W pierwszej części reportażu starałem się nakreślić zręby historii, mentalności i specyfiki regionu, poruszając się w granicach aglomeracji górnośląskiej. W drugiej zajrzeć do „czarnego” i „zielonego” bieguna – a zatem pogórniczych hałd powiatu rybnickiego oraz rolniczych wiosek przy czeskiej granicy. Stało się dla mnie jasne, że czym głębiej w las tym więcej drzew.
Czym dokładniej eksploruję interior, tym lepiej dostrzegam wieloaspektowe rozwarstwienie Oberschlesien. Również to społeczne. To idealny grunt pod haja (po śląsku – awantura). Nawet dziś, a może zwłaszcza dziś. Dlaczego? Bo gdy praca jest więcej niż niepewna i trwa pandemia, powodem tarć w Polsce może stać się wszystko. Nawet wyblakłe pojęcie narodowej tożsamości. Nawet czyjeś nieopatrznie rzucone słowo czy kłujący w oczy regionalizm.
U progu spisu powszechnego
Niezłego zamieszania w Parlamencie Europejskim zdążył w grudniu 2020 r. narobić Pakiet Bezpieczeństwa dla Mniejszości i jego główny śląski orędownik – europoseł Łukasz Kohut. Pakiet został przyjęty, acz ze średnim entuzjazmem wśród polskich partii opozycyjnych i by nie rzec, że z wrogością w obozie rządzącym. Przez Polskę przetoczyła się burza na temat tego, co pan Kohut powiedział, jak powiedział, w jakim języku, czy to w ogóle język (śląski) i co to wszystko mniejszościom w RP ma przynieść? Cytowano zresztą pana posła na łamach styczniowego Czasopisu. Reasumując, wniosek jest taki, że przyjęcie propozycji Europarlamentu pozwoli na skuteczną ochronę kultury i języka, badanie i finansowanie potrzeb tak Białorusinów z Podlasia, Łemków, jak i Niemców z Gliwic. Wszystkich. I być może po raz pierwszy również Ślązaków. Tu zaczynają się schody.
Dokładnie w przededniu mojego kolejnego wyjazdu na Śląsk, a miesiąc po przemówieniu Kohuta, nieznani sprawcy, jak mniemam w odpowiedzi na powyższą bezczelność, zerwali ogromną żółto-niebieską flagę Oberschlesien, jaka wznosiła się nad miejscowością Czerwionka-Leszczyny (patrz „Śląski Mikrokosmos II”). Zerwali – to jedno, ale przy okazji wykręcili potężny metalowy słup, na jakim się wznosiła. Z pasją i zaangażowaniem godnym lepszej sprawy. I tak oto na lokalnym fanpage’u o nazwie Czerwionka-Leszczyny. Dzieje prawdziwe pojawił się odpowiedni do sytuacji komentarz mieszkańców:
Kreatury oszalałe z nienawiści do wszystkiego co Ślonskie zniszczyły naszą śląską flagę na hołdzie w Czerwionce. Oględziny miejsca pokazują celowe zniszczenie. Nie ma w tym ani śladu Boga i Honoru – tymi sloganami wycierają sobie gęby ci „Patrioci”, a pojęcie Ojczyzny w ich wydaniu jest Ślonzokom obce jak zwyczaje plemienne Papuasów. Opowieści o Powstańcach, Wyklętych itp. mają przykryć rujnowanie ślonskiego przemysłu bez żadnej alternatywy, skazywanie ludzi na emigrację w poszukiwaniu pracy i godnego życia. Skutkiem ubocznym jest mobilizacja grup prymitywnych ludzi, nazywanych dziś „Lepszym Sortem”, „Patriotami” itp. do działań destrukcyjnych wobec wymyślonych wrogów – Ślązaków, Niemców, Żydów itp., itd.
