Krzyżowa droga więźniów podczas etapu
Na dalekim Morzu Białym, w byłym klasztorze prawosławnym, który i za czasów caratu był miejscem zesłania, mieści się jedna z największych i najokropniejszych pod słońcem katorga sowiecka. Na pięciu większych wyspach były dawniej posiadłości Klasztoru Sołowieckiego.
Największa z nich Sołowiecka – ma powierzchni 28×17 km, w odległości 5 km od niej leży druga według rozmiarów Wyspa Anzer, dalej Zajęcze, Muksulma i w odległości 130 km od Wyspy Sołowieckiej – Wyspa Kond, wszystkie one razem tworzą tzw. Archipelag Sołowiecki. Na Wyspie Sołowieckiej na przestrzeni kilku hektarów rozlokowane są zabudowania mnichów oraz cerkwie z największą z nich – soborem Preobrażeńskim. Wszystkie zabudowania otoczone są potężnym murem grubości 6 i wysokości 10-12 m, co czyniło niegdyś z klasztoru silną fortecę.
W r. 1920 zajęli Sołowki Anglicy, zaś po ich wycofaniu się przeszły one w r. 1921 pod władzę bolszewików, którzy po zrabowaniu cenności klasztornych, mnichów wywieźli lub rozstrzelali i od końca 1922 r. zaczęli tu przenosić spod Archangielska więzienie, służące za miejsce zesłania.
Jako schronisko dla więźniów do chwili otwarcia nawigacji na Sołowki w odległości 6-7 km od st. Kiem przy kolei Murmańskiej, na lądowej wysepce, urządzony został prowizoryczny oddział katorgi sołowieckiej, który jednak istnieje po dzień dzisiejszy i nazywa się Kiem-pier-punkt (Kiemskij pieresylnyj punkt). Tutaj przede wszystkim trafiają więźniowie z etapu i stąd odsyłani są do różnych oddziałów katorgi, jak również stąd kierują bolszewicy pracami więźniów zatrudnionych na lądzie w tartaku „Siewierolesu”, na „lesozagotowkach” i przy budowie szosy na Uchcie.
Zanim przystąpię do dalszego opisywania tego strasznego miejsca zesłania, wróćmy jeszcze do Mińska. Z więzienia wyprowadzają „przestępców” skazanych na zesłanie. Niektórzy nie chcą wychodzić, uważając się za niewinnych. Wynoszą więc ich na rękach, a żołnierze w dziedzińcu stawiających opór ugaszczają (dla trzeźwości) kolbami karabinów.
Po paru dniach okropnej podróży zesłańców osadzono w więzieniu orszańskim, mieszczącym się w dawnym klasztorze pobernerdyńskim przerobionym na dom kary po powstaniu 1863 r. Więzienie to, jak i inne, mieściło w swych murach cztery razy więcej więźniów niż przewiduje stan normalny.
Po prawie dwumiesięcznym w nim pobycie z powodu tyfusu plamistego, który wówczas pochłonął wiele ofiar spośród zaniedbanych więźniów, wyruszyliśmy w dalszą drogę przez Witebsk na Piotrogród. Tutaj dopiero dowiedzieliśmy się coś niecoś o Sołowkach od powtórnych na nie zesłańców. Były to jednak informacje szczupłe, gdyż każdy z nich obawiał się cokolwiek o tym powiedzieć, bo opowiadanie o Sołowkach na terenie Rosji jest zabronione pod groźbą najsurowszych kar. Kto z więźniów zwolnionych do tego się nie stosował, wracał z podwójną porcją lat (np. Ziemlancew).
Z Mińska jechało na Sołowki kilka osób, w tym trzech studentów uniwersytetu mińskiego oskarżonych o kontrrewolucję i szowinizm białoruski i jeden obywatel polski Jan Tatur – przemytnik. Dowiedziawszy się więc co nas czeka na tych strasznych wyspach, postanowiliśmy uciekać. W tym celu zaczęliśmy starać sie o nóż i po wielkim wysiłku zdobyliśmy go za 10 rubli złotem. Kłopot był tylko z jego przechowaniem.
