..Najgorsze są wiatr i woda. Po zabiegu nie wolno trzy dni myć się, nawet zębów. Najwyżej mokrą szmatką przetrzeć twarz i ręce. (…) Tradycja nakazuje, aby przed śmiercią dar przekazać następczyni. Gdy dar nie jest przekazany, szeptucha nie może umrzeć…
W zeszłym roku była operowana na narządy kobiece. Rozkłada przede mną wypisy ze szpitala, przynosi najnowsze wyniki.
Jestem dla niej autorytetem. Wszystko jest już dobrze, tylko zrosty po operacji bardzo bolą. Może z chirurgiem skonsultować? Niedługo pojedzie na kontrolę, to skonsultuje. W pewnej chwili łapie mnie mocno za rękę, zbliża usta do mojego ucha i mówi szeptem. Zdradza mi swoją tajemnicę, tabu, o którym mało kto wie. Po policzkach ciekną jej łzy. Jej mąż jest alkoholikiem. Gdy jest pijany podnosi na nią ręce. Był raz na leczeniu, ale nic mu nie pomogło. On leczyć się nie chce. Może ja jej coś poradzę? Uratuję? Widzę wpatrzone we mnie pełne nadziei oczy. Zadzwonić na policję? Nigdy w życiu. Raz zadzwoniła, to potem ją tak skatował, że ledwo żyła.
Na przymusowe leczenie go skierować nie mogą bez wyroku sądu, a ona nie zadzwoni. Boi się zemsty.
To może ja zadzwonię? Broń Boże, on i tak się domyśli. A ona już nie daje rady, jest umęczona. Do psychologa nie pojedzie. Nigdzie dzwonić nie będzie. Czuję narastającą bezsilność. Może niech synowie przemówią mu do rozsądku? Próbowali, ale poprawy nie ma.
***
Maria Denisiuk z Kożyna jest już bardzo słaba. Z trudem porusza się. Nawet mówienie zabiera jej sporo sił.. Na chude ciało naciągnięta bluzka, na niej gruby sweter, na nim kamizelka, na głowie zielona chustka, mimo że za oknem gorący sierpień. Ale przyjmie mnie, przyjmie. Codziennie kogoś przyjmuje.– Za mojej młodości dwie szeptuchy tu były – zaczyna opowiadać. – Moja matka i babka w Stupnikach. Ale każdy coś tam potrafił sam zrobić. Matki dzieci przez spódnicę przeciągały, gdy urok ktoś na nie rzucił, albo wycierały je majtkami. Jak rozpoznać kto urok rzuca? Ty nie rozpoznasz i ja nie rozpoznam, i ten kto rzuca, też nie rozpozna, bo może nawet nie wiedzieć że „złe oko” ma. Spojrzy na dziecko i już ono zaczyna kręcić się, coś mu boli, płacze, uspokoić się nie może. Krowę też może zauroczyć, albo konia. Padają wtedy zwierzęta na ziemię i leżą, od razu wiadomo, że od złych oczu.
Maria jest znana bardziej jako śpiewaczka. Odkryli ją etnografowie i badacze śpiewu tradycyjnego. Fenomenalna pamięć pani Marii przechowuje setki pieśni i melodii. Pieśni są skrupulatnie przez badaczy nagrywane i digitalizowane, organizowane są warsztaty śpiewu tradycyjnego, na których Maria naucza dawnych pieśni nowe pokolenia młodzieży. Na starość doczekała sławy, wydania płyt i śpiewnika. Z dumą trzyma go w ręku, na okładce widnieje jej zdjęcie. – Ja kochałam śpiewać – mówi. – Sama sobie śpiewałam. Lubiłam i szeptanie, i śpiewanie, ale śpiewanie bardziej. Od dzieciństwa śpiewałam. Jak krowy pasłam, to śpiewałam, aby słoneczko szybciej zachodziło. Och, wtedy można było do domu wrócić i w końcu posiedzieć! Bardzo dobrą pamięć miałam. Wystarczy, że jakaś baba raz coś zaśpiewa, a ja potem w nocy leżę i przypominam, słowa składam, i rano już umiem zaśpiewać całą piosenkę. Wiosenne pieśni lubię, i żniwne, wszystkie! Jak mnie nie było, to zabawy we wsi nie było. Matka mnie wyganiała do ludzi: idź zaśpiewaj im. Szłam i śpiewałam, i zaraz wszyscy zaczynali śpiewać, tańczyć. Zabawa od razu rozkręcała się. Kształcona nie byłam, tylko cztery klasy za Polaka zrobiłam i cztery za Ruskiego. Dalej nie było jak uczyć się, rodzice nie puszczali do szkoły, bo pracować trzeba było. Żąć zboże, siano wozić. Jak napracuję się mocno, to krzyż mnie boli. Wtedy do babki z Orli jeździłam. Od niej zawsze mi pomagało. A jak już nie dałam rady z łóżka wstać, to zięć jeździł do niej po chleb zamówiony. Jadłam go i ból mijał jak ręką odjął. Wstawałam i znów szłam w pole. Raz duszność w nocy miałam, budziłam się, spać nie mogłam. Zięć przywiózł od niej wody – od razu pomogło. Nawet batiuszka Waloczkę z Orli lubi i szanuje. Wszyscy szanują ją bardzo. Do cerkwi chodziła zawsze, co niedzielę i sobotę, pomagała w przygotowaniach do świąt, świątynię sprzątała, w chórze całe życie śpiewała. To święta kobieta jest. A do mnie jak batiuszki ustosunkowują się? Nic nie wiedzą. Ja im nie mówię, że zamawiam. Batiuszki mówią, że do babek źle chodzić, ale co w tym złego jest? Przecież one nic złego nie robią, tylko modlą się. Do mnie nawet zakonnik z Jabłecznej przyjeżdżał regularnie. A batiuszki to jak który. Jeden przychyla się, drugi nie. Jeden batiuszka do szeptuna z Tyniewicz często przyjeżdżał. Nie żyje już ani szeptun, ani ten batiuszka. Do mnie matuszka z Bielska całe życie przyjeżdżała, by różę wypalać. Mówiła, że na różę tylko wypalanie jej pomaga. I lekarze tu pacjentów przysyłają, jak sami nie dają rady. Szczególnie na wiatr, bo wiatr bardzo kręci i żadne leki nie pomagają, tylko popiół skuteczny jest. Jak wiatr się objawia? Zaczynasz w nocy kręcić się, zawroty głowy masz, nie śpisz, a boli tak bardzo, że na drugi bok nie możesz obrócić się. Wtedy popiołem ten wiatr wyciągam, a człowiek przyjeżdża po paru dniach i mówi, że spać zaczął, spokojniejszy zrobił się. Najgorsze są wiatr i woda. Po zabiegu nie wolno trzy dni myć się, nawet zębów. Najwyżej mokrą szmatką przetrzeć twarz i ręce. Raz u mnie była młoda dziewczyna, zamówiłam i mówię: nie kąp się trzy dni, a ona w płacz, bo codziennie musi do wanny wleźć i wykąpać się. A ta jej choroba to od wody porobiła się. Wszystkie stawy ją bolały tak bardzo, że nawet chodzić nie mogła. Ojciec ją z samochodu na rękach do mnie wniósł. Drugiego dnia po zabiegu już sama powoli z samochodu przyszła. Woda najgorsza jest, unikać trzeba jej. Kąpać się najwyżej raz na tydzień. Kto to widział, żeby codziennie prysznice brać!? Broń Boże! Unikać wody i przeciągów trzeba, po pokręci. Kołtun podobnie, też kręci i włosy zwija. I nie rozczeszesz ich, a jak rozczeszesz, to kobieta jęczy, płacze, tak ją ten kołtun męczy. Od perelaku dzieciom rodzice prosforę na pył tarli i dawali zjeść. Ja też na prosforę zamawiałam, a jak dziecko prosfory jeść nie chce, to na ciastko można, albo na mak. Mak święcony w cerkwi na Makoweja kobiety brały i do dziewięciu studni wrzucały jak susza panowała, żeby deszcz spadł.– I co, padał deszcz po tym? – pytam.– A bo ja wiem? Może i padał. Czasem padał, czasem nie. A teraz nawet studni nie ma, to nie ma i w co maku wrzucać. I ja już stara, i wszyscy starzy. We wsi ludzi mało, umierają jak muchy. Kiedyś dużo ludzi do niej przychodziło, ale i teraz przychodzą prawie codziennie. Z Bielska jadą, z Zabłudowa, z Warszawy. Maria jest wyczerpana rozmową. Musi położyć się. Córka pomaga jej wstać i przejść do sypialni. Nad łóżkiem wisi ikona św. Mikołaja.– Przyjedź do mnie jeszcze, to pośpiewamy razem – mówi słabym głosem. – Przyjadę – obiecuję.Maria Denisiuk zmarła 3 listopada 2023 roku w wieku 95 lat.
***
Waloczka z Orli to legenda. Nikomu przedstawiać jej nie trzeba. Od wielu dziesiątek lat przed jej domem niezmiennie ustawiają się długie kolejki. Uchodzi za najskuteczniejszą szeptuchę na Podlasiu. Dar przejęła po matce. Sama dzieci nie miała, więc szeptaniem zajmowała się od młodzieńczych lat.Przed jej domem stoi dwadzieścia samochodów. Rejestracje polskie i europejskie. Białystok, Warszawa, Kraków, Gdańsk, Katowice, Belgia, Holandia. Przed domem kolejka. Niektórzy stoją tu od szóstej rano, choć na bramce jest napisane, że pani Wala przyjmuje codziennie od 11 do 13 z wyjątkiem niedziel i świąt. Kiedyś przyjmowała całymi dniami, ale dzisiaj sił starcza jej tylko na dwie godziny dziennie. Właśnie dochodzi trzynasta.Czekają starzy i młodzi, niemowlaki kołysane są na rękach matek, czekają dziewczęta w zwiewnych sukienkach i chłopaki w ciemnych okularach. Dziś jeden z najgorętszych dni lata, powietrze jest gęste, oblepia ciała i gardła, lecz kolejka zastygła w cierpliwym trwaniu bez słowa skargi. Podwórko jest czyste i zadbane, ustawione ławki dla oczekujących. Różnokolorowe petunie, nagietki, pelargonie pysznią się w sierpniowym słońcu. Budynki gospodarcze pobielone, drzwi odmalowane błękitną farbą, stodoła lśni dachem z nowej blachodachówki. W drzwiach zawieszona firanka od much. Bielutka, jedwabna, haftowana. Na drzwiach wisi karteczka z napisem: „Do pani Wali wchodzimy z ustami zasłoniętymi maseczką”. Do balustrady wciąż jest przymocowana butelka z płynem dezynfekcyjnym. Pamiątki z czasów covidowych. Nawet wtedy Waloczka nie zaprzestała przyjmować potrzebujących.Kiedyś paliła len nad głową, lała wosk, używała popiołu. Dziś już na to nie ma siły. Dla każdego ma jednakowe lekarstwo – ciasta zaklęte mocą modlitwy. Lecz czy się modli? Wyławiam pojedyncze słowa i frazy. Reszta zlewa się w szelest liści, w melodię wiatru. Waloczka jest już słaba, bardzo słaba. Tradycja nakazuje, aby przed śmiercią dar przekazać następczyni. Gdy dar nie jest przekazany, szeptucha nie może umrzeć. Potrafi tygodniami męczyć się w agonii. Rodziny dawniej zdejmowały deski z sufitu i rozmontowywały dach, aby dusza mogła szybciej ulecieć do nieba. Lecz dusza obciążona takim brzemieniem nie ulatuje łatwo. Odchodzi długo i w męczarniach. Jak wyglądało przekazanie daru? Czy trzeba było podać rękę, by przepłynęła tajemna moc? Wypowiadać formułki, w których następca oświadczał, że przyjmuje dar dobrowolnie i odtąd będzie pomagał ludziom w dzień i w nocy? Czy odprawiane były specjalne rytuały? Moja wyobraźnia przegrywa z prozą życia. Przekazanie daru odbywało się zwyczajnie. Szeptucha z wybraną osobą zamykała się w pokoju, i siedziała z nią tak długo, aż nie nauczyła jej na pamięć wszystkich modlitw i zaklęć, oraz stosownych rytuałów. Lub nauczyła się ich będąc przez długi czas jej pomocnicą. Zamowy nigdy nie były spisywane. Moc tkwi w słowie, więc zaklęcia nie mogły dostać się w niepowołane ręce. Przekaz odbywał się z ust do ust. Gdy uzdrawiaczka miała pewność, że następczyni pamięta każde słowo, mogła spokojnie umierać.Kolejka przed domem wzdycha i opowiada. Opowieściom o wyzdrowieniach nie ma końca. Po wizycie u Waloczki znikają liszaje, zdrowieją tarczyce, a przestraszone dzieci zaczynają spać spokojnie. Leczy padaczki, nerwice i paraliże. Niepłodne zachodzą w ciążę. Niektórzy kolejkowicze są tutaj regularnie. Starsi przywożą swoje dzieci i wnuki.Sława babki z Orli jaśnieje od pół wieku na podlaskim firmamencie niczym gwiazda poranna. Ludzie jadą do niej z najgorszymi chorobami, z rakami, guzami, nowotworami, choć niektórzy twierdzą, że najlepsza jest na kurzajki. Przyjmuje wszystkich z wyjątkiem przeziębień i złamań kości. Tych wygania do lekarzy. Większość pacjentów, którzy u niej byli, zapewniają, że pomaga. Wyzdrowieli, poprawiły się ich wyniki, rany goiły się dużo szybciej.Kolejka wolno posuwa się naprzód. Planowy czas przeznaczony na przyjmowanie pacjentów skończył się godzinę temu. Na podwórko wkracza małżeństwo z niemowlakiem. Pana Wala jest już bardzo zmęczona – ogłasza jej opiekunka – ale najpierw przyjmie dzieci. Wśród kolejkowiczów narasta niepokój, czy aby zostaną dzisiaj przyjęci? Niekiedy pani Wala jest tak zmęczona, że przyjmie tylko przyjezdnych z daleka, a miejscowych odsyła do domu.– Nic się wam nie stanie, jak przyjdziecie jutro – mówi im.Gdy nadchodzi moja kolej, wchodzę do środka. W kuchni tyłem do mnie siedzi przy stole starowinka. – Sława IIsusu Chrystu – mówię w nadziei, że moje powitanie w języku cerkiewnym zbliży nas jakoś bardziej niż innych. Na pani Wali nie robi to jednak wrażenia. Na powitanie nie odpowiedziała. Nie drgnęła nawet. Wyznanie jej nie interesuje, nigdy o to nie pyta. Tu przyjeżdżają ludzie z całego świata i z różnych religii. Czy ona w ogóle wie, że tu jestem? Siadam na krzesełku obok i widzę szczupłą, subtelną kobietę ubraną w elegancką bluzkę w czarno-białe kwiaty. Dłonie wypielęgnowane, starannie zrobiony manicure, beżowy lakier na paznokciach. Pociągnięte mascarą rzęsy i pofarbowane na głęboką czerń włosy upięte w elegancki kok. Na szyi złoty łańcuszek. Babka? Wolne żarty.Pani Walentyna dopiero teraz na mnie spojrzała. – Czy dużo ludzi jeszcze czeka?– Niedużo, może ze trzy osoby jeszcze.– Nie mam już siły – pani Walentyna głęboko westchnęła i zabrała się do posługi. Na ścianie naprzeciwko wisi kilkanaście ikon. W większości prawosławnych Bogurodzic. Jedna spodobała mi się szczególnie. Namalowana była na szkle, pod którym zamontowano elektryczny silniczek. Madonnę otaczały promienie migoczące różnokolorowymi żarówkami niczym lampki na bożonarodzeniowej choince. Bogurodzica trzyma Chrystusa na kolanach i migocze wszystkimi kolorami tęczy w słonecznym zachwycie. Zielony, różowy, czerwony, żółty. Wieczorem musi wyglądać to jeszcze bardziej zjawiskowo. Obok niej przycupnęła katolicka Ostatnia Wieczerza. Starocerkiewnosłowiańska modlitwa Swiataja Bogorodzice zmienia się płynnie w katolicką Zdrowaś Mario. Taki ukłon w stronę braci w wierze. Na stole koszyczek z herbatnikami. To one będą przekaźnikiem mocy. Na papierowy ręcznik palcami pianistki Walentyna nakłada trzy herbatniki. Liczby są bardzo ważne w rytuałach. Szczególnie liczba trzy uznawana jest za boską. Trzy powtórzenia, trzy kulki z lnu, trzy obroty świeczką. Ważna jest też liczba dziewięć, ponieważ stanowi potrójną trójkę. Znów szepty. W tym czasie herbatniki nasiąkają uzdrawiającą mocą.– Gdy wrócisz do domu, stań przed ikoną, zmów trzy razy Otcze nasz i zjedz jedno ciastko. Następnego dnia rano i kolejnego wieczora powtórzysz to samo. W sumie trzy razy. Papier spal. To wszystko – podała mi ciastka starannie zawinięte w papier. – Czy dużo jeszcze osób czeka na podwórku? – powtórzyła pytanie.– Niedużo, jakieś trzy osoby.– Ech… – westchnęła ciężko – nie mam już siły dzisiaj. Wiele osób przyjeżdża i dziękuje mi za uzdrowienie, a ja się dziwię. Co ja takiego robię? Ot, modlę się, i to wszystko. Jak to się dzieje, że oni zdrowieją? Ja tego nie rozumiem.Wiera Popławska znana jako Waloczka zmarła 31 stycznia 2024 w wieku 98 lat.
Ewa Zwierzyńska
Fot. autorka