Generalnie rzecz ujmując nie zdarzyło się przecież nic strasznego – rzekłby ktoś. Nikt się z nikim nie pobił, nikt nie został ranny. Nikt się też do popełnionego czynu nie przyznał. Natomiast wydarzenie to nabiera zupełnie innego kontekstu w perspektywie zdarzeń. Poprzedziło je pierwsze wystąpienie w języku śląskim w historii Europarlamentu, a na początku 2021 roku ruszyła akcja mobilizacyjna organizacji śląskich, by w tegorocznym spisie ludności w RP zadeklarować narodowość śląską i język śląski (Ślonsko sztama). Jakby tego było mało, nagle ze snu zimowego budzą się też opolscy parlamentarzyści prawicy (Solidarnej Polski), jak Janusz Kowalski, który na początku lutego odnowił krucjatę przeciwko opolskim Niemcom. Oskarża ich stowarzyszenie o bezprawne zamontowanie dwujęzycznych tablic na stacjach kolejowych Chrząstowice i Dębska Kuźnia. Nieważne, że stoją już kilka lat. Ważny jest moment i to, że w spisie powszechnym okaże się zaraz, czy przez ostatnie dziesięć lat opcja regionalistyczna i wielonarodowa powiększyła rząd dusz, czy traci go na rzecz mitologii IV RP. Wojna na symbole (na Śląsku, ale nie tylko) dopiero się zaczyna.
Granica legendą obrosła
Mnie tymczasem nadarzyła się na początku roku okazja, by zostawiając na boku przepychanki i szykujące się wielkie rachowanie Polaków przekroczyć pieszo jedną z formalnie nieistniejących, wielowiekowych granic w ramach naszego państwa. A te są dla mnie zawsze najciekawsze. Do dziś wybudzony w środku nocy ze snu umiałbym wskazać bezbłędnie np. te podlaskie, które zrobiły na mnie wrażenie. Między prawosławnymi Czerewkami a katolickimi Doktorcami, między białoruskimi Husakami a polską Olszanicą. Odwieczne „my” i „oni”. Za lasem, za rzeczką, za polem. Takie są w Polsce w wielu miejscach, ale granica między Górnym Śląskiem, a Zagłębiem Dąbrowskim narosła już taką legendą i bagażem wielkiej historii, że bez dwóch zdań można dać jej pierwsze miejsce nawet w świetle całych dziejów państwa polskiego.
Wędrówkę zacząłem w katowickich Szopienicach. Dawniej osada była mało znaczącą wsią, ale po 1834 roku szybko zmieniła charakter dzięki hucie cynku „Wilhelmina”. A gdzie praca i inwestycje, tam i szybka rozbudowa. Szopienice dostały kolej, oparły się o rzekę, na krótko zostały niezależnym miastem, a od 1959 roku stały się dzielnicą Katowic. Brudna czerwień familoków osiedla robotniczego Helgoland, połączona z zielenią ram okiennych i ogromnymi czapami śnieżnymi, stanowiła jedyny w swoim rodzaju widok. Śląsk w zimowej w szacie, w pełnym słońcu styczniowego poranka, był dla mnie dużo mniej przygnębiający niż gdy byłem tu w listopadzie. Fotografowałem zatem byle detal jak oszalały. A jest co. Szopienice mają swoje centrum z ogromnym neogotyckim kościołem, ślepe zaułki, urzekające mnie zawsze bocznice kolejowe, kominy, niemiłosiernie piszczące na starych szynach tramwaje i na moje ucho olbrzymi procent autochtonów. Ślunsko godka furczy aż miło zza każdego rogu. Starzy, w średnim wieku, młodzież. Piekarnia, tramwaj, ulica. Jo niy byda brać po koncku ino zaś wszystko. Staś, podź sam prosza cie. Dej no mie ta renka. Cała ciżba bohatersko brodząca i ślizgająca się tego dnia w potężnych zwałach śniegu. Z centrum rozchodzili się albo na dworzec kolejowy, albo czekali na autobus w kierunku Mysłowic albo szli tam, gdzie zacząłem marsz – w kierunku kolonii robotniczej Wilhelimina.
