Jakie formy protestu należałoby wymyślić w XXI wieku, by nie płacić najwyższej ceny – ceny ludzkiego życia? Pytanie to powracało nieustannie podczas rozmowy dwóch noblistek, Olgi Tokarczuk i Swietłany Aleksiejewicz, podczas spotkania „Protest/Pratest” latem br. we Wrocawiu.
Chociaż obie noblistki niezwykle cenię, a książki ich pochłaniam z wypiekami na twarzy, ich rozmowa pozostawiła we mnie drażniące uczucie niedosytu i rozczarowania. Oto zamiast racjonalnych argumentów, błyskotliwych spostrzeżeń i nieoczywistych tropów intelektualnych otrzymałam garść wyświechtanych i infantylnych komunałów, podlanych sosem z kuriozalnej odmiany feminizmu. Nie to żebym była przeciwniczką feminizmu – popieram jak najbardziej postulaty równouprawnienia kobiet. Dzięki działalności feministycznej kobiety wywalczyły wiele: prawa wyborcze, równość wobec prawa, własną autonomię i zapewne mają jeszcze sporo dobrego do zrobienia ( jak choćby prawo do decydowania o własnym ciele w kontekście rozrodczości). Z upływem czasu, jak to z prądami ideowymi bywa, zaczął „wyradzać się”, podążać dziwnymi ścieżkami, wiodąc ku jakimś potworkowatemu zniekształceniu i ostatecznie – zaprzeczeniu swoim pierwotnym ideałom. Niegdyś kobiety walczyły o równość, dzisiaj – mam wrażenie – o inność. A to dwie zupełnie różne rzeczy.
Pierwsze pytanie dotyczyło kryzysu męskości i rysującego się na horyzoncie – wg rozmówczyń – zmierzchu patriarchatu, w kontekście protestów trwających na Białorusi od roku, a przede wszystkim sprawy nieobecności mężczyzn. Gdzie się podziali białoruscy mężczyźni? Dlaczego było ich tak niewielu na protestach? Dlaczego to kobiety przejęły pałeczkę i to one w wchodziły na ulice, ubrane na biało, wymachujące białymi kwiatami, zupełnie bezbronne wobec uzbrojonych funkcjonariuszy? Przyczyn zapewne jest kilka, między innymi estyma jaką cieszą się kobiety w świadomości białoruskiej, która nie pozwala wobec kobiet na przemoc taką, jakiej doświadczyliby mężczyźni. Typowy przykład myślenia patriarchalnego, według którego kobieta jest kimś słabszym, z natury bezbronnym, jakby dzieckiem, wymagającym opieki i nadzoru, a czasem pogrożenia palcem lub, no cóż, wychowania poprzez kary, najczęściej cielesne. Typowy zabieg infantylizacji kobiet i odmowy do uznania ich pełnej podmiotowości. Ale czy tylko?
Odpowiedzią Świetłany Aleksiejewicz na pytanie o brak mężczyzn było stwierdzenie: rewolucja jest kobietą. Noblistka podkreślała pokojowy charakter protestów i ich wyższość nad koktajlem Mołotowa i pałką. Właśnie obecność kobiet miała zapewnić ów pokojowy, miękki charakter, wypływający wprost z ich kobiecej istoty, z gruntu odmiennej od natury męskiej, preferującej konfrontację i rozwiązania siłowe, które uznawała za przestarzałą, niższą cywilizacyjnie, mniej wyrafinowaną i zacofaną metodę wyrażania sprzeciwu, nieprzystającą do nowych czasów, które nieuchronnie nadchodzą. „Świat potrzebuje nowych form oporu, nowych metod, nie siłowych, lecz pokojowych – przekonywała i mówiła o tym, że Białorusinkom bardzo zależało na utrzymaniu pokojowego charakteru protestów. Miały robić wszystko, by powstrzymać przelew krwi, do którego bez wątpliwości by doszło, gdyby w stronę władzy poleciały kamienie.
