Opisując w „Czasopisie” życiowy dramat Sokrata Janowicza („30 lat w sidłach bezpieki”, luty 2023 – czerwiec 2024), skrupulatnie przejrzałem mnóstwo akt z zasobów archiwalnych Instytutu Pamięci Narodowej. To była niezwykle żmudna i czasochłonna praca. Podjąłem się tego, aby jak najprawdziwiej odtworzyć przebieg wydarzeń, poznać ich okoliczności i oczyścić dobre imię pisarza z Krynek, nad którym pod koniec życia zawisło piętno konfidenta po tym, jak przyznał się do współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa w dalekiej przeszłości. Sądzę, iż cel osiągnąłem, udowadniając na postawie dokumentów, iż za swój nieświadomy błąd w młodości zapłacił on niewspółmierną cenę, a winę w dwójnasób odkupił w swym późniejszym życiu, kiedy stal się cenionym pisarzem i publicystą, wielkim autorytetem i liderem w naszym środowisku białoruskim.
Sokrat Janowicz swą wieloletnią prywatną wojnę z SB, szczególnie po tym jak w 1970 r. odmówił dalszej współpracy, bezwzględnie wygrał. Pozostawił po sobie wspaniałą twórczość literacką tak w języku białoruskim, jak i po polsku. Jego nazwisko znalazło się w elitarnym leksykonie „Pisarze świata”.
Tymczasem oficerowie i agenci, którzy zgotowali koszmar inwigilacji, rzucając mu kłody pod nogi, ostatecznie znaleźli się na śmietniku historii. Jak się okazuje, nawet w najbliższych rodzinach niekiedy zapadła po nich kurtyna niepamięci.
Wraz z upływem czasu działalność tamtych służb budzi coraz mniejsze zainteresowanie historyków i dziennikarzy. Pracownik białostockiego oddziału IPN, który pomagał mi wyszukiwać akta, powiedział że jeszcze trochę i nikt do nich nie będzie zaglądać. Nie tylko dlatego, że tamte mroczne sprawy mało kogo dziś już obchodzą, bo życie toczy się dalej i co innego przykuwa teraz uwagę społeczeństwa. A pokolenie, które wyrosło po 1989 r., nawet gdyby chciało, nie będzie w stanie zrozumieć atmosfery i realiów życia w PRL i roli państwa w państwie, jakim była SB, a co za tym idzie nie będzie mogło właściwie odczytać zawartości tych teczek. Zwłaszcza że bardzo często są one niekompletne.
Słowa te wziąłem głęboko do serca, utwierdziwszy się w przekonaniu, że nikt oprócz mnie – również z naszego środowiska – tym tematem raczej się już nie zainteresuje i, co więcej, nie będzie w stanie tak jak ja go ogarnąć. Zresztą już wiele lat temu poprosił mnie o to zaprzyjaźniony inny ówczesny pracownik IPN. Widząc, jak zatrudnieni tam historycy tendencyjnie i wybiórczo eksponują niechlubną przeszłość Janowicza, manipulując przy tym faktami, przekonywał, by jego i inne teczki wnikliwie przejrzał ktoś z białoruskich historyków bądź dziennikarzy z Białegostoku.
Kiedy wreszcie tym się zająłem, lektura materiałów wyprodukowanych przez SB zaczęła mnie coraz bardziej wciągać. Osoby i wydarzenia, opisywane w raportach funkcjonariuszy na podstawie relacji tajnych współpracowników, jakże często były mi dobrze znane czy to z autopsji, czy rozmów ze starszymi od siebie znajomymi i współpracownikami, najczęściej już nieżyjącymi. W tych notatkach zawarta jest autentyczna atmosfera relacjonowanych zdarzeń, nie tak sztuczna jak chociażby w suchych relacjach ze zjazdów BTSK w „Niwie” lub „Kalendarzach Białoruskich”.
Szybko się przekonałem, jak ta smutna w gruncie rzeczy lektura jest niezwykle intrygująca. Oprócz opisów nastrojów w inwigilowanych kręgach, co służby najbardziej interesowało, z dokumentów wyłaniają się też pokrętne ludzkie losy, życiowe kariery i upadki, dramaty i tragedie, a nawet wstydliwe sprawy obyczajowe, jak romanse i zdrady małżeńskie.
