Prace na lądzie
Aby wycisnąć ze skazańców możliwie największe dla siebie korzyści, władze Sołowek wysyłały znaczną ilość więźniów na roboty lądowe przeprowadzane przez różne instytucje państwowe. Najwięcej pracowało na Uchcie przy budowie szosy w pobliżu granicy finlandzkiej, a posłano tu więźniów dlatego, że nikt z wolnych mieszkańców Rosji pracować nie chciał, dzięki najfatalniejszym warunkom atmosferycznym i terenowym.
Pracowano tu często po pas w błocie, o głodzie i chłodzie, bez dostatecznego ubrania i wypoczynku, który by chociaż na parę godzin mógł pokrzepić siły. To też budowa tej szosy tyle pochłonęła ofiar w ludziach, że bez przesady można by ją było po obu stronach ułożyć trupami. A jeżeli na jesieni i wracał któryś, to wracał ze skurczonymi od szkorbutu nogami, ze zniszczonym ostatecznie zdrowiem i najczęściej długo już nie włóczył się po tym świecie. Były to wszystko ofiary naczelnika eksploatacyjno-handlowego oddziału katorgi Franka, który bez żadnych skrupułów wyganiał na te roboty więźniów.
Nic też dziwnego, że wśród więźniów odsyłanych na Uchtę zdarzały się bardzo częste wypadki samobójstwa, bo czyż nie lepsza jest śmierć od razu niż długie powolne konanie z wycieńczenia i wśród najokropniejszych cierpień?!
Któż potrafi opisać ile strasznych tragedii rozegrało się w lasach i błotach Karelii! Władze administracyjne katorgi, chcąc zabezpieczyć się przed ucieczkami więźniów zmuszały wszystkich wysyłanych na ląd do podpisania wzajemnego poręczenia poddając najwymyślniejszym torturom wszystkich pozostałych w razie ucieczki któregokolwiek z nich. Każdy więc więzień, wyruszający na ląd, był wówczas dozorowany nie tylko przez strażników, ale i przez współtowarzyszy niedoli, którzy w obawie o własną skórę każdy jego krok śledzili. Przy takich warunkach oczywiście mogła być tylko mowa o wspólnej masowej ucieczce całych grup. Ale grupy szybciej wyłapywano i zbiegów całymi dziesiątkami rozstrzeliwano. Szczególnie krwawymi zgłoskami zapisał się w pamięci więźniów, pracujących w lasach, dozorca Barysznikow.
Nie ma nic cięższego niż praca przymusowa, która budzi wstręt i zabiera dużo sił i energii, wydając mały efekt. Jeżeli więźniowie pracowali nieraz wydajnie, to nie dlatego, aby chcieli to robić sumiennie, lecz dlatego tylko, że się bali kary, a jeszcze bardziej jej następstw – wycieńczenia, które pociągało za sobą powolną śmierć.
Nienawidziliśmy pracy przymusowej i z niecierpliwością czekaliśmy, by się skończyła, aby prędzej odejść od niej, pomimo iż wolnego od pracy czasu nie mieliśmy gdzie spędzić. To też gwizdek elektrowni jako sygnał porzucenia pracy zawsze przyjemnie głaskał nasze uszy.
Taki stosunek administracji Sołowek był tylko do biednych więźniów. Bogatych natomiast, którzy mogli dobrze zapłacić, traktowano nieco odmiennie.
Słynne było tak zwane „sprzedawanie” więźnia (tak to wśród nas się nazywało), a polegało ono na tym, że jeżeli rodzinka dobrze naczelnikowi Sołowek zapłaciła, zwalniał więźnia na wolną stopę.
Najwięcej było takich „kupionych” z. Kiem, gdzie katorga miała własny magazyn uniwersalny (w którym oczywiście można było kupować tylko „po kartoczkam”) i restaurację.
Mieszkali w mieście zatem ze swymi rodzinami (które wówczas do nich przyjeżdżały) i pracowały w urzędach lub przedsiębiorstwach państwowych, przeważnie zaś na tartakach, rozrzuconych wzdłuż kolei murmańskiej, często w odległości kilkudziesięciu nawet kilometrów od Kiemi. Pensje ich pobierała katorga, oddając im tylko 25 proc. zarobku. Urządzali się w ten sposób bogacze, którzy pracowali w instytucjach handlowych.
Ta „sprzedaż” protegowanych rzekomo „specjalistów”, czyż to nie czynienie szyderstwa z sowieckiej sprawiedliwości? Gdy nędzarze setkami i tysiącami ginęli podczas robót, na które żaden wolny obywatel nigdy by się nie zgodził, bogacze, pomimo iż byli też skazańcami, ale mogli się opłacić, żyli sobie na wolnej stopie z rodzinami i nierzadko w najzupełniejszym dostatku.
Odżywianie
Pierwszą i najważniejszą przyczyną – z całego szeregu innych – znacznej śmiertelności wśród więźniów było złe odżywianie. Ilościowo zadawalało ono maksimum trzecią część normalnych potrzeb każdego człowieka, jakościowo zaś było tak wstrętne, że coś gorszego trudno sobie wyobrazić. Zupy dawane na obiad ze zgniłej ryby i suszonych owoców to coś tak obrzydliwego, że tylko kilkudniowy głód zmuszał do ich jedzenia. Ci, którzy dopiero przybywali, zanim się przyzwyczaili do sołowieckich pokarmów, co najmniej tydzień albo i parę musieli głodować, pożywiając się jedynie chlebem i wodą.
Racje żywnościowe dzieliły się na trzy kategorie: zasadniczą, podług której dawano 600 g chleba, robotniczą – 800 g chleba, zwiększoną – 1 kg chleba i tzw. polarną (podbiegunową), podług której oprócz 1 kg chleba dawano jeszcze 200 g tłuszczu i 100 g spirytusu dziennie. Tę ostatnią dostawali tylko więźniowie i dozorcy przewożący pocztę na ląd podczas zimy oraz dozorcy, ścigający uciekających więźniów.
Oprócz chleba dawano na obiad zupę, ogólnie zwaną w Sołowkach „bałanda”, słoną, brudną i stale gotowaną z zgniłej ryby; wieczorem dawano 4-5 łyżek stołowych kaszy pszennej lub soczewicy. Tylko racja zwiększona miała nieco lepszą zupę gotowaną z makaronów i koniny, dostawali zaś ją pracujący w lasach, w cegielni, rybacy i kopacze torfu.
Jedyną możliwą była tylko racja polarna, która razem ze spirytusem dawała dziennie 3800 kal., reszta zaś mogła zadowolić zaledwie trzecią część fizjologicznych potrzeb organizmu ludzkiego. Ale racja polarna, którą otrzymywało najwyżej 20-30 osób, wymagała bardzo ciężkiej pracy, stałego narażania życia, gdyż np. taką nieznaczną odległość, jak od Sołowek do Kiemi (60 km) przebywali oni przy nadzwyczajnych wysiłkach wśród lodów podbiegunowych w najlepszych wypadkach w ciągu 5-6 dni, a zdarzało się, że i po 15 dni błąkali się po morzu. Amatorów więc, nawet pomimo głodu, było niewiele, chyba jeżeli ktoś chciał raz wreszcie skończyć z tym podłym życiem.
(D. c. n.)
nr 6 (2248), 9 stycznia 1932 r.