Ja zaś przechodząc pod nasypem kolejowym trzymałem się drogowskazów z napisem „Sosnowiec”. Minąłem katowickie Stawiki, a więc pozostałość po dawnych górniczych wyrobiskach piasku, i to zsuwając się, to wchodząc z trudem na cypel pomiędzy stawami Hubertus 1 i Hubertus 2 dotarłem ostatecznie do rzeki Brynicy. Po sosnowieckiej stronie, na prawym jej brzegu, również znajdują się tereny rekreacyjne. Mimo mrozu pełno spacerowiczów. Co mało zaskakujące, ale jednak szokujące, nagle ślunska godka urwała się jak nożem uciął, a w jej miejsce pojawiła zaciągająca z małopolska polszczyzna. Domy skarlały i wyraźnie wzrosła liczba architektury komunistycznej. Roboty drogowe w przejściu podziemnym na jednym z rond skutecznie zniechęcały do zmieniania strony ulicy. Wejścia do niego, podtrzymywane drewnianymi balami, z częściową zdartą już carską kostką czy innymi wysłużonymi płytkami. Ślizgawka – dla klnącej w głos babci z laską prawdziwe wyzwanie. Gdy wychodziłem z tego labiryntu koło Biedronki, zmroził mnie widok młodych zbieraczy złomu. Może czternastoletni chłopak w zupełnie nieodpowiednim na tę pogodę dresie i kapturze wiózł za sobą wózek na dwóch kółkach. Jego brat albo kolega, na oko ośmioletni, pilnował zaś, by konstrukcja z poplątanych drutów i wszelkiego możliwego żelastwa nie zsunęła się przy zmianie poziomów. W tle biało-zielonoczerwone graffiti kibiców Zagłębia Sosnowiec. Bardzo kiepska wizytówka, ale przecież iluż to podróżników budowało swoją opinię o jakimś miejscu na bazie pierwszego doświadczenia?
I w tym momencie należy się pauza. Granica na Przemszy i Brynicy była niesłychanie trwała. W XV wieku dzieliła zależne od Czech księstwa śląskie od Korony Królestwa Polskiego, potem Austrię i Rzeczpospolitą, po zajęciu Śląska przez Prusy właśnie Prusy i Rzeczpospolitą, następnie Prusy i autonomiczne Królestwo Polskie, potem Prusy i Rosję, Niemcy i Rosję, a po odzyskaniu niepodległości i powstaniach śląskich rzeki te stały się granicą między autonomicznym województwem śląskim a resztą kraju. Dwie małe rzeczki przeżyły niejedno mocarstwo i wryły się w pamięć zbiorową na trwałe. Cesarze i królowie mogli się zmieniać, ale podział na my i oni trwał niezmiennie. Dlaczego to takie ważne? Bo jeśli wspomniane wcześniej granice osadnictwa na Podlasiu mogą w istotny sposób kształtować świadomość autochtonów, mimo że nie posiadały fizycznej reprezentacji, to cóż dopiero powiedzieć o połowie tysiąclecia? Pół tysiąca lat granicy międzypaństwowej, gdzie na lewym brzegu Brynicy już od czasów Piastów geopolityczne centrum przychyliło się w stronę Pragi, potem Wiednia, a następnie chcąc nie chcąc Berlina, a na prawym Krakowa, Warszawy, Petersburga. Na lewym zachowano archaizmy wyplenione nad Wisłą podczas reform polszczyzny, przez wieki wzbogacono język bohemizmami, germanizmami, podczas gdy lewy brzeg pewnego dnia rad nierad musiał nauczyć się cyrylicy. Co gorsze, przez kolejne pokolenia nabrano podejrzeń co do sąsiadów. Podejrzenia te brały się przede wszystkim z niewiedzy, przekonania o wyższości/niższości cywilizacyjnej, oddalającego się od siebie języka mieszkańców, stereotypów podsycanych przez wojujące mocarstwa i ich odrębne prawa. Jeżeli dodamy wszystkie elementy układanki do siebie nietrudno pojąć, że stojąc to na lewym, to na prawym brzegu Brynicy odczuwałem swego rodzaju ekscytację. Przez długie stulecia taka drobnostka jak pokonanie tych kluczowych kilkudziesięciu metrów nie byłaby możliwa. Nawet dziś znajdziemy na Śląsku osoby zmrożone wizją podróży do Sosnowca i vice versa.
