Pa prostu / Па-просту

  • Płacz zwanoŭ

    21. Samaabarona i śmierć Żyda Berszki (2)

    Savieckaje vojsko i pahraniczniki spaczatku ŭsich ludziej z hetych troch viosak vyvieźli za Śvisłacz na zborny punkt u Nieparożnicach. Zahadali im usio z saboju zabrać, szto tolko mahli ŭziać na furmanku. Pośle saviety mieli ich parassyłać dalej u Biełaruś. Raptam pryjszoŭ zahad, szto kali chto…ЧЫТАЦЬ ДАЛЕЙ / CZYTAJ DALEJ

Po pudlaśki / По-пудляські

  • Kinoman

    8. Kuneć sielanki

    Nocami z pod ramion krzyżów na rozdrogach sypie się gwiazd błękitne próchno chmurki siedzą przed progiem w murawie to kule białego puchu dmuchawiec Księżyc idzie srebrne chusty prać świerszczyki świergocą w stogach czegóż się bać (Józef Czechowicz, „Na wsi”, 1927) Jak mniê diś dumajetsie, dekada… ЧЫТАЦЬ ДАЛЕЙ / CZYTAJ DALEJ

RSS і Facebook

Pamięci Paca

Sylwester w Grodnie

Spacer po bezdrożach Grodna gdzieś nad Niemnem. Z przodu Walenty Strelczuk, z prawej autor tekstu
Spacer po bezdrożach Grodna gdzieś nad Niemnem. Z przodu Walenty Strelczuk, z prawej autor tekstu

Tolki nie dajcie pa sabie poznać, szto wy z Polszczy – tłumaczył nam Wałodzia Pac na dworcu w Grodnie. – Policzać tady wam na mnoha bolsz za kurs taksoŭkaj.

Od razu taksówką! Jaką taksówką?! Staliśmy na ulicy i machaliśmy na wszystkie samochody. Po Grodnie w 1991 roku krążyły nielegalne (a może legalne?) taksówki bez żadnych oznaczeń, zwykłe po prostu prywatne samochody, których właściciele dorabiali sobie do pensji. Nie wiem, ile wtedy w Grodnie zarabiano, ale nawet gdybym wiedział i tak z niczym bym nie umiał porównać tych kwot, bo ruble po rozpadzie bloku państw demokracji ludowej i samego Związku Radzieckiego stały się na poły egzotyczną walutą. Tak więc przygotowywaliśmy się do akcji kamuflażu naszego zachodniego pochodzenia, a perfekcyjnie miał ją zrealizować jeden nasz wesoły – jak zawsze – kolega. Po paru minutach zatrzymał się zielony moskwicz.

Zdrawstwujtie! – huknął przyjaźnie do kierowcy nasz podrabiany „russkij”. – Hotel Biełaruś, pażałujsta! Dziewczyny wybuchnęły śmiechem, słysząc to cudownie rozbrajające zdanie, a usadawiając się z tyłu poprawiały nieśmiało:

Gastinica… Biełaruś. Gastinica.

No tak, gastinica… To znaczy da, gastinica… – poprawił się komicznie nasz przewodnik.  Kierowca – w normalnym życiu zdaje się nauczyciel – śmiał się razem z nami, a zatrzymując się przed wielkim hotelem i tak zdarł z nas zagraniczną taksę, która w przeliczeniu na normalne pieniądze, czyli na dolary, nie przekroczyła zdaje się nawet pół nominału banknotu, z którego dumnie, acz z niedowierzaniem, spoglądał na nas George Washington.

W hotelu pospisywano nasze dane. Zaraz potem u tych samych miłych pań, które nas przyjmowały, niektórzy spieniężali od razu tureckie dżinsy, kupione od drobnych kapitalistów na Bema w Białymstoku (w słusznie minionej epoce był tam słynny bazar). Jedna, czy może dwie pary pokrywały koszty całego pobytu w Grodnie, wliczając w to hotel i opłatę za bal sylwestrowy oraz różne zakupowe szaleństwa w grodzie na Niemnie. Ja wziąłem wtedy 10 dolarów na dwie osoby, co okazało się być aż nadto wysoką kwotą, mimo że niczego sobie nie odmawialiśmy (oczywiście zachowując wszelkie proporcje, bo w końcu byliśmy tylko zwykłymi białoruskimi studentami z Polski).

