Tytuł tego felietonu nawiązuje prowokacyjnie do „Polesia znalezionego w Afryce” Ryszarda Kapuścińskiego. Lecz gdzież mi do Kapuścińskiego, mistrza słowa, uznanego literata i reportera. Pokryguję się jednak i powiem nieskromnie, że owszem, widzę pewne podobieństwo między nami, otóż takie, że Kapuściński cierpiał męki twórcze, gdy zasiadał do pisania. Skreślał, myślał, znów pisał i znów skreślał. Pisarstwo było dla niego drogą przez mękę. W jednym z wywiadów przyznał, że dzień uważał za udany, gdy udało mu się napisać pół strony tekstu, z którego był zadowolony. Rozumiem go doskonale, gdyż tego typu męki nie są mi obce, lecz ich efektów porównywać do dzieł Kapuścińskiego bym nie śmiała. Lecz dlaczego mam nie powoływać się na Kapuścińskiego? Wszak i on miał swojego mistrza, który prowadził go w pisarstwie, a był nim Herodot. W książce „Podróże z Herodotem” przesuwa się nie w przestrzeni, lecz w czasie, ku początkom, usiłując dotknąć głębokiej warstwy przeszłości i połączyć ją nicią z wydarzeniami, które dzieją się przed jego oczami. Dlaczegóż bym i ja nie mogła mieć swojego Mistrza? Sugestywne, plastyczne opisy Kapuścińskiego zachwycają i zostają w pamięci na długie lata. Jeśli ceną za to miałoby być gryzienie długopisu przez pół dnia, to było warto.
Co gnało Kapuścińskiego po całym świecie? Co pchało go w sam środek wojen i rewolucji? On sam twierdził, że pamięć o miejscu, w którym się urodził, czyli o Polesiu. Pisząc o Afryce Kapuściński ma skojarzenia z Polesiem. Porównuje ją do krainy swego dzieciństwa. To poleska rzeczywistość wypaliła piętnem na jego dziecięcej duszy obrazy skrajnej biedy, bosych stóp, braku bitych dróg i elektryczności, wszechobecności chorób. Dorzuca do tego kult przodków, świat duchów i tożsamości plemiennej1. A potem wojennej pożogi, która wypędziła go stamtąd na zawsze, przenikając jego duszę uczuciem wykorzenienia. Jego dom – Polesie – był mityczną krainą, zapamiętają przez siedmiolatka, ale też utraconym rajem, do którego nie było powrotu. Polesie, podobnie jak Afrykę, uważał za teren skolonizowany. Ta matryca wspomnień, wdrukowana w jego psychikę, domagała się nieustannego odtwarzania, powracania i wskrzeszania do życia motywów zaklętych w strzępach pamięci niczym starożytne misterium, które musiało co roku rozegrać się od nowa, by świat mógł odzyskać harmonię i nadal istnieć. Najchętniej podróżował po krajach trzeciego świata – biednych, głodnych i pełnych przemocy.
I ja, będąc rok temu w Afryce, uciekałam z hoteli, plażowych restauracji i turystycznych szlaków. Gnało mnie na peryferia, pod strzechy prostych chat, na lokalne targi i w boczne uliczki. Siedząc na krawężniku obserwowałam przechodniów, pchających swoje życie pod postacią wózków z warzywami, pakunków noszonych na głowach, ręcznych wyciskarek do soków z trzciny cukrowej, dzieciaków namiętnie oddających się najpopularniejszej w Afryce zabawie – sztuce toczenia koła od roweru za pomocą kijka.
Leżę na łóżku w gęstym od wilgoci i upału powietrzu, które leniwie usiłuje rozcinać wiatrak na suficie, z marnym zresztą skutkiem. Przez okienko w łazience, gdzie mieszka ze mną mała jaszczurka, wpada śpiew muezina z pobliskiego meczetu. Zanzibar to miejsce wielokulturowe. Na wyspie obok siebie od wieków żyją w harmonii muzułmanie, chrześcijanie, hindusi, wyznawcy religii plemiennych. Nigdy nie było tu żadnych zamieszek na tle religijnym.
Czekam na męża Hidayi, który zabierze mnie do ich domu w małej wiosce Kiwengwa. Będę dzisiaj spędzać czas z jego rodziną. To bogata rodzina. Mają dom z pustaków, a nie – jak u innych – z patyków i gliny. W domu nie ma szyb, są niepotrzebne w tym klimacie, nie ma też mebli – oprócz szafki, na której stoi telewizor. Drzwi wejściowe zdają się również niepotrzebne, ponieważ cały czas stoją otworem, przez który nieustannie wchodzą i wychodzą ludzie. Przed telewizorem chmara wioskowych dzieciaków. W całej wsi tylko oni posiadają telewizor. U moich dziadków na wsi w latach 80. XX wieku też mało kto miał telewizor. My mieliśmy. Wioskowa dzieciarnia przybiegła do nas na filmy i dobranocki.
Hidaya obiera ziemniaki, karmiąc piersią niemowlę. Roczny chłopczyk śpi na podłodze, a mała siostra i brat czuwają nad nim, szmatkami odganiając muchy. Siostra Hidayi też karmi piersią. Siedzi pod ścianą i kroi warzywa. Wszystko robi się tu na podłodze: przygotowuje posiłki, je i przyjmuje gości. Hidaya uczy mnie gotować pilaw. Daje mi nóż i każe kroić cebulę. Najpierw trzeba zdjąć skórkę i okazuje się, że źle to robię, bo zdejmuję więcej warstw niż tylko tylko dwie najcieńsze skórki. Obierać trzecią to marnotrawstwo! Hidaya się denerwuje, skrupulatnie zbiera wszystkie najmniejsze skrawki i wrzuca do garnka, a potem ciągle czujnie obserwuje, czy zdejmuję odpowiednio cienko. Nic nie może się zmarnować. Każda szansa na zarobienie choćby najmniejszych pieniędzy musi być skrzętnie wykorzystana. Na plaży wszyscy wyciągają do turysty rzeźbione w drewnie tabliczki na drzwi lub biżuterię z koralików. Każdy spacer to dziesiątki rąk wciskających co tylko się da. To denerwuje, odbiera przyjemność ze spaceru, zakłóca wakacyjny relaks. Lecz dla wytwórców tabliczek sprzedaż choćby jednej decyduje o tym, czy jego dziecko będzie dzisiaj miało co jeść.
Kapuściński podzielił społeczność światową na dwie cywilizacje: cywilizację rozwoju i dobrobytu, w której żyje 500 tys. ludzi, i cywilizację przetrwania, w której żyje cała reszta Nasze babki, a na pewno prababki, żyły w cywilizacji przetrwania. Celem życia było utrzymanie się na powierzchni i wydanie na świat kolejnego pokolenia, które pomoże przetrwać starość. Wystarczyły dwa pokolenia, byśmy przeskoczyli w cywilizację dobrobytu i rozwoju. W naszych umysłach pojawiła się taka konstrukcja pojęciowa, jak np. spełnianie marzeń. W ramach spełniania marzeń latamy na Zanzibar, by odpoczywać na rajskich plażach i pić sok z kokosa. Jak brzmi słowo „marzenie” w języku podlaskim? Przewracałam wszystkie dostępne mi słowniki polsko-podlaskie, lecz takiego słowa nie znalazłam. Najwyraźniej takie słowo w świecie naszych babek nie istniało.
Czas w domu Hidayi płynie niespiesznie. Po prostu jesteśmy. Każda czynność wykonywana jest we właściwym sobie tempie i z właściwą tej czynności poświęcaną uwagą. Takie bycie jest medytacją. Jest całkowitym zanurzeniem się w tu-i-teraz. W cywilizacji dobrobytu tej umiejętności uczą spece od coachingu. Łączą się z klientem online i opowiadają o tej sztuce, licząc 200 zł netto za godzinę konsultacji. Bycie jest najbardziej naturalną rzeczą, jakiej doświadczamy, podobnie jak oddychanie, a jednak bycie powoli zaczyna stawać się coraz bardziej wymagającym zadaniem. Coraz trudniej jest sobie po prostu być. Teraz trzeba być z sensem. Nasze bycie musi być produktywne i najlepiej mieć jakiś konkretny cel.
Przygotowanie obiadu zajmuje nam trzy godziny, podczas których toczą się rozmowy, słychać śpiew, odbywają się odwiedziny. A to sąsiadka wpada coś pożyczyć, a to obnośna handlarka przyniosła sukienki na sprzedaż. Kobiety rozmawiają i przyjmują gości, nie przerywając pracy. Gdy do mojej babci przychodziła sąsiadka, ta również nie rzucała obierania ziemniaków, by sąsiadce zaparzyć kawę i zabawiać ją rozmową. Kontakty międzyludzkie były częścią codziennego życia i organicznie splatały się z nim w jedną całość bez zbytecznych formalności. Czasami przychodził stary wuj. Nie mówił dzień dobry ani do widzenia. Po prostu siadał bez słowa na ławie i siedział tak przez kilka godzin, podczas gdy babcia krzątała się po domu. Przychodził, by być. Gdy już się nabył, wstawał i wychodził.
Gdy pilaw jest gotowy Hidaya ustawia stół, czyli rozkłada wielką matę na podłodze. Pośrodku stawia tacę z parującym obiadem. Cała rodzina siada wokół. W sumie kilkanaście osób. Małą rybkę, na której ugotowaliśmy pilaw, dostają tylko dwie osoby, ja – jako gość, i pan domu. Reszta musi obejść się ryżem z dodatkami. Czasem komuś trafi się kartofel. Nie ma sztućców. Wszyscy jedzą rękoma z jednej miski. Gdy moja babcia stawiała na stole miskę z ugotowanymi ziemniakami, też wszyscy do niej sięgaliśmy. Na szczęście mieliśmy już łyżki.
Wracając ze Stone Town obserwowałam mijane krajobrazy. Niewielkie poletka uprawiane za pomocą prostych narzędzi, stada krów i kóz, spędzanych na noc do zagród, chatki z patyków i gliny, stodoły kryte trzciną. W Polsce takiej wsi już nie ma i nie będzie. Jej resztki zachowały się jeszcze w Białorusi i Ukrainie, może na Bałkanach. W pełnej krasie ukazuje się ona w krajach trzeciego świata. Lecz czy naprawdę trzeba lecieć przez pół globu, by dotknąć przeszłości, zobaczyć bliskie sercu obrazy przechowywane pod zamkniętymi powiekami? A może jest tak, jak mówi Borys Russko, 94-letni poeta z Białowieży, który wychował się w Puszczy Białowieskiej i przez wiele lat pisał o niej wiersze, dając wyraz ogromnej miłości do tego wyjątkowego lasu. Dzisiaj, uwięziony w warszawskim wieżowcu, nie może jej już odwiedzać. – Nie odczuwam braku puszczy, bo ona jest obok mnie – mówi poeta – bo gdybym odczuwał, to już bym nie żył. Ja ją mam tutaj. Jest we mnie
Ewa Zwierzyńska