Czy istnieją takie formy protestu, które bez rozlewu krwi pozwolą osiągnąć cele? Czy pomogłyby rozmowy dyplomatyczne, naciski polityczne, strajki i sankcje (czy przypadkiem nie stanowią one „miękkiej”, ale jednak formy przemocy?). Pytanie o formy skutecznego protestu zawisło w próżni, aczkolwiek sądzę, że taką niewykorzystaną szansą, która mogłaby realnie zagrozić reżimowi Łukaszenki, byłby strajk generalny i bunt robotników. Naród białoruski w swej masie jednak się na to nie zdecydował. Było to zapewne jednym z czynników, dla którego resorty siłowe pozostały po stronie Łukaszenki. Bez strajku generalnego, i bez resortów siłowych po swojej stronie, rewolucja białoruska nie miała żadnych szans. Z tego punktu widzenia przejęcie protestów przez kobiety i wycofanie mężczyzn były jedyną racjonalną decyzją, jaką można było podjąć i chwała im za to, gdyż alternatywny scenariusz – rzucania kostkami brukowymi w budynki rządowe czy szturm na pałac prezydencki (nota bene zatrzymany przez Kaleśnikową) zakończyłoby się totalna klęską z uwagi na nieporównywalną dysproporcję sił, i oznaczałoby śmierć wielu istnień ludzkich. Czy dlatego Białorusini powstrzymali się od radykalnego scenariusza? Czy przeczuwali, że są na z góry straconej pozycji, że determinacja narodu białoruskiego jest wielka, ale jeszcze nie tak wielka, by rozpocząć strajk generalny? Bez poparcia narodowej masy i siłowików ich ofiara byłaby daremna, niepotrzebna, głupia. Gdy jest się na pozycji słabszego, wchodzenie w siłową konfrontację z przeciwnikiem nie jest zachowaniem racjonalnym. Racjonalny jest unik, i myślę że takim właśnie sprytnym unikiem stały się protesty kobiet. Białe kwiaty niosły przekaz: rozumiemy w jakiej jesteśmy sytuacji, wyrażamy swój sprzeciw, chcemy by był widoczny, ale nie chcemy rozlewu krwi, nawet jeśli nasz protest nie doprowadzi do realnej zmiany władzy.
Nie powstrzymało to niestety przelewu krwi zupełnie, ograniczyło tylko jego zasięg – władza rozprawiała się z protestującymi brutalnie i bezlitośnie niezależnie od płci, wiele osób pomimo pokojowej postawy, było pałowanych, aresztowanych, torturowanych, wielu kobietom (i mężczyznom) łamano kości i życiorysy, kilkoro z nich zapłaciło najwyższą cenę, ale pokojowy charakter protestów pozwolił uniknąć masowej rzezi. I w tym sensie tego pokojowego, kwiatowego protestu bronię.
Wiele form protestów przedawniło się – kontynuowała Olga Tokarczuk. W jej ocenie takim przeżytkiem jest pisanie listów protestacyjnych. Idea listu zakłada, że po drugiej stronie znajduje się osoba wrażliwa, że zostanie poruszona, że wykaże zrozumienie, empatię. Gdy po drugiej stronie stoi człowiek cyniczny, bezwzględny i pozbawiony dobrej woli, taka forma protestu jest nieskuteczna. Obserwując działania reżimu białoruskiego mam wrażenie, że biały protest okazał się właśnie takim listem – szlachetnym w swych założeniach, opartym na najwyższych ideałach, jednak zupełnie pozbawionym mocy sprawczej.