Całkiem inny Śląsk
Są jednak takie miejsca w województwie, które w głębokim poważaniu mają tak powyższy antagonizm, jak i w ogóle kogokolwiek poza sobą. O ile Górny Śląsk zachowywał z małymi wyjątkami jednolitość w ramach zmieniających się granic imperiów, to pewien jego fragment odpadł od reszty w połowie XVIII w. Śląsk Cieszyński – stosując optykę ujętą w tytule reportaży – to osobny układ słoneczny. Nie wolno i nie wypada wrzucać go do tego samego worka co Zabrza, Wodzisławia, Raciborza czy Chorzowa. Ogromną część swej historii był regionem Polski, potem Czech i Austrii (jak miasta wspomniane powyżej), ale gdy Prusacy wygrali wojnę z Austriakami i w 1742 r. odebrali Wiedniowi Śląsk, to Księstwo Cieszyńskie pozostało pod władzą Habsburgów. Wtedy rozeszły jego drogi z Oberschlesien.
I znowu – można by przejść wobec tych faktów obojętnie, gdyby nie fakt, że pobyt w Cieszynie nie przypomina odwiedzin w jakimkolwiek innym śląskim mieście. Jego unikatowość i cechy miejscowej społeczności przybliżył mi prof. Radosław Zenderowski. Znamy się z czasów, gdy byłem jego studentem na UKSW w Warszawie, z wypadów badawczych na Bałkany i podobnej fascynacji pograniczami. Przy czeskim białym winie szybko zrozumiałem, dlaczego np. popularna w Chorzowie idea autonomii nie ma w tym rejonie racji bytu. Przede wszystkim tutaj nigdy nie było Prus, tylko Austria. Cieszyn nie musi nikomu niczego udowadniać, bo tu wszystko jest najstarsze. Najstarszy, bo 1200-letni, jest sam gród, najstarsza jest rotunda obecna na banknocie 20 zł, najstarsza murowana wieża, najstarsze publiczne muzeum na ziemiach polskich. Nawet najstarsze kurze jajo (500-letnie!) wykopane ulicę ode mnie. Nigdy nie nazywaj też Cieszyna Galicją, bo za to można dostać tu w zęby. W odróżnieniu od niepiśmiennych dzikusów zza miedzy, jacy rezali szlachtę pod wodzą Jakuba Szeli czy innych buntowników, tutejsze chłopstwo miało jaką taką ogładę towarzyską. Tu jeździło się do Wiednia do teatru, a w samym mieście aż cztery razy przebywał sam Franciszek Józef. Zwany też dobrotliwie starym pierdołą.
Prof. Zenderowski nie opowiada jednak tego z jakimś patetycznym zadęciem, a ze smutnogorzkim uśmiechem. Mateusz, to jest taki pół-zamknięty szpital psychiatryczny. Widziałeś po drodze flagi Księstwa Cieszyńskiego (faktycznie wiszą w kluczowych miejscach miasta obok państwowych – dop. autora), widziałeś Rondo Księstwa Cieszyńskiego? Tu się nie żyje teraźniejszością, a wyłącznie przeszłością. Podtrzymuje jakieś chore przekonanie o absolutnej wyjątkowości miasta. A to z powodu Święta Trzech Braci, którzy to mieli założyć miasto, niemal w równej odległości od Warszawy, Budapesztu, Pragi i Wiednia, czyli centrów cywilizacyjnych Europy Środkowo-Wschodniej, a to z dumy z gmachu teatru, gdzie okresowo występuje trupa z Warszawy. Bo własnej brak. Paranoja. W spisie powszechnym z 2011 znalazło się nawet blisko tysiąc osób, które wskazały narodowość śląskocieszyńską!