Sięgnąłem zatem jeszcze głębiej. Równolegle z materiałami z inwigilacji ruchu białoruskiego zacząłem badać przejęte przez IPN akta, dotyczące mrocznych spraw z czasów okupacji hitlerowskiej i lat tuż powojennych przede wszystkim w mych stronach rodzinnych pod Krynkami. W „Czasopisie” opisuję je w białoruskim języku prostym w rubryce „Płacz zvanoŭ”.
Jedne i drugie materiały, niekiedy ze sobą powiązane, są bardzo ważnym źródłem wiedzy na temat najnowszej historii naszego regionu, odzwierciedlającym również zwyczajne codzienne życie mieszkańców. Takiego obrazu nie dają ani filmy o tamtych czasach, ani żadne książki w myśl zasady, że „rzeczywistość nie wytrzymuje porównania z literaturą”.
Wiele teczek, które do tej pory przejrzałem, zawiera tylko co odtajnione materiały, czasem nawet rok lub dwa lata temu. Archiwiści IPN sukcesywnie bowiem zdejmują klauzulę tajności z dokumentów ze zbioru zastrzeżonego. Sądząc po wpisach kart udostępnień, najczęściej byłem pierwszy, kto je przeglądał. I nie tylko te najświeższe. Ze względu na swoją specyfikę i trudności w zrozumieniu ich zawartości rzadko kto – nawet spośród naukowców – po nie sięga. W rezultacie obraz tamtych czasów w powszechnej świadomości staje się coraz mniej autentyczny. Kolejne pokolenia zatracą go jeszcze bardziej, bo świat swych dziadków i pradziadków pozostanie w ich pamięci co najwyżej poprzez nostalgiczny pryzmat starych fotografii rodzinnych i filmów z czasów PRL, które tylko częściowo odzwierciedlają obraz epoki.
Przechowywane w IPN materiały, dotyczące Sokrata Janowicza, przeglądałem wielokrotnie. Za każdym razem wynotowywałem też z nich pseudonimy tajnych współpracowników, kontaktów informacyjnych oraz innych OZI (osobowych źródeł informacji), a także kryptonimy powiązanych spraw obiektowych. Następnie starałem się – z różnym skutkiem – rozszyfrować je, szukając odpowiednich słów w bazie danych, po czym zamawiałem kolejne teczki do przejrzenia. Pojawiały się w nich nowe kryptonimy, prowadzące czasem do spraw nie dotyczących mych badań. Często jednak stały za nimi znajome nazwiska. Uzbierała się całkiem spora ich lista. Ci, co jeszcze żyją, zostali zwerbowani w dekadzie lat osiemdziesiątych, niektórzy nieco wcześniej. W chwili rejestracji musieli mieć ukończone 18 lat, czyli są to osoby urodzone przed 1972 r. Zatem jest to już coraz bardziej odległa historia.
Nie mam powodu, by upubliczniać wszystkie nazwiska konfidentów SB z mej listy, zwłaszcza że w tej roli przeważnie, podobnie jak Janowicz, nikomu zbytnio nie zaszkodzili. Ci zaś, na których donosili, często nie chcą już w to wnikać. Wolą tego nie wiedzieć, jak jeden z mych znajomych, rozpracowywanych przez SB na początku lat 80. w Warszawie w związku z pierwszą próbą zarejestrowania Białoruskiego Zrzeszenia Studentów (BAS). Kiedy z nim niedawno o tym rozmawiałem, w ogóle nie przejawił zainteresowania. Zrozumiałem, że nie chce wiedzieć, kto na niego wówczas donosił, bo mogłoby się okazać, że był to kolega z pokoju w akademiku, z którym do dziś pozostaje w serdecznych relacjach.
W końcówce lat osiemdziesiątych SB ponownie, tym razem w Białymstoku, zainteresowała się środowiskiem białoruskich studentów. Po zarejestrowaniu BAS-u wszczęto zakrojoną na szeroką skalę sprawę obiektową „Podlasiacy”. Zaangażowano informatorów, którzy donosili na swych kolegów. Sprawę zamknięto z konkluzją, że „figuranci nie stanowią zagrożenia dla socjalistycznego ustroju państwa polskiego”.