Rozlew krwi jest zawsze ostatecznością, gdy zawiodły inne środki. Noblistki zdecydowanie wykluczyły jednak jakąkolwiek przemoc ( o ile dobrze je zrozumiałam), nawet przemoc w obronie własnej, jako nielicującą z duchem przyszłego świata, który chcą widzieć oparty na wartościach przypisywanym kobietom: nie konfrontacja lecz relacja, nie konflikt lecz współdziałanie, nie przemoc, lecz czułość i troska. Oto przyszły świat, oczyszczony z toksycznych męskich naleciałości, wolny od władzy Marsa, w których wszyscy żyją pod godłem gołąbka pokoju. wietłana Aleksiejewicz zauważyła przytomnie, iż w feministycznej rewolucji nie chodzi o zabieranie Marsa mężczyznom, by uzbroić w niego kobiety, które mają rządzić nadchodzącym światem ( uffff…), ale w ogóle o zmianę paradygmatu świata. Koniec ze światem dychotomicznym, nadchodzi era świata wielobiegunowego, w którym dawne podziały przestają mieć sens. W tym świat podzielony na mężczyzn i kobiety. Przynajmniej w warstwie deklaratywnej, bowiem z dalszych wywodów wynika jasno, że „kobiety są inne” ( w domyśle oczywiście: lepsze), właśnie dlatego, że są kobietami. To, że zostay obdarzone taką a nie inną płcią przy urodzeniu niejako automatycznie przydziela je do „lepszej połowy ludzkości”. Mężczyźni i ich wartości to spróchniałe drzewo, które niedługo się zawali, bo oprócz przemocy nic innego nie mają światu do zaproponowania (w domyśle: stoją na niższych szczebelkach drabiny rozwojowej). Przypominają mi się słowa mojej babci, która nieraz powtarzała: mężczyźni są ogniwem pośrednim między małpą a kobietą, są grubiańscy, mało inteligentni i – koronny dowód mojej babci na ich ewolucyjną niższość – owłosieni. Zupełnie jak małpy. Czy te słowa są niepoprawne politycznie? Zdecydowanie. Gdyby były wypowiedziane przez mężczyzn w stronę kobiet, wywołałyby lawinę oburzenia i hejtu, oskarżenia o seksizm i mizoginię (bardzo słusznie), podczas gdy mizoandria jakoś uchodzi na sucho (odnoszę wrażenie że jestem jedyną osobą mającą jakieś „ale” po owej dyskusji). Na Marsa, tej „męskiej zabawki”, w świecie noblistek miejsca nie ma, powinien opuścić szacowne towarzystwo, schować się w szafie, a najlepiej odlecieć w kosmos.
Olga Tokarczuk, jako wielbicielka astrologii i psycholog z wykształcenia, doskonale jednak wie, że Marsa w swoim kosmogramie ma każdy – zarówno mężczyźni, jak i kobiety, i że nie ma planet „dobrych” i „złych”. Każda planeta symbolizująca psychiczną jakość ma dwie strony: awers i rewers, pozytyw i negatyw. Mars jako bóg wojny ucieleśnia agresję, przemoc i dominację, ale też odwagę, sprawczość, aktywne działanie, asertywność. Samice podobnie jak samce zostały obdarzona przez Naturę zębami i pazurami nie tylko w celu zdobywania pokarmu, ale też obrony swoich dzieci i własnego życia. Bez nich byłyśmy jedynie potulnymi ofiarami, bezbronnymi owieczkami, słodkimi maleństwami, pełnymi dobroci względem całego świata, łącznie z wilkami, które z takiego obrotu sytuacji bardzo by się ucieszyły. Podobnie każdy z nas posiada wewnętrzną Wenus, symbol miłości i łagodności, lecz niewiele trzeba, by uległość zmieniła się w bierność, troska w duszącą nadopiekuńczość, a brak agresji w nieumiejętność obrony, gdy ktoś nas krzywdzi. Ludzkość wyewoluowała i przetrwała dzięki dwóm siłom: „męskiej” rywalizacji i „żeńskiego” współdziałania. Rywalizacja doskonali i daje motywację do rozwoju. Współpraca pomaga przetrwać i budować sieci wzajemnej pomocy. Olga Tokarczuk i Swietłana Aleksiejewicz nawiązują w rozmowie do tego typu feminizmu, który paradoksalnie utrwala stereotyp kobiety wymyślonej przez mężczyzn, doskonale „ugruntowujący cnoty niewieście”, zapewne ku uciesze autora tego popularnego ostatnio stwierdzenia, i jego popleczników.
Agnieszka Koakowska w eseju „Imagine. Intelektualne źródła poprawności politycznej” kreśli głęboką analizę źródeł tego typu myślenia: „Polityczna poprawność jest najbardziej obraźliwa i upokarzająca dla członków właśnie tych grup, o których dobro rzekomo się troszczy: mniejszości etniczne, kobiety, homoseksualiści. Członek takiej grupy przestaje być sobą, jednostką, utożsamiany jest z grupą, do której należy. Każdy postrzegany jest jako „ktoś”, jako kobieta, jako czarny, jako homoseksualista”. Obraźliwa i upokarzająca jest dla mnie sugestia, że wszystko, co robię, robię „jako” kobieta. Owszem, są rzeczy, które robię jako kobieta, należy do nich na przykład noszenie biustonosza. Można też dodać ciążę i rodzenie. Nie należy do nich natomiast pisanie, czytanie ani myślenie”(…) Wiele kobiet sprzeciwia się także sugestii parytetów: nie chcą zasiadać w parlamencie dzięki takiej pomocy (narażającej je na zarzut, że bez niej tam by się nie dostały) i nie chcą być postrzegane w życiu publicznym jako kobiety”. Czy pisarze, twórcy, artyści, chcieliby, aby ich twórczość była postrzegana przez pryzmat ich płci? Sadzę, że większość z nich jednak wolałaby być po prostu dobrymi twórcami, operującymi na wyższym metapoziomie wartości ogólnoludzkich i uniwersalnych.
Kołysanie usypiającą mową o nowym, wspaniałym świecie, oczyszczonym ze zła i męskiego skażenia, którym panuje sprawiedliwość, dobro i pokój ( któż z nas nie jest za sprawiedliwością, dobrem i pokojem?) mami syrenim śpiewem, by ostatecznie utknąć na bezdrożach zbyt niekonkretnych i rozmytych, by pokusić się o zbudowanie w oparciu o nie realnej budowli. Podobnie jak inne utopie i wzniosłe idee na przestrzeni wieków tworzą kolejny matrix, który po pierwsze nie za wiele ma wspólnego z realnymi uwarunkowaniami, a po drugie niechcący osiąga cele odwrotne od zamierzonych. Abstrakcyjny model świata, sztucznie skonstruowany model w laboratorium ludzkiego umysłu, podobnie jak każda plastikowa rzecz – pozbawiony jest tej szaleńczej autentyczności życia. Świat z marzeń w którym wszyscy są równi, ale – jak to w utopiach bywa – są i równiejsi, kończy najczęściej w rynsztoku, bezlitośnie skonfrontowany z bezwzględną rzeczywistością ( mieliśmy okazję oglądać niedawno lekcję poglądową z upadku komunizmu). Komunistyczne kategorie klas zamieniły się dzisiaj w kategorie płci/rasy/orientacji seksualnej. Podkreślając różnice między męskością i żeńskością, nieintencjonalnie powodują ich pogłębianie,wykluczanie i konfliktowanie. Zamiast poszukiwa tego, co łączy, podkreślają to co dzieli.
Moja polemika z tezami noblistek wygłoszonymi Wrocławiu nie wyklucza osobistej do nich sympatii i szacunku. Być może spodziewałam się zbyt wiele? Panie Tokarczuk i Aleksiejewicz nie są w końcu ani politologami , ekspertami w metodach walki z reżimami totalitarnymi. Są pisarkami i jako takie maja prawo do tworzenia światów wymyślonych, fantastycznych i wirtualnych. Ich krytyka „męskiego świata” wyciosanego (cytat): „jak od siekiery” nie uchroniła ich jednak od nakreślenia alternatywnej wizji przyszłego świata równie siermiężnymi i operującymi skrótami myślowymi metodami, odmalowując w gruncie rzeczy dość infantylną, niepogłębioną głębszymi wglądami, utopię. Na Białorusi tymczasem trwają zupełnie nieutopijne represje, prześladowania, tortury i zabójstwa. Z garści marzeń o świecie rządzonym przez gołębie lądujemy w samym środku real-life. I coś trzeba w nim robić.
Zapiekli ideolodzy rzadko posiadają cnotę dystansu do siebie, a swoje ewangelie głoszą ze śmiertelną powagą i misjonarskim fanatyzmem. Wszelkie utopie mają to do siebie, że mają raczej mały związek z realiami i zdrowym rozsądkiem, a prawa fizyki w pogardzie. Dlatego wcielanie ich w życie wymaga nieustannego pokonywania oporu materii, który można złamać jedynie przymusem. Na szczęście nasze noblistki potrafiły zachować niezbędne poczucie humoru i samokrytycyzm, a nawet (ku mojej wyraźnej uldze) miały świadomość naiwności własnych wizji. Któż z nas nie snuje marzeń o lepszym świecie? Marzenia Olgi Tokarczuk sięgają nawet zasad uprawiania sportu – marzy o tym, że sport będzie wyglądał inaczej: w lekkoatletyce ci co są na przodzie będą czekali na tych, którzy są w tyle. Piękna idea. Tylko jak ją wcielić w życie? I czy na pewno wyjdzie to nam na dobre?
Ewa Zwierzyńska