Księstwo Cieszyńskie wiecznie żywe
W Cieszynie i okolicznych wsiach spędziłem łącznie trzy dni i atmosfera głębokiej prowincji, a także tej specyficznej nostalgii, udzieliła mi się błyskawicznie. W biurze informacji turystycznej zasypano mnie folderami i książeczkami. Ponieważ poruszyłem temat ewangelików, którego to powiat jest największym zwartym skupiskiem w Polsce, otrzymałem odpowiednią ilość materiałów również na ten temat. Okazuje się, że dwukonfesyjny charakter miasta ma przełożenie na panujące w nim stosunki na szczeblach władzy. Jak w szkole czy urzędzie dyrektorem jest katolik to wiadomo, że wicedyrektorem będzie protestant. I odwrotnie. Genialnym źródłem informacji na temat rozmieszczenia wiernych poszczególnych wyznań w okolicy są austriackie spisy ludności sprzed 110 lat. Pomijając drobne paroprocentowe wahnięcia w górę czy w dół, zachowują aktualność po dziś dzień, tak jak na Podlasiu polski spis powszechny z 1921 r., po który warto sięgać, gdy nie jest się pewnym, czy dana wieś jest białoruska/prawosławna czy polska/katolicka. Stąd np. o Hażlachu wiadomo, że protestanci to 1/3, w Goleszowie 2/3, w Wiśle 9/10. Z protestanckiej rodziny pochodzi np. były premier Jerzy Buzek.
Podobnie ambiwalentnie co związki Śląska Cieszyńskiego z okolicą ma się też powszechnie używany język. Z jednej strony to jest jakaś wersja entolektu śląskiego. Większość słów używanych w reszcie Górnego Śląska ma swoje zastosowanie i tu, a więc są np. fuzekle – skarpety, bajtel – dziecko, ciepnonć – rzucić, hasiok – śmietnik, zrobia – zrobię, padoć – powiedzieć, ja – tak, wiym – wiem i inne, ale są też własne, zdradzające większy wpływ Czech i góralszczyzny. Na Śląsku Cieszyńskim nie ma żadnej godki, tylko jest cieszyńsko rzecz, nie mówi się paczeć sie, ale podziweć się. Nie ma opy i omy, ale starka i starzik (babcia, dziadek). Mówi się: dziecka, dycki (zawsze), kiejsci (kiedyś), no i rzecz najważniejsza, jaką słyszałem zarówno w protestanckim Goleszowie jak katolickiej Jaworzynce, stela, tu stela (czyli tu stąd). Najzupełniej kluczowe określenie, na bazie którego określa się czy ktoś jest z innej części Śląska, z Małopolski czy w ogóle z innej części kraju. O ile w Cieszynie można tę gwarę usłyszeć bez trudu np. w sklepie „Wszystko dla wsi”, to w Jaworzynce, na samej granicy kraju, podsłuchałem ludzi idących do kościoła. Używali jej wszyscy jak jeden mąż.
Stąd też o ile robotniczo-hutnicza brać aglomeracji górnośląskiej czy śląska prowincja pokrywająca się z dawną granicą Prus ma szansę nie tylko utrzymać, a może nawet tu i ówdzie powiększyć swój stan posiadania w oczekiwanym starciu narodowości śląskiej i polskiej, to powiat cieszyński jest poza tą dyskusją. Górale z Jaworzynki i Istebnej głosują na partie prawicowe i katolickie. Górale protestanccy z okolic Wisły czy Ustronia głosują przeważnie na opozycję, ale ich przywiązanie do Polski jako kraju jest bezdyskusyjne. Może nawet nie tyle do Polski, co do wspomnianego tu stela. Do wiecznie żywego Księstwa Cieszyńskiego. Oberschlesien nie interesuje ich bardziej niż zeszłoroczny śnieg.
Śląskie reportaże kończę na Trzycatku (styku granic czeskiej, polskiej i słowackiej). Prawdziwa wisienka na torcie. Mimo to skłamałbym, pisząc że nie interesuje mnie czeski Śląsk i to, ile ze śląskiej tożsamości i języka zostało jeszcze w rejonie Opawy czy Frydka-Mistka. Lecz na ten bonus należy poczekać cierpliwie do zelżenia obostrzeń, zwłaszcza u naszych południowych sąsiadów.
Mateusz Styrczula
Fot. autor