Istnieje mylne przekonanie, że z akt IPN można się dowiedzieć wprost, kto z imienia i nazwiska donosił. Otóż nie jest to takie łatwe, a czasem wręcz niemożliwe. Funkcjonariusze w swych raportach zatajali dane osobowe informatorów, posługując się wyłącznie kryptonimami. Tylko w niektórych przypadkach da się to zweryfikować w teczkach tychże tajnych współpracowników, ale te najczęściej się nie zachowały. W celu jak największej konspiracji takie same pseudonimy nieraz nadawano różnym agentom. Czasem ustalić takie osoby daje się jeszcze drogą dedukcji, analizując opisywane okoliczności realizacji zlecanych im zadań, ich kontakty towarzyskie lub służbowe. Na właściwy ślad można też natrafić konfrontując krzyżowo treści dokumentów różnych spraw, do których wykorzystywano tego samego konfidenta.
TW „Dąb”. Agent numer jeden
Spośród wielu agentów, wykorzystywanych do inwigilacji Sokrata Janowicza, szczególnie zależało mi na „dekonspiracji” jednego – tajnego współpracownika ps. „Dąb”. Dostarczał on informacji SB wyjątkowo długo, bo aż dwadzieścia lat i pobierał za to pieniądze. Nie chodziło mi, by człowieka napiętnować, tym bardziej, że zakończył współpracę w końcu lat osiemdziesiątych ciężko chory i najpewniej dawno już nie żyje. Uznałem jednak, że będzie niesprawiedliwie, gdy szeroko opiszę życiowy koszmar Sokrata Janowicza, a esbecy, którzy mu go zgotowali, pozostaną anonimowi.
Kim był TW „Dąb”, ustalić nie było łatwo. Początkowy trop okazał się mylący. Agent poruszał się w środowisku białoruskim Białegostoku niemalże incognito, przez nikogo nie zauważany. Sądząc z informacji przekazywanych oficerom prowadzącym, uczestniczył nieraz w zebraniach Zarządu Głównego BTSK, nawet nie będąc jego członkiem. Gremium to bowiem liczyło czterdzieści osób, nie wszyscy wzajemnie się znali i nie zawsze zbierali się w komplecie, a obrady nie były zamknięte i można było łatwo na nie wejść także postronnej osobie.
Nazwisko agenta, które w końcu ustaliłem, nikomu z żyjących ówczesnych działaczy BTSK nic dziś nie mówi. W tym środowisku utrzymywał kontakty, najczęściej luźne, tylko z kilkoma osobami. W zażyłych stosunkach pozostawał jedynie ze… sprzątaczką. Kobieta pochodziła ze stron rodzinnych jego żony pod Siemianówką. Jak to sprzątaczka w tamtych czasach – wszystko o wszystkich wiedziała i nieświadomie opowiadała o tym znajomemu, który później jej informacje „od kuchni” przekazywał SB.
Pierwsze doniesienie odnośnie Sokrata Janowicza TW „Dąb” dostarczył 27 grudnia 1968 r., po tym jak 19 listopada otrzymał m.in. zadanie rozeznać możliwość nawiązania kontaktów towarzyskich z pracownikami redakcji tygodnika „Niwa”. Taką okazją stało się przyjęcie, jakie w swym domu z okazji 15. rocznicy ślubu zorganizował Michał Chmielewski, zapraszając liczne towarzystwo. Wówczas to agent nawiązał z Janowiczem pierwszą znajomość.
W teczce z inwigilacji pisarza TW „Dąb” ponownie pojawia się dopiero ponad dwa lata później. Z notatki wynika, że mieszkał wtedy w Hajnówce i raz w miesiącu służbowo przyjeżdżał do Białegostoku. Treść doniesienia wskazywała, że był nim Mikołaj Ł., młody etnograf, zatrudniony przez BTSK w działającym wtedy w Białowieży Regionalnym Białoruskim Muzeum Etnograficznym. Kolejne notatki spisywane ze słów hajnowskiego agenta jeszcze bardziej utwierdzały mnie w tym przekonaniu.
