Pani Regina ponad rok temu przyjechała z Warszawy i zamieszkała we wsi Wiejki koło białoruskiej granicy. – Z „nawołoczą” to tylko kłopoty tutaj będą – usłyszała od mieszkanki mojej wsi. Na szczęście aż tak źle nie było. Oto jej opowieść.
– Niektórzy czasem mnie podziwiają, że żyję na podlaskiej wsi, bo i zimy trudne, i drogi kiepskie, i w piecu trzeba palić, i do sklepu daleko. A mnie jest tu tak dobrze, jak nigdy wcześniej i zastanawiam się, z czego to wypływa. Oczywiście na jakość życia wpływają takie czynniki, jak dostęp do różnych dóbr i usług, ale przecież nie tylko. Czyste powietrze, cisza, gwiazdy nad domem, prawdziwe ciemności nocą, zieleń, obecność dzikich zwierząt, ładne okolice, estetyczna architektura dookoła, przyjazne otoczenie, brak agresji – to są nie mniej ważne rzeczy. O ile nie ważniejsze, bo bez wielu dóbr i usług znakomicie się obywam. Nie ma wegańskich knajp, a wegańska oferta w sklepach jest uboższa, więc sama gotuję albo zamawiam jedzenie. Do sklepu jest daleko–- nauczyłam się robić zapasy. Daleko jest do fryzjera – zapuściłam włosy. Nnie ma taksówek – jeżdżę autostopem, gdy nie mam auta. Ze specjalistyczną opieką medyczną jest słabo, podobnie jak z weterynarią, brakuje mi wystaw i koncertów, na manicure trzeba zapisywać się z tygodniowym wyprzedzeniem, ale na tym niedogodności się kończą. A nie, jeszcze kleszcze, muchy i komary.
Za to panują tu zupełnie inne niż w centralnej Polsce relacje międzyludzkie, ludzie tu są sympatyczni i pomocni, nikt na nikogo nie warczy, nie dmucha papierosem w nos, nie wymusza ustępowania na drodze. Jestem zaskoczona, jak na mój dobrostan wpłynęło życie w ładnym, spokojnym miejscu, gdzie nikt na mnie nie warczy, gdzie jest cicho, nie śmierdzi spalinami, a wokół jest ładnie. Harmonia otoczenia wpływa na harmonię wewnętrzną. Mi się tutaj nawet lepiej i efektywniej pracuje niż w Warszawie, skończyły się ciągle bóle głowy, nie budzę się zmęczona i mam mnóstwo energii.
To jest chyba najtrudniejsze w mieszkaniu tutaj, że zawsze będę obca. Tu nie ma podziałów narodowościowych. Są tutejsi: Polacy, Białorusini czy kawałek dalej muzułmańscy Tatarzy, oraz obcy, miastowi, którzy się w okolicy coraz częściej osiedlają. I ci obcy, mieszkający tak co parę kilometrów, też zwykle trzymają się razem. To są dwa różne światy i ten tutejszy jest dla mnie nieprzenikniony, często nie umiem wyczuć, jak się powinnam zachować. Lubię moich sąsiadów ze wsi, oni mi okazują serdeczność, ale to są ciągle różne światy, nawet mówimy różnymi językami. Nie lubię miastowej wyższości nad wsią, bo to, że ja słucham Mozarta, a ktoś Zenka Martyniuka, że ja czytam Tokarczuk, a ktoś inny tylko Teletydzień, nie świadczy o wartości człowieka. Z podziwem patrzę na pracowitość i zaradność moich sąsiadów, na solidarność panującą we wsi, ale podejście do zwierząt jest dla mnie kompletnie niezrozumiałe i czuję się bezradna, nie mogąc namówić starszej pani z sąsiedztwa na sterylizację kotów (na koszt gminy, ja zawiozłabym do weterynarza). Oczywiście w mieście z podejściem do zwierząt wcale nie jest lepiej, tylko tak się nie rzuca to w oczy. Tu wiadomo, że jak krowa się pasie za domem, to na mięso lub mleko. W mieście się udaje, że mięso jest z fabryki, choć zwykle pochodzi ono z barbarzyńskiej hodowli przemysłowej, ukrytej przed wzrokiem delikatnych konsumentów. Coraz bardziej dokucza mi uwiązanie. Brakuje mi tu sportu, zwłaszcza zimą. Po zmroku mogę tylko ćwiczyć jogę albo rąbać drewno w szopie. Coraz bardziej brakuje mi też życia kulturalnego oraz wytworów człowieka, a nie tylko natury. I Warszawy mi brakuje, różnych takich „moich” zaułków, parków, ciekawych detali architektonicznych.
Poznałam na Podlasiu fascynujący kawałek świata. Zawsze ciekawiły mnie granice. Wychowałam się w jednorodnej centralnej Polsce i granice były dla mnie czymś odległym i egzotycznym. Tutaj zobaczyłam, jak granica wpływa na życie ludzi, na sposób myślenia, na to, kim jesteśmy. Centralna Polska, w której się wychowałam, to obszar monotonny krajobrazowo, narodowościowo, językowo i religijnie. Tak bardzo to we mnie wrosło, że nadal wiele rzeczy mnie dziwi. Bardzo lubię podwójne świętowanie. To, że katolicy i prawosławni wzajemnie się zapraszają i często świętują wspólnie, że pytania o to, kiedy obchodzisz święta, są normalne, gdyż nikt nie domniemuje z góry katolicyzmu rozmówcy. Nie zetknęłam się z fanatyzmem religijnym, ciągle spotykanym w centralnej Polsce. Jest naturalne, że jeden idzie do kościoła, a drugi do cerkwi, tak jak naturalne jest to, że jedni rozmawiają ze sobą po polsku, a inni po białorusku czy też po tutejszemu. Może mniej naturalne jest nie obchodzenie świąt i nie jedzenie mięsa, ale po tym, gdy usłyszałam, jak w basenowej szatni w Michałowie panie wymieniały się przepisami na roślinne zamienniki mięsnych dań nie mam poczucia, by niejedzenie mięsa i nabiału było traktowane jako patologia.
Tutaj jestem traktowana jak warszawianka, czyli najbardziej obcy z możliwych gatunek mieszczucha. Nie jest to bardzo dokuczliwe. Nikt mi nie daje do zrozumienia, że taką „nawołocz” jak ja trzeba wyciąć niczym nawłoć kanadyjską. Ale jestem tu bardziej jak turystka niż mieszkanka i to chyba nie ma szans się zmienić.
Pamiętam ten dzień gdy zabrałam koty i wyruszyłam z Warszawy do Wiejek. Dałam radę, choć nie było lekko. Po roku czuję sie tak silna, jak nigdy wcześniej. Przybyły mi kolejne trzy koty. Ogarniam drewno oraz drobne naprawy. Nauczyłam się w samotności, ale relacje z ludźmi, które mam teraz, są głębsze od tych warszawskich. Pomyślałam o tym wszystkim, gdy spotkałam dziś dawno niewidzianą sąsiadkę i ona automatycznie zaczęła do mnie mówić po tutejszemu. Odpowiadałam po polsku, więc przeszła na język mieszany (po tutejszemu rozumiem, ale mówić nie potrafię) i poczułam się jak taka trochę już oswojona „nawołocz”.
Wysłuchała
Ewa Zwierzyńska