*
Z więzień piotrogrodzkich zbierają partię na etap.
Z sąsiadujących z nami cel wyprowadzono do rewidowania grupę kryminalistów, następnie po korytarzu przedefilowało przeszło sto osób, przeważnie inteligencji, w tym kilku księży prawosławnych i kilkunastu mnichów, z których jeden, mający 108 lat, był zupełnie ślepy i skazany został za… kontrrewolucję na 10 lat.
Następnie dołączyli do nas dużą, składającą się z przeszło 200 osób, grupę kozaków dońców. W kozackich burkach, kosmatych czapkach, stali ponurzy, czekając wyruszenia oddziału. Nie widać w nich było nawet śladu dawnej wojowniczości. Wreszcie do partii, formowanej na dziedzińcu więziennym, dołączyła się ostatnia grupa, znów przeważnie inteligencji; kilku Żydów – za sprzedaż waluty – jeden ksiądz katolicki i około 50 kobiet. Partia składała się z 261 osób, gdyż w poprzednim tygodniu etap z Piotrogradu do Kiemi wysyłany nie był.
Gdy wyszliśmy z bramy więziennej, zostaliśmy natychmiast otoczeni przez batalion czerwonoarmiejców, którzy z wymierzonymi do nas karabinami i nasadzonymi na nie bagnetami mieli odtąd stale czuwać nad naszym… bezpieczeństwem.
Po uprzedzeniu, że wszelkie niestosowanie się do rozkazu, rozłażenie się, rozmowy i t.p. przestępstwa będą surowo karane, dowódca dał rozkaz wymarszu.
Tymczasem przed więzieniem zebrał się olbrzymi tłum ojców i matek, synów, córek i wnuków, krewnych i znajomych, którzy może po raz ostatni pragnęli uścisnąć, a przynajmniej jeszcze raz spojrzeć na ukochane postacie. Czy wrócą, czy ujrzą jeszcze strzechy, spod których brutalna siła ich wyciągnęła? Żelazny kordon wojska nie pozwalał na żadne pożegnania i tylko zdławione jękiem głosy wykrzykiwały słowa pożegnania a łzami zalane oczy chciwie wpatrywały się w kochane twarze. Tłum żegnających otoczył nas drugim kordonem i tak krok za krokiem, wśród nawoływań i szlochów posuwaliśmy się w stronę stacji, skąd pociąg towarowy miał dalej nas powieźć. Niedaleko stacji jedna z matek, nie zważając na bagnety i razy żołnierzy, przedarła się do jednego z młodych więźniów i porwawszy go za nogi wśród strasznych przekleństw żołnierzy krzyczała rozpaczliwym głosem: „Gdzie uwozicie mego synaczka jedynego? Puśćcie go, albo zabijcie nas razem”. W szeregach powstał zamęt, a poprzez grupę więźniów przeszedł groźny pomruk. Czarne otwory luf karabinowych szybko jednak przywróciły porządek i spokój; potłuczoną, skrwawioną kobiecinę oderwano siłą od nóg syna i wyrzucono na bruk do rynsztoku, skąd tylko słabe jęki coraz ciszej i ciszej płynęły za nami.
Wówczas to poznałem i oceniłem miłość matek, które dyżurowały koło więzienia prawie trzy doby, bowiem administracja więzienia chcąc uniknąć „ekscesów” starannie ukrywała lub podawała kłamliwe wiadomości co do terminu wywiezienia więźniów.
„Widać dobrą nam dziurę przyszykowali, skoro tak triumfalnie odprowadzają”, siląc się na żart powiedział koło mnie były wiceadmirał.
Nie mogłem mu nic odpowiedzieć, bo podchodziliśmy do wagonów i dowódca wydał rozkaz ładowania się.
Rozdzieliwszy się więc na grupy zaczęliśmy wciągać rzeczy do wagonów oczywiście towarowych, z których każdy miał zawierać po 20-30 ludzi.
Po upływie godziny dobrze obsadzony żołnierzami pociąg ruszył powoli na północ…
Cdn.
„Kurjer Wileński”, nr 299 (2241),
30 grudnia 1931 r.