Penetrując zasoby archiwalne IPN w końcu natrafiłem aż na trzy teczki pracy tajnego współpracownika ps. „Dąb”. Aby go rozszyfrować, sięgnąłem też do pokwitowań odbioru pieniędzy agenta o takim pseudonimie z lat 1969-1983. Jednak w opisie sprawy była informacja, iż „nie ustalono danych osobowych TW „Dąb”.
Przeglądając teczki pracy znalazłem w nich kopie donosów m.in. na Sokrata Janowicza i wtedy już wiedziałem, że akta dotyczą osoby, o którą mi chodziło. Ale raportów z Hajnówki tam nie było. Okazuje się, że do penetracji środowiska białoruskiego użyto dwóch tajnych współpracowników o tym samym ps. „Dąb”, którzy zresztą prywatnie się znali, choć jeden o drugim nic nie wiedzieli że donoszą na SB. Żadna teczka agenta hajnowskiego – zarejestrowanego przez tamtejsze służby – jednak się nie zachowała, dlatego trudno dziś jednoznacznie ustalić jego nazwisko. Prawdopodobnie z SB współpracował on krótko, gdyż z Hajnówki wyjechał.
Natomiast drugi TW „Dąb” został zwerbowany w 1968 r. w Białymstoku i w tej roli intensywnie działał nieprzerwanie aż do lipca 1988 r. Zachowała się jego teczka personalna. Tym agentem był Jan Dudzik, pochodzący z Gródka inżynier z Wojewódzkiego Biura Projektów Wodno-Melioracyjnych w Białymstoku, które mieściło się przy ulicy Lipowej. Urodził się w 1922 r. w rodzinie chłopskiej i w ankietach podawał narodowość białoruską.
Namierzył go kpt. Mikołaj Fiedoruk, inspektor Wydziału III ds. SB Wojewódzkiej Komendy Milicji w Białymstoku. Ten sam, który dziesięć lat wcześniej zwerbował Sokrata Janowicza, prywatnie mąż maszynistki z „Niwy”. W uzasadnieniu wniosku z dnia 9 września 1967 r. o pozyskanie Jana Dudzika jako kandydata na tajnego współpracownika, kapitan Fiedoruk napisał:
(…) Posiada szerokie znajomości wśród osób narodowości białoruskiej (…) szczególnie w środowisku młodej inteligencji białoruskiej, część której skłonna jest do prowadzenia wrogiej działalności nacjonalistycznej. (…) Ze względu na wykształcenie, stanowisko i znajomość zagadnień białoruskich jest ceniony i poważany. (…) Posiada realne możliwości rozpracowania interesujących nas osób.
Zdaniem służb po udanym werbunku miał być dla nich niezwykle cennym agentem. Wiązano z nim jako przyszłym TW duże nadzieje. W pierwszym rzędzie miał być wykorzystany do rozpracowania figurantów spraw Geniusza Jerzego i Konstantego Mojsieni oraz do badania nastrojów i ewentualnych wrogich zamiarów środowiska białoruskiego o nacjonalistycznych poglądach.
Służby snuły bardziej dalekosiężne plany, zakrojone na szeroką skalę, nawet o randze międzynarodowej:
(…) Po przeszkoleniu i bliższym powiązaniu z nami będzie wykorzystywany do rozpracowywania obcokrajowców z państw kapitalistycznych pochodzenia białoruskiego, przyjeżdżających do Polski, a w perspektywie do nawiązania gry operacyjnej z białoruskim ośrodkiem nacjonalistycznym na emigracji, wykorzystując do tego celu jego znajomości z osobami przebywającymi w państwach kapitalistycznych.
Pozostawało jeszcze znaleźć argumenty, by kandydata przekonać do współpracy. Jak to często w SB wówczas praktykowano, wykorzystano materiały z czasów okupacji hitlerowskiej. Dudzik zataił bowiem w swoim życiorysie, iż służył w niemieckiej policji i Biełaruskaj Krajowaj Abaronie (niem. Weißruthenische Heimwehr), kolaboracyjnej formacji zbrojnej. Od marca do grudnia 1945 r. siedział w więzieniu, wyszedł na wolność „z braku dowodów, świadczących o jego zbrodniczej działalności”. W kwestionariuszach podawał potem, że podczas okupacji pracował w szpitalu w Białymstoku jako sanitariusz.
Cdn.
Jerzy Chmielewski