Ech, czy to raz bywało się w Grodnie. Pamiętam studenckie wypady z kolegami z BAS-u na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Tamte wędrówki nad Niemen do cerkwi na Kałoży, cudownie ocalałej z nawały niezliczonych najazdów i wojen, jakie przetoczyły się przez miasto w tysiącletniej jego historii. Albo spacery wokół pozostałości Starego Zamku, gdzie odbywały się sejmy Rzeczypospolitej Obojga Narodów. No i te niezapomniane zapachy i smaki, najpierw na dworcu kolejowym, potem w sklepach i restauracjach.
Do Grodna najczęściej jeździło się pociągiem. W latach dziewięćdziesiątych przepustką były albo tanie vouchery turystyczne, albo czerwone litery „AB”, wbite za darmo do paszportu, oznaczające służbowy charakter wyjazdu na zaproszenie dowolnej białoruskiej organizacji czy instytucji. Wystarczył faks na firmowym papierze do redakcji Czasopisu, na przykład z powstałego na fali gorbaczowowskiej pierestrojki klubu Pachodnia. Po krótkiej wizycie w urzędzie paszportowym można było ruszać w drogę. Potem w taki sposób wiele razy jeździłem też do Mińska na zaproszenie kolegów z redakcji Swabody i Naszej Niwy.
Najmilej jednak wspominam Grodno, bo to najbliżej. Choć nie do końca. Aby pokonać pociągiem siedemdziesiąt kilometrów, trzeba było poświęcić na to pół dnia, w tym na prawie dwugodzinny przestój w Kuźnicy ze skrupulatną kontrolą polskich pograniczników i celników. Po białoruskiej stronie taką procedurę, bardziej srogą, często z osobistym przeszukaniem, należało przejść na tamożni dworca w Grodnie.
I pomyśleć, że przed wojną niewiele dłużej trwała tam podróż furmanką z mego Ostrowia przez Krynki i Odelsk. To tyle kilometrów co do Białegostoku, jedynie jakieś czterdzieści. Co prawda do Grodna jeżdżono rzadko, nie było takiej potrzeby, ale z moich stron, a nawet odleglejszych, udawano się tam czasem na targ. Bywało, że i na piechotę.
Aleś Barski, nasz wiekowy już poeta białoruski, opisał kiedyś w swych wspomnieniach, jak to na targ do Grodna pieszo chodziła Alżunia Bura, kobieta z jego rodzinnej wsi Bondary w gminie Michałowo. W tę historię aż trudno uwierzyć, bo musiała pokonać ponad siedemdziesiąt kilometrów w jedną stronę, czyli sto pięćdziesiąt w obie.
Alżunia wychodziła z domu o jedenastej w nocy. W Grodnie była około dziesiątej rano. Dwie-trzy godziny postała na rynku i ruszała z powrotem. O trzeciej nad ranem była już w domu, trochę się przespała i wstawała normalnie do pracy w gospodarstwie, albo szła na zarobek do bogatszych gospodarzy, którzy za dniówkę harówki na polu płacili mizerne pięćdziesiąt groszy. Na targu w Grodnie udawało się jej zarobić złotówkę, czasem półtorej. Szła nocą przez pola, lasy i bagna, na handel niosąc na plecach woreczek z kopą jajek, kilkoma serkami, grzybami i jagodami. Brała też dla siebie posiłek – parę łyżek kartoflanej taŭkanicy, butelkę wody i z rzadka kawałek chleba. Jednego razu poślizgnęła się i upadając stłukła piętnaście jajek. Tym samym straciła trzydzieści groszy.
Barski nazwał Alżunię „symbolem siły i zawziętości ludu białoruskiego”, potem już niespotykanej. Podobno żyła 106 lat. Rzeczywiście musiała być niezwykle silną i wytrwałą kobietą. Silniejszą być może od możnowładców i ich służby, podążających w średniowieczu do Grodna traktem przez Krynki.
Tamten historyczny szlak przebiegał tuż przy moim Ostrowiu. W XV wieku była to najdalej na zachód wysunięta osada na jagiellońskim trakcie. Wiele wskazuje na to, że jest z Krynkami najstarszym zaludnionym miejscem na Sokólszczyźnie i wschodnich połaciach Białostoczczyzny, dokąd sięgała Ruś Czarna, kolonizowana i chrystianizowana tu od strony Grodna. Vostraŭ jako wyspa pośród lasów i mokradeł pierwszy wyłaniał się z przepastnych puszcz orszakom królewskim, podążających tędy z Krakowa do Wilna. Moi przedwieczni krajanie mieli najpewniej za zadanie dbać o drożność tutejszego odcinka szlaku. W nieprzejezdnych miejscach robili hrebli (groble), czyli ziemno-kamienne nasypy, lub kładli gat’ z gałęzi i pni drzew na grząskich bagnach czy mokradłach. Widzieli zatem tamte królewskie karoce z wozami pełnymi jadła i podróżnego ekwipunku, eskortowane przez wojów i służbę na koniach. Taki ruchomy dwór liczył nieraz kilkaset osób. Tak jak w 1434 r., kiedy król Władysław Jagiełło ze swą świtą podążał tędy na spotkanie z księciem litewskim Zygmuntem Kiejstutowiczem, który z równie bogatym orszakiem jechał od strony Grodna. Spotkali się na wzgórzu w miejscu dzisiejszych Krynek, by odnowić i utwierdzić jedność Litwy z Koroną.
Wcześniejsze porozumienie zawarto ponad czterdzieści lat wcześniej, 4 sierpnia 1392 r. Jagiełło podpisał je wówczas ze swym stryjecznym bratem, księciem grodzieńskim Witoldem. Przeszło ono do historii pod nazwą ugody ostrowskiej. Co do miejsca podpisania tego aktu badacze nie są zgodni. Przyjmuje się, że mogło się to stać w nieistniejącym dziś Ostrowiu w pobliżu Lidy. 17 września minionego roku łukaszenkowskie władze rejonowe ustawiły tam nawet obelisk z tablicą upamiętniającą tamto średniowieczne wydarzenie. Był to jednak przejaw fałszowania historii, wykorzystywania jej do celów ideologicznych, w czym reżim w Mińsku nie ma jakichkolwiek zahamowań. I nie chodzi tu o ostateczne wskazanie miejsca tamtego doniosłego wydarzenia, nie bacząc na to, że brak wciąż niepodważalnych dowodów jego lokalizacji. Bo na obelisku umieszczono napis, który jest jawną manipulacją faktami historycznymi. Głosi on bowiem, że to „symbol braterstwa i jedności narodów dorzecza Niemna”. Ugoda ostrowska rzeczywiście położyła kres bratobójczej wojnie o władztwo w Wielkim Księstwie Litewskim (nie tylko na obszarze nadniemeńskim), ale przede wszystkim zacieśniła więź między Litwą i Koroną, co niecałe dwadzieścia lat potem zdecydowało o pokonaniu Krzyżaków w bitwie pod Grunwaldem.
Jawnym nieporozumieniem jest też odniesienie ugody ostrowskiej do zjednoczenia białoruskiej sowieckiej republiki z Zachodnią Białorusią po napaści hitlerowskich Niemiec na Polskę w 1939 r. Obelisk odsłonięto 17 września, czyli w rocznicę zajęcia tych terenów przez Armię Czerwoną, w ustanowionym dekretem Łukaszenki „Dniu jedności narodowej”. Nijak do epoki upamiętnionego wydarzenia ani uszanowania własnej historii ma się też to, że napis odlano w języku rosyjskim.
Ponieważ nie jest przesądzone, że tam właśnie ugoda ostrowska została zawarta, więc niewykluczone, że mogło to być w Ostrowiu, ale koło Krynek. Wydaje się logiczne, że unię odnowiono tam, gdzie ją pierwej zawarto.
W 1434 roku Ostrów z jakichś względów nie był odpowiednim miejscem na tamto spotkanie „na szczycie”, więc zorganizowano je kilka wiorst dalej, w Krynkach. Odbyło się akurat w styczniu nie tylko dlatego, że czas naglił. Czekano aż mróz skuje liczne na tym szlaku rzeki, rzeczki, bagna i mokradła, by nie ugrzęzły orszaki. Z pewnością w Krynkach musiał być wtedy jakiś dwór (oczywiście z bierwion z tutejszej puszczy) i niewykluczone, że został zbudowany specjalnie na to spotkanie. Ale sam zjazd był przede wszystkim jednym wielkim obozowiskiem. Wszystko wskazuje na to, że rozlokowanym na wzniesieniu, gdzie stoi kościół i domy naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy Kościelnej. Wszak tam znajdowano w ziemi średniowieczne kafle z herbem litewskiej Pogoni, z tamtego właśnie dworu, choć chyba z okresu trochę późniejszego…
Tu, pod Krynkami, całe wieki żyło się blisko Grodna. Przynajmniej administracyjnie – najpierw w ekonomii, potem guberni grodzieńskiej. W drugiej połowie XVIII wieku rezydował tam wielki reformator Antoni Tyzenhauz. Jako podskarbi grodzieński zakładał ośrodki przemysłu, zbudował dwadzieścia trzy fabryki sukna, browary, olejarnie, huty, młyny, warsztaty tkackie. To za jego urzędowania został założony folwark Świdziałówka, skupiający Ostrów i kilkanaście okolicznych wsi. Wtedy też przebudowano Krynki, wytyczając sześcioboczny rynek z promieniście odchodzącymi ulicami. Jak w Paryżu! Potem miasteczko przeżyło istny rozkwit. Głównie dzięki przedsiębiorczym Żydom. W szczytowym okresie – na początku XIX wieku – mieszkało ich tu ponad siedem tysięcy na dziesięć tysięcy wszystkich mieszkańców. Miasto rozrosło się jako peryferium gubernialnego Grodna. Kupcy i fabrykanci z Krynek mieli tam tylko niewiele ponad dwadzieścia kilometrów drogi w linii prostej.
Od grodu na Niemnie tak naprawdę po raz pierwszy zostaliśmy odcięci po trzecim rozbiorze Rzeczypospolitej w 1795 r. Ale wszystkiego na dwanaście lat, a tamten kordon nie był znowu taki szczelny, skoro udawało się tamtędy szmuglować ludzi i towary, przeprowadzać woły.
Dla wyższych sfer w naszych stronach Grodno było centrum życia biznesowego i towarzyskiego. W tamtejszym archiwum historycznym zachowały się raporty carskiej tajnej policji z obserwacji miasta w lipcu 1914 r. Niebawem miała wybuchnąć pierwsza wojna światowa, sytuacja była napięta. 28 lipca, jak donoszono w raporcie z tego dnia, co piętnaście minut przejeżdżały przez Grodno wojskowe pociągi w kierunku granicy i z powrotem. Zadaniem tajnej policji było tropienie potencjalnych szpiegów, pracujących dla wywiadów obcych państw, szykujących się do wojny. Tego dnia w oczy tajniaków wpadł podejrzany typ, który kręcił sie po ulicach Grodna. Przyuważono go jak na placu przy soborze rozmawiał z młodą kobietą – niejaką Lubiczewską, co natychmiast ustalono. Następnie ów mężczyzna wsiadł do dorożki i zajechał do sztabu stacjonującej w mieście 26 dywizji piechoty. Wszedł do środka i po dziesięciu minutach wyszedł. Tą samą dorożką, która na niego czekała, udał się do innego sztabu wojskowego. Zaszedł tam na pięć minut, po czym zrobił sobie przejażdżkę po mieście. Zatrzymał się przy aptece, gdzie kupił jakieś lekarstwa. Potem podjechał pod kram z galanterią, w którym nabył koszulę. Zajrzał jeszcze na dziesięć minut do sklepu z tapetami, a następnie wpadł do Hotelu Europejskiego (do pokoju nr 27, co skrupulatnie ustalono). Wyszedł po dziesięciu minutach, każąc czekającemu woźnicy zawieźć go do Piotro-Mikołajewskiego mostu. Tam z nim się rozliczył i poszedł na piwo. Gdy wyszedł z piwiarni, został przejęty przez tajniaków.
Okazało się, że był to Stanisław Eynarowicz, 27-letni młodzieniec, właściciel majątku Sidra na Sokólszczyźnie. Mieszkał w dworze swego brata Wincentego w sąsiedniej Kudrawce. W przeszłości rodzina ta władała majątkami, bądź je dzierżawiła, także w okolicach Krynek. W pierwszej połowie XIX w. dzierżawcą Świdziałówki był Melchior Eynarowicz, najwidoczniej jakiś przodek Stanisława. Ta rodzina przez pewien czas miała też dwór w Nietupie.
Co w Grodnie robił Stanisław tuż przed wybuchem pierwszej wojny światowej? Przyjechał tu na kilka dni, zatrzymał się w Hotelu Europejskim. Spotkał się z kupcem, by omówić kontrakt na sprzedaż mu stu ton siana. Na pytanie śledczych, w jakim celu zachodził do sztabów wojskowych, wyjaśnił że poszukiwał znajomego oficera, którego niedawno przyjęto na służbę. Młodzieńca dokładnie przepytano też, co ostatnio porabiał. Opowiedział jak przed dwoma laty wypoczywał w Monte Carlo. Nabył tam automobil (pieniądze wygrał w kasynie?), którym często podróżuje. Przed rokiem był w Królewcu, gdzie spędził pięć dni. Pojechał tam, by kupić bieliznę i inne rzeczy do domu. W powrotnej drodze zatrzymał się w Wilnie i Grodnie. Powiedział też, że często jeździ swym samochodem do Mińska, Sokółki i Warszawy. Bywa również w majątku Wystycze koło Brześcia u hrabiny Tyszkiewiczowej.
Pytany, dlaczego tak często podróżuje, panicz Eynarowicz odpowiedział, że jest młodym człowiekiem, lubi towarzystwo, ma wielu znajomych, którzy zapraszają go w gości. Po przesłuchaniu został odnotowany w policyjnym rejestrze i zwolniony.
Swobodne podróżowanie do Grodna zakończyło się wraz z nