Tuż przed wydarzeniami sierpniowymi w Białorusi nasz czytelnik z Warszawy zwrócił się do mnie z niecodzienną prośbą. W mailu zapytał, czy na Podlasiu są jeszcze „tereny, na których znaczna część mieszkańców posługuje się w kontaktach domowych językiem zbliżonym do literackiej białoruszczyzny”. I gdzie lokalna społeczność nie jest negatywnie nastawiona do Białorusinów, a takiej mowy śmiało można używać w sklepie, na poczcie, w urzędzie, u lekarza itd.
Z listu wynikało, że czytelnik jest osobą w młodym wieku i ma żonę z Białorusi. Niedawno urodziło się im dziecko, przez co odwiedzanie teściów stało się trudniejsze, choć i wcześniej wyjazdy do nich nie były łatwe. Czytelnik narzekał na uciążliwości związane z uzyskiwaniem dokumentów, przekraczaniem granicy i daleką podróżą. Dlatego z żoną zaczęli się zastanawiać, czy nie sprowadzić jej rodziców do Polski. „Tyle że starych drzew się nie przesadza…, chyba, że na naprawdę podobny grunt” – przeczytałem. Czytelnik wyjaśnił, że teściowie są wyznania rzymskokatolickiego, w domu posługują się trasianką, a język polski znają w sposób bierny. Pomyślał zatem, że może na Podlasiu znalazłoby się odpowiednie dla nich miejsce na nowe życie. „Tylko czy jeszcze się takie znajdzie, czy też zostanie to li tylko w sferze romantycznych marzeń?” – takim pytaniem kończył się list.
Może powiat sokólski?
Od razu pomyślałem o swojej Sokólszczyźnie, ewentualnie okolicach Gródka i Michałowa. Rdzennym językiem jest tam mowa prosta, zbliżona do literackiej białoruszczyzny. Choć zanika, to wciąż posługują się nią (między sobą) mieszkańcy wielu jeszcze wsi i miasteczek. Tak prawosławni, jak i katolicy. Ludność rzymskokatolicka, zwłaszcza na północnej i zachodniej Sokólszczyźnie, zresztą jest dominująca. Taki język można jeszcze usłyszeć w każdy poniedziałek na rynku w Sokółce.
Nie spotkałem się też dotąd z negatywnym nastawieniem mieszkańców naszych terenów do obywateli Białorusi. Teraz przyjezdnych zza wschodniej granicy jest wprawdzie mniej, ale podsokólskie ogromne gospodarstwo sadownicze i tak zatrudniało około tysiąca sezonowych robotników właśnie z Białorusi, jak też z Ukrainy. Ich obecność w sklepach, na poczcie i urzędach nikogo nie dziwi i nie razi. Choć starają się tam rozmawiać po polsku, to co rusz wtrącają słowa z trasianki i nikomu to nie przeszkadza.
Odpisałem zatem czytelnikowi, że miejscem, gdzie teściowie dobrze by się czuli, może być właśnie przygraniczny powiat sokólski. Poradziłem jednocześnie, że jeśli z żoną zdecydują się na ich sprowadzenie do Polski, powinni dobrze przemyśleć, czy zakupić dla nich opuszczone siedlisko z domem do remontu, czy wybudować niewielki domek od nowa. Oferta takich nieruchomości jest szeroka. W każdej wsi są siedliska do sprzedaży. Na kupno – w celach rekreacyjnych – opuszczonych domów na Sokólszczyźnie często decydują się już nawet mieszkańcy stolicy. To teraz przecież tylko 2,5 godz. drogi samochodem. Widzę to po rejestracjach aut na podwórkach sokólskich wsi szczególnie w wakacje i weekendy.
„Będziemy dumać i w razie czego jeszcze się odezwiemy” – odpisał warszawski czytelnik, dziękując mi za obszerne informacje i podpowiedzi.
Od kilku lat co roku do Polski przyjeżdża coraz więcej obywateli Białorusi
Wstrząs społeczny i nieustające masowe protesty po sfałszowanych sierpniowych wyborach prezydenckich z pewnością trend ten jeszcze wzmocnią. Stanie się tak również dzięki specjalnym programom polskiego rządu, zachęcającym Białorusinów i firmy białoruskie do przenoszenia się do Polski. Już teraz na polskich uczelniach studiuje ponad dziesięć tysięcy białoruskich studentów. – Chcemy, żeby to była większa liczba – powiedział premier Mateusz Morawiecki, ogłaszając plan „Solidarni z Białorusią”.
Drugą grupą, jeszcze liczniejszą, są Białorusini, którzy zgłaszają się do pracy w Polsce. Szacuje się, że może być ich nawet czterdzieści tysięcy. Decydują się na wyjazdy ze względu na wyższe płace. Pracują w przemyśle, transporcie, budownictwie i centrach usług biznesowych. Teraz Polska chce przygarnąć jeszcze białoruskich inżynierów, programistów i specjalistów IT. Szczególnie ci ostatni, tzw. „ajcisznicy”, to często światowa pierwsza liga w swej branży. To oni właśnie odgrywają wiodącą rolę podczas masowych protestów, omijając blokady informatyczne i wyłączenia Internetu. Tyle, że ściągnięcie nad Wisłę tak wysoko wykształconej i zdolnej kadry specjalistów pomoże bardziej Polsce niż Białorusi.
Trzecia grupa to uchodźcy, których według różnych szacunków w Polsce jest już ponad pięciuset. Przebywają w ośrodkach m.in. w Białej Podlaskiej, Warszawie, Krakowie, Łodzi i Poznaniu.
Coraz liczniejsze rzesze Białorusinów zza wschodniej granicy nie wzmacniają jednak potencjału naszej mniejszości. Powodem są różnice kulturowe i mentalne, a przede wszystkim to, że oni w przytłaczającej masie są rosyjskojęzyczni, a my polskojęzyczni. Dlatego prawie ze sobą się nie kontaktujemy, poza wąskimi środowiskami dziennikarskimi, kulturalnymi, literackimi czy naukowymi. Na Podlasiu zresztą przyjezdnych Białorusinów jest mniej, bo kierują się przeważnie do stolicy i większych miast. W dodatku żyją najczęściej tylko w swoich kręgach, kontaktując się, jeśli już, bardziej z Polakami niż nami. Ten dystans był też widoczny podczas organizowanych w Białymstoku akcji solidarności z Białorusią. Na sierpniowym marszu grupa dzieci i młodzieży naszej mniejszości wraz z rodzicami śpiewała przed budynkiem białoruskiego konsulatu hymn „Mahutny Boża”, potem pieśń „Kupalinkę” i szlagier „Try czarapachi”. Ich rosyjskojęzyczni rówieśnicy – dzieci emigrantów z Białorusi, trochę ze zdziwieniem temu się przyglądali, ale i oni włączyli się do śpiewania.
Poczucie wspólnoty narodowej między naszą mniejszością i społeczeństwem Białorusi może jeszcze odrodzić powodzenie obecnego zrywu, któremu tak bardzo kibicujemy. Pierwszy krok został zrobiony – manifestacyjny powrót historycznej białoruskiej narodowej symboliki, biało-czerwono-białej flagi i herbu Pogoni.
Obawiam się jednak, że język białoruski u nich i u nas może wkrótce całkowicie zniknąć z powszedniego życia. Procesy rusyfikacyjne w Białorusi i polonizacyjne na Podlasiu zaszły już zbyt daleko. Nawet w formie pisanej po białorusku coraz trudniej jest znaleźć odbiorcę, dlatego w Czasopisie niektóre teksty, jak ten, publikujemy po polsku. Chodzi o to, by dotrzeć do szerszego kręgu czytelników. Pozostajemy jednak wierni białoruszczyźnie, która w odróżnieniu od lat minionych teraz na naszych łamach często nawet przeważa.
Jednak warszawskiemu czytelnikowi odpowiedziałem chyba zbyt optymistycznie. Raczej niemożliwe już jest bowiem znalezienie na Podlasiu takiego miejsca, w którym jego teściowie z Białorusi mogliby się zaaklimatyzować ze swoją trasianką. To było możliwe dawniej, jeszcze 30-40 lat temu, kiedy w wielu wsiach i miasteczkach wschodniej Białostocczyzny w powszechnym użyciu przeważała – z rozlicznymi odmianami gwarowymi – białoruszczyzna, wyparta jednak potem przez język polski.
Przed oczami mam oto dwa obrazki
Pierwszy z początku lat osiemdziesiątych, kiedy w niedzielę wczesnym popołudniem czekam w Krynkach na autobus do Białegostoku. Stoję wśród gromady młodzieży z miasteczka i okolicy, uczącej się jak ja w białostockich szkołach średnich. Większość rozmawia przeważnie po polsku, ale słychać też język prosty, szczególnie wtedy, gdy ktoś zwraca się do odprowadzającego na przystanek rodzica.
Z dojazdami do miasta bywały u nas wtedy nie lada problemy. Mało kto miał jeszcze samochód, do pociągu było daleko, pozostawały tylko autobusy i dlatego w niedzielę po południu bardzo często wszystkie w nich miejsca siedzące i stojące były zajęte już w Krynkach. Bywało, na kolejnym przystanku w Ostrowiu Północnym (do którego było mi najbliżej) i następnych kierowcy już się nie zatrzymywali. Kiedy nie udało się zabrać ostatnim autobusem, trzeba było wracać do domu i nazajutrz znów iść dwa kilometry na pierwszy autobus o piątej rano, a i ten nie zawsze się zatrzymywał. Czekało się zatem na kolejny o ósmej, który nie był już tak zapełniony. Kilka razy przez to spóźniłem się do szkoły, dlatego potem chodziłem na autobus do Krynek, przemierzając nie dwa, a sześć kilometrów. Starałem się wychodzić wcześniej, bo ostatni autobus o siedemnastej i tam nie zawsze zabierał wszystkich pasażerów. Zwłaszcza gdy na początkowe przystanki zaczęła przyjeżdżać nim młodzież z miejscowości leżących po trasie z Białegostoku, wysiadając i ponownie wsiadając w Krynkach, a najczęściej na końcowym w Kruszynianach. Decydowano się na takie rozwiązanie, gdyż bilety były stosunkowo tanie.
Tamtego popołudnia z autobusu, który przyjechał z Białegostoku, w Krynkach także wysiadło sporo osób, by zaczekać na kurs powrotny. Wyszli z niego również Sokrat Janowicz z żoną Tanią, udając się w kierunku ulicy Sokólskiej, gdzie samotnie mieszkała matka pisarza. Czekając aż autobus wróci z Kruszynian, przystanąłem przy kiosku Ruchu. Wkrótce podszedł Sokrat, w charakterystycznym ciemnym płaszczu i kapeluszu na głowie z żoną pod ręką.
– Jość „giewonty”? – zapytał sprzedawcę o papierosy.
– Paczku, czy dźwie trebo?
– Chopić adnu.
Janowicz, przyjeżdżając do matki w Krynkach, na ulicy czy w sklepie posługiwał się niemal wyłącznie językiem białoruskim. Wtedy było to nawet naturalne, gdyż większość mieszkańców rozmawiało na co dzień po prostu. Da się to także wyczuć w jego literaturze, zwłaszcza opowiadaniach „sokratkach”, osadzonych przeważnie w realiach rodzinnego miasteczka.
Po dwunastu latach od tamtej sceny przy kiosku Janowiczowie sprowadzili się z Białegostoku do Krynek na stałe. Sokrat przeżył wtedy lekki szok. Wychodząc na zakupy, początkowo zwracał się do innych twardo po białorusku. Odpowiadano mu już jednak przeważnie po polsku, nawet koledzy z dzieciństwa i znajomi. W połowie lat dziewięćdziesiątych pisał o tym wielokrotnie w Czasopisie w swych felietonach „Bycie sobą”, denerwując się i złorzecząc na krynczan, iż wstydzą się mowy ojców. Wkrótce jednak poddał się i w kontaktach zewnętrznych niemal całkowicie przeszedł na polski.
Jeszcze większy szok przeżyła w Krynkach prof. Elżbieta Smułkowa. Ta ceniona i zasłużona badaczka dialektów białoruskich na Białostocczyźnie, pierwsza ambasador Polski w Białorusi, w 1999 r. była uczestniczką trialogu, zainicjowanego wtedy przez Sokrata Janowicza. Zabierając głos nie kryła swej konsternacji i zdziwienia szybkim spolszczeniem się Krynek. – Przecież, gdy jeszcze 30-40 lat temu przeprowadzałam tu badania językowe, wszędzie słychać było język białoruski i to prawie w literackiej postaci – wspominała.
Ocalić od zapomnienia
Podobnie rzecz ma się na całym naszym Podlasiu. Z tym, że w powiatach bielskim i hajnowskim zanikanie rodzimego języka zaczęło się jakieś dwadzieścia lat później niż w moich stronach rodzinnych. Ma to związek z wolniejszym początkowo wyludnianiem się tam terenów wiejskich, zamieszkałych w dodatku przez zwartą społeczność prawosławną, nie tak jak na mojej katolickiej w większości Sokólszczyźnie, bardziej przez to podatnej na polonizację.
Potem jednak te procesy gwałtownie tam przyśpieszyły i sytuacja pod względem językowym niemal się wyrównała. Dziś już wszędzie dominuje język polski.
Mój znajomy z Hajnówki opowiadał mi, że robiąc zakupy w wiejskich sklepach w okolicy dotąd zawsze zwracał się do sprzedawców po-swojmu. Ale ostatnio, gdy tak rozmawia, napotyka tylko zmieszanie ekspedientki i jej zdziwione oczy…
Nasz wieloletni współpracownik z Białowieży, Piotr Bajko, debiutuje w tym numerze jako felietonista, dzieląc się refleksjami o tym, jak na przestrzeni ostatnich dziesiątków lat zmieniła się jego miejscowość. Pisze, że lokalnego dialektu praktycznie już nie słychać. Nasz autor robi jednak kolosalną robotę, od lat spisując historię Puszczy Białowieskiej, Białowieży i puszczańskich wsi, podkreślając zarazem ich koloryt językowy w postaci nazw miejscowych i rodzimego słownictwa mieszkańców.
Coraz więcej osób uświadamia sobie, jak ważna cząstka historii, tożsamości i krajobrazu kulturowego Podlasia odchodzi powoli w niebyt. Od Dąbrowy Białostockiej po Białowieżę i Siemiatycze pojawiają się ostatnio inicjatywy ocalenia od zapomnienia tego wielkiego bogactwa. Spisywane są historie wsi, wspomnienia mieszkańców i co ważne – ich rodzimy niepolski język. Najczęściej na facebooku. Ale to za mało. Facebook jest bowiem ulotny – zamieszczony tam wpis, nawet najbardziej atrakcyjny, żyje najwyżej kilka dni i zapada w internetową czeluść jak kamień w wodę. Dlatego przydałyby się osobne strony, serwisy, nawet portale, a w końcu publikacje książkowe. Tyle, że tego nie da się zrobić hobbystycznie, potrzebne są pieniądze. Ale znowu nie tak i wielkie. Powinni o tym pomyśleć potencjalni sponsorzy (na pewno tacy się znajdą), przede wszystkim samorządy gminne i powiatowe, lekką ręką wydające nieraz dziesiątki tysięcy złotych na tzw. promocję, jakieś filmiki i reklamowe, mało przydatne, gadżety.
Dobrze byłoby, aby jak najwięcej wsi, albo przynajmniej gmin, miało swoje monografie ze wspomnieniami i zapisem języka i zwyczajów przodków. Niech wzorem będzie cykl Pinkas (Pamięć) – księgi wspomnień, wydawane po wojnie przez ocalałych z Holocaustu Żydów, osiadłych w Izraelu i obu Amerykach. Zdając sobie sprawę, że nigdy już nie wrócą do swych miasteczek w Polsce, Białorusi i Ukrainie, gdzie przed zagładą stanowili nieraz dwie trzecie mieszkańców, skrzyknęli się i postanowili utrwalić drukiem tamten, utracony na zawsze, świat. Zrobili to nadzwyczaj skrupulatnie, ze szczegółami opisując wygląd ulic, domów, synagog, fabryk, ważniejsze wydarzenia i wybitnych mieszkańców. Ze szczególną uwagą skupiali się, co zrozumiałe, na Holocauście. Osobny dział poświęcony został religii i obrzędom. Każda księga zaczyna się zarysem historycznym, w którym nieco miejsca oddano też jest współmieszkańcom chrześcijanom. Nadzwyczaj cenne są zamieszczone tam unikatowe fotografie.
Takie same motywy
Miałem okazję opracowywać polskie tłumaczenia dwóch takich ksiąg – Pinkas Grodek i Pinkas Krinki, drukowanych w odcinkach w latach dziewięćdziesiątych w Wiadomościach Gródeckich – Haradockich Nawinach, a na początku dwutysięcznych w ukazującym się wtedy w Krynkach miesięczniku Tutaj. W oryginale teksty opublikowane zostały równolegle w jidysz i po hebrajsku.
Księgi z cyklu Pinkas mają dziś przeogromne znaczenie historyczne. Gdyby ich nie było, po opisanym w nich niezwykle barwnym, żywym i bogatym świecie pozostałaby zwyczajna pustka. A tak sięgają do niej kolejne żydowskie pokolenia na całym świecie, pielęgnując pamięć o swych przodkach. Są też ogromną kopalnią wiedzy dla historyków. Przede wszystkim zaś trwałym świadectwem prawdziwej i bogatej historii opisanych w nich miast i miasteczek, jak również samej społeczności żydowskiej, która pozostawiła tam swój ważny ślad dziejowy.
My, Białorusini na Podlasiu, po części jesteśmy w podobnej sytuacji jak tamci nasi sąsiedzi. Tak jak oni tracimy tradycyjny świat swoich wsi i miasteczek z ich barwną przeszłością, bogactwem kulturowym i językowym. Co prawda nie w wyniku tragedii dziejowej, tylko zmian cywilizacyjnych i asymilacji, jednak umotywowanie jest takie samo. Jeśli nie wykujemy takich pomników w pamięci, niewiele będzie świadczyło o wiekach naszej tu obecności. Na swój sposób robimy to w Czasopisie, ale siłą rzeczy w szerszym spektrum. Już trzydzieści lat na swych łamach utrwalamy białoruskie oblicze regionu. Ostatnio zaś w coraz większym stopniu udostępniamy je także dla tekstów po prostu i podlasku. To w pełni świadome działanie, ponieważ drukując je jeszcze bardziej sprzyjamy zachowaniu naszej tożsamości, a przede wszystkim pozostawiamy swój trwały historyczny ślad. To także swoista zapora na fałszowanie historii w przyszłości, czego doświadczamy nieraz już teraz ze strony nieprzychylnych nam środowisk.
Jerzy Chmielewski
Redaktor Naczelny