Hotel Biełaruś był wielkim, może pięcio-, a może sześciopiętrowym budynkiem. Pamiętam, że zrobił na mnie wrażenie jakby lekko spatynowanego, czyli postarzonego. Nie wiem, jak to radzieccy towarzysze robili, ale ich cywilizacyjne wytwory zawsze wydawały mi się jakieś inne, najczęściej zbyt masywne, rzekłbym nadwymiarowe – zaokrąglone tam gdzie nie trzeba, a kanciaste w jeszcze mniej oczekiwanym miejscu. I tak też było w tym hotelu. Farba na ścianach tworzyła duszną atmosferę – czułem jej grubość na niezbyt równym tynku, jakby miała maskować nie wiadomo co. Wykładziny wytarte odkurzaczem pośrodku, przy ścianach miały nieco ciemniejsze kolory, drewniane drzwi z miodowymi szybkami otwierały się i zamykały niezbyt pewnie i trzeba było za każdym razem a to „dłubać” kluczem w zamku, a to podnosić klamkę, przyciągać, odpychać… Otwarcie tych drzwi za każdym razem dawało mi dziwną satysfakcję: „O, działa, otworzyły się!”. A potem to uczucie spełnienia powtarzało się przy zamykaniu drzwi.

Nasze pokoje hotelowe urządzone były dość skromnie – stały tam dwa tapczany, szafa na ubrania, proste krzesła, a przy oknie niski stolik. Pokój przywodził mi na myśl hotele robotnicze, które w latach 90. w Polsce były masowo „odświeżane”, czyli malowane jak leci po starych, nie poprawianych ścianach. W ofertach potem widniało: „świeżo po remoncie”, co znaczyło po prostu popaćkane farbą. Standard takiego hotelu był żałośnie niski, jedną, dwie noce dało się wytrzymać, ale nie więcej.

Hotel Biełaruś miał standard odpowiedni dla studentów mieszkających w akademikach, bo jedyne, co nas naprawdę obchodziło, to możliwość imprezowania w pokojach. Nie było to jednak takie proste, ponieważ na każdym piętrze naszego hotelu dyżurowała w holu „diewuszka”, czyli ubrana z dość komiczny, niebieski albo… zielony fartuch kobieta w średnim najczęściej wieku o nieprzeniknionym obliczu (poker face). „Diewuszka” się do nas nie uśmiechała, my zaś baliśmy się do niej odezwać, żeby nie przerywać jej odpowiedzialnej pracy na odpowiedzialnym odcinku, na którym przed laty umieściła ją władza radziecka, która właśnie się stąd nomen omen wymeldowała.

Za stołem w sali bankietowej. Od prawej: Włodzimierz Pac, Dorota Kuźmicz (Sulżyk), Jerzy Sulżyk
Za stołem w sali bankietowej. Od prawej: Włodzimierz Pac, Dorota Kuźmicz (Sulżyk), Jerzy Sulżyk

Wieczorem postanowiliśmy pójść „na miasto”. Znowu łapaliśmy prywatne taksówki. Z centrum jedna grupa pojechała niedługo na balety do restauracji „Poczdam”, my w kilka osób postanowiliśmy powłóczyć się po mieście i poszukać miejscówki, która byłaby w zasięgu naszego spaceru. Znalezienie czegoś odpowiedniego do jedzenia, mimo rozpustnie nieograniczonego budżetu, okazało się niestety bardzo skomplikowane. A to za sprawą naszych koleżanek, które nie jadły mięsa i nawet w poradzieckiej Białorusi, zdecydowały się wytrwać w swoim nieco egzotycznym wówczas postanowieniu. Trafiliśmy nareszcie do niewielkiej knajpki, do której trzeba było dość nietypowo zejść schodami w dół. Zajęliśmy miejsce przy stoliku i czekaliśmy cierpliwie na kelnera. Podszedł po kilku minutach młody człowiek i uprzejmie wręczył nam menu. Przejrzeliśmy je i znów – jak wcześniej w innych restauracjach – królowało bezwzględnie mięso pod różnymi postaciami. Zawołaliśmy miłego kelnera, a jedna z dziewczyn zagadnęła po białorusku:

A jość u wasz szto niebudź biez miasa?

Kelner wsłuchiwał się z uwagą w słowa klientki i grzecznie odrzekł:

Da, kurica.

W zasadzie nie było to parsknięcie, tylko salwa śmiechu, szybko jednak ucichła, bo głodni i zmęczeni nie chcieliśmy już stąd wychodzić. I tak zamówiliśmy nasze dwa bezmięsne dania o przewrotnej nazwie kurica. Okazał się to być po prostu pieczony kurczak z całymi ząbkami czosnku. Potem nie raz jeszcze na studenckich imprezach wspominaliśmy to słynne bezmięsne danie z Grodna. A tak nawiasem mówiąc, to wiele razy widziałem w Polsce w sklepach napisy: „Mięso i drób”. Mięso – jako mięso, a drób..? Jako drób! Czyli kurica!

Nasz Sylwester odbywał się w Domu Przodownika Pracy – tak nazwę to miejsce, choć czy dokładnie tak się nazywało, nie pamiętam. Faktem jest, że w głównym holu i zarazem balowej sali, w wielkich ramach prezentowali się grodzieńscy przodownicy pracy. Oto i sprawiedliwość dziejowa – myślałem – ludzie pracy docenieni, wciśnięci w duże ramy, z medalami na piersiach. Bohaterowie dnia codziennego. Tak, wygląda to bardzo szlachetnie, dostrzegam w tym jednak jakąś przewrotność. Codzienność ze swej natury jest bowiem rutynowa, nie karmi się bohaterstwem, a raczej stałymi, wytrenowanymi gestami i czynnościami dnia powszedniego. Bohaterstwo dnia codziennego powszednieje, bo jest właśnie codzienne, ciągle nas otacza. I dlatego bardziej niż dnia codziennego potrzebujemy świąt – tych niezwykłych dni, których oczekujemy z niecierpliwością i podnieceniem, dla których poświęcamy nasze siły, pieniądze, zdolności i co tam jeszcze chcemy. Lubimy i cenimy bohaterów niezwykłych, bo sami też chcemy robić coś ponad naszą codzienną rutynę. Cóż ja mogę wielkiego dostrzec w operatorze obrabiarki, który spocony wykonał ponad plan ileś tam zestawów kół zębatych do ciągników? Chętnie bym się z nim napił, pogadał o filmach, książkach, muzyce, nawet i o… sporcie. Ale nie podziwiałbym go raczej, chyba że by mnie czymś niezwykłym zaskoczył albo ujął niebanalnymi człowieczymi cennościami.

Na końcu sali ktoś próbował włączyć muzykę. Dostrzegłem z daleka dwie wielkie szpule potężnego magnetofonu nieokreślonej marki, które obracając się nierównomiernie zmieniały samoczynnie tempo odtwarzanych utworów. Jako absolwent elektroniki Technikum Elektrycznego w Białymstoku, jestem szczególnie wyczulony na jakość brzmienia muzyki i jej akustyczne walory. Tu, niestety, musiałem pogodzić się z bardzo minimalistycznym podejściem do tej kwestii, ale chyba za wyjątkiem mnie (czego głośno nie oznajmiłem), nikomu radziecka technika nagłośnieniowa nie przeszkadzała. Szczególnie, gdy impreza się nieco rozkręciła.

Kluczową w tej kwestii – znaczy nabierania tempa zabawy – okazała się być sąsiednia sala – bankietowa.

Stakanczyk. Słowo-klucz (key word). W Googlach wyskakuje „stakańczyk”, czyli „miarka” sprzedaży małych produktów na bazarach, o niedużej ilości – np. orzechów, migdałów, pistacji, marcheweczki na ostro itp. (…) „Stakańczyk” to inaczej szklanka. Na naszym Sylwestrze w Grodnie stakanczyk odmierzał pewien przezroczysty napój o zawartości alkoholu… myślę, że około 40 proc. Specjalnie nie użyłem słowa „wódka”, bo do dziś pamiętam zapach tego napoju i nie był on podobny do zapachu wódki, który dotychczas znałem. Kojarzył mi się z zapachem dzieciństwa, gdy babcia oskubawszy kurę na rosół wylewała na beton trochę niebieskawego płynu, zapalała go i osmalała resztki puchu pokrywającego pryszczatą skórę. Wspomniany stakanczyk miał, myślę, jakieś 150 ml pojemności, a wypicie go napełnianego do 2/3 objętości stanowiło dla wielu, w tym dla mnie, prawdziwe wyzwanie (challenge).

Na stole podano zimne przekąski (zakąski?). Były śledzie, sałatka z warzyw i jakieś tam wędliny. Ale najlepiej zapamiętałem z tego pokrojone na cienkie plastry ozorki. Miały jasnobrązowy kolor i gąbczastą strukturę. Smakowały jakoś tak nieszczególnie – były nieco mdłe o niedookreślonym zapachu, przypominały trochę pieczoną karkówkę, którą ktoś zapomniał posolić. Na sali bankietowej siedzieliśmy razem z miejscowymi, grodzieńskimi gośćmi. Może byli to jacyś związkowcy, przodownicy, a może po prostu przypadkowe osoby, które postanowiły spędzić tu noworoczny bal. Siedzieliśmy obok siebie, ale nie za bardzo się brataliśmy. Wszyscy oni mówili po rosyjsku jedynie, mieli swoje towarzystwo i tylko podczas toastów stakanczykami wymienialiśmy się miłymi gestami i spojrzeniami. Po jakimś zresztą czasie, gdy wszyscy już poczuli się bardzo swobodnie, przestaliśmy w ogóle się krępować i nasza studencka grupa rozlazła się nie tylko po sali bankietowej i balowej, ale po całym tym kilkupiętrowym budynku. Niemała w tym była zasługa Wiktara Szałkiewicza.

Wiktar przyszedł z gitarą. W tamtych czasach śpiewanie z gitarą na białoruskich studenckich imprezach było jak rytuał. Boże, jak nam się wtedy chciało śpiewać! Zbieraliśmy się razem, gromadziliśmy się wokół gitarzysty i śpiewaliśmy. Znaliśmy mnóstwo piosenek. Była zabawa, wzruszenie, śmiech, smutek. Śpiew wylatywał nam nie z gardeł, ale prosto z serc! Z Wiktaram poszliśmy do windy i wjechaliśmy na piętro. Nie było tam nikogo prócz nas. Wiktar zaczynał od razu swój występ i wciągał do zabawy i śpiewania. Na dole trwał bal noworoczny, a my, studenci, razem z Szałkiewiczam, wyrwaliśmy się na prywatne śpiewanie. W tym Domu Przodownika czy może Związkowca, nikt zapewne nigdy jeszcze nie śpiewał w środku nocy w holu na piętrze przy windzie. Miałem wtedy wrażenie, że właśnie rozmontowujemy system, że oto uwalniamy prawdziwą energię Białorusi. Szaleństwo w oczach Szałkiewicza (do dziś mu pozostało to spojrzenie), nasze śpiewy nad salą bankietową ze stakanczykami i ozorkami na zimno, poczucie zwariowanej wolności w tym dziwnym grodzieńskim przybytku… Tak upadał Związek Radziecki. W jakiejś takiej absurdalnej atmosferze.

Na sali bankietowej Wałodzia Pac siedział obok poważnego gościa w eleganckim garniturze. Okazało się zaraz, że to deputat (poseł) z Mińska, który jakimś cudem tu się znalazł. Pac miał pewną niepojętą dla mnie umiejętność błyskawicznego zaprzyjaźniania się i bratania z różnymi ludźmi. Mógł to być zarówno jakiś student albo kierowca autobusu, a mógł to być deputat albo minister. Gdy w następnym roku na nasze białoruskie Atrasiny w Warszawie zaprosił Jacka Kuronia, jakoś mnie tym mocno nie zaskoczył. Cała ta grodzieńska wyjazdowa impreza BAS-u to był jeden z jego szalonych, czyli świetnych pomysłów. Jak on to wszystko załatwiał, nie wiem! To tamtej właśnie sylwestrowej nocy w Grodnie usłyszałem pierwszy raz z jego ust słynne powiedzenie: Budźmy hodny! Słyszałem, jak wśród odgłosów muzyki z sali balowej, krzyków i śpiewów podkręconych gości, on rozmawiał z deputatem bardzo serio o Białorusi.

Przebudzenie po balu noworocznym w hotelu Biełaruś pamiętam jako nie dające się ugasić pragnienie. Nie to, żebym się tak strasznie poprzedniej nocy upił i na ranem „umierał”. Po prostu nie było zwyczajnie nic normalnego do picia. Na wyższym piętrze można było za jakieś kopiejki kupić herbatę w szklankach – ale była od razu posłodzona tak mocno, że aż zbierało na mdłości. Z kolei gazowana woda mineralna w butelkach była słona i po jej wypiciu czułem jeszcze większe pragnienie (jak po słonych śledziach). Sytuacja była beznadziejna.

Następnego dnia wybraliśmy się do sklepu. I tam, na najwyższej półce, ujrzeliśmy nasze wybawienie – ogromne, 4-5-litrowe słoje z pięknym napisem: „Napitok”. Sięgnąłem do kieszeni po rubelki i zastanawiałem się ileż kupić tych napitków, bo były bardzo tanie. Stojąca za ladą pani (diewuszka) szybko ostudziła nasze zapały i pozbawiła złudzeń. Mimo całej garści rubli, napitok był poza naszym zasięgiem, bo żeby go kupić, trzeba było mieć pusty słój na wymianę. A my oczywiście żadnego słoja, ani cztero-, ani pięcio-, ani nawet dwulitrowego nie mieliśmy! Nie mieliśmy tego cholernego słoja, mieliśmy za to od groma rubli, za które… No właśnie, nic nie mogliśmy kupić! Diewuszka nie dała się przekupić.

Wróciliśmy wściekli do hotelu. Zachodzimy do Paca, a u niego w pokoju siedzi jakiś grodzieński artysta w długim płaszczu, a na stoliku, przy którym ten artysta siedzi…

– To Juraś – przedstawia nam go Pac. Podaję mu rękę, lecz mój wzrok nie może oderwać się od stolika. Na nim, przy ścianie stał piękny pusty słój na napitok.

Nadszedł czas wyjazdu. Po drodze na dworzec kolejowy rozglądaliśmy się, co by tu kupić za resztę rubli, które nam zostały. Kilka osób w jednym ze sklepów znalazło „koniaczki”. Po krótkiej naradzie – mimo że ktoś miał wątpliwości, czy pozwolą je przewieźć przez granicę – doszło do zakupu. Niedaleko dworca w cukierni wpadły nam w oko torty. – Patrzcie, jakie torty! – ktoś krzyknął. Tory były bardzo białe i stały pięknie na półce za szybą. Kupiliśmy je, nie pamiętam czy wszystkie, ale każdy z nas oprócz podróżnych plecaków i toreb niósł w ręku pudełko z białym tortem. Potem w pociągu jedliśmy je rękoma, słodkie, „kremiaste” torty. Dopadł nas głód, bo na grodzieńskim dworcu musieliśmy wcześniej spędzić kilka godzin w ogromnej kolejce stojącej do kontroli bagażu i dokumentów.

Koniaczków nie można było przewieźć, więc musieliśmy je wypić. W pewnym momencie ktoś podszedł do mnie i mówi: – Chodź, coś zobaczysz.

Podeszliśmy do przeszklonego biura celników. Patrzę i nie wierzę własnym oczom. W środku Pac rozlewa swój koniaczek dla celników. Na głowie ma służbową czapkę jednego z nich, z takim charakterystycznym ogromnym rondem. Miał poważną minę, coś im najwyraźniej istotnego objaśniał. Sytuacja jednak wyglądała komicznie i nie mogliśmy się z kolegą powstrzymać od śmiechu. Do dziś zresztą uśmiecham się wspominając tamten szalony Sylwester w Grodnie.

Jerzy Sulżyk

Fot. z archiwum autora, 1992 r.

Пакінуць адказ

Ваш адрас электроннай пошты не будзе апублікаваны.

Календарыюм

Гадоў таму

  • ў красавіку

    980 – у 1044 г. пачаў княжаньне ў Полацку Усяслаў Брачыслававіч, званы Чарадзеем. Яго славутая дзейнасьць была апісана ў паэме „Слова аб паходзе Ігаравым”. 920 – у 1104 г. адбыўся вялікі паход кааліцыі князёў Кіеўскай Русі, арганізаваны Уладзімірам Манамахам на …ЧЫТАЦЬ ДАЛЕЙ / CZYTAJ DALEJ

Календарыюм / Kalendarium

Сёньня

  • (52) – 25.04.1972 г. пам. у ЗША Віктар Войтанка (нар. 6.11.1912 г. у фальварку Мачульня, Наваградзкага павету), грамадзкі дзеяч, лекар, сьвятар. Выпускнік Віленскага ўнівэрсытэту, дзеяч Беларускага Студэнцкага Саюзу. Заснавальнік, падчас нямецкай акупацыі, мэдычнай школы ў Баранавічах. Пасьля вайны жыў у ЗША. У 1969 г. стаў сьвятаром Беларускай Аўтакефальнай Праваслаўнай Царквы.

Новы нумар / Novy numer

Папярэднія нумары

Усе правы абаронены; 2024 Czasopis