunków ptaków wodno-błotnych: dubeltów, derkaczy, batalionów, kropiatek.
Pani Iwona wróciła do Trywieży z Hajnówki, na rodowe siedlisko. Po podwórku łażą kozy, owce, kury. Owce rasowe – wrzosówki. Kurki też rasowe. Bardzo śmieszne, z czubami na głowie i miotełkami na nogach. Kupuję od niej jajka – zielone, nakrapiane, malutkie, wielkie, zupełnie białe i prawie czerwone. Takie zwykłe też są. Pani Iwona ma też świnie. Kto pozwolił jej hodować świnie w dobie ASF? Fundacja jej przywiozła. Świnie też są rasowe. Jedna czarna, rasy wietnamskiej- to Benek, druga biała, angielska, taka jak nasza, ale mniejsza i bardziej pękata – nazywa się Pepa. Benek i Pepa łażą po podwórku. Sąsiadka za płotem przygląda się spode łba. W Pepie widzi chodzące kiełbasy. Taka tłusta świnia! Słonina byłaby z niej gruba na pięć palców! Ale Pepa i Benek nigdy nie będą zabite. Będą łazić, ryć, zjadać zielsko i śliwki, które pospadają z drzew jesienią. Takie rozwleczenije. Sąsiadce trudno się z tym pogodzić.
Teraz każdy jedzie na wieś panem być. Przyjemność mieć. Czy w naszym podlaskim języku istniało słowo przyjemność? Albo marzenie? Szukam w “Słownictwie wsi Kuraszewo”, i nie znajduję. Pani Iwona ma wykształcenie pedagogiczne. Chce pracować z miejscowymi dziećmi, organizować im zajęcia i uczyć pożytecznych rzeczy. Ula jest medyczką. Jej pasją stało się tkanie. Kupiła krosna i tka miejscowe wzory: dywany, kapy, narzuty. Marek jest społecznikiem, chce działać na rzecz lokalnej kultury. Tomek jest przyrodnikiem. Otworzył agroturystykę i opowiada przyjezdnym o bogactwie naszej przyrody. Joanna robi teatr. Mirek pisze książki. Basia też. Jerzy fotografuje. Wszyscy oni wbijają kołki w każdym kącie naszej krainy.
Ewa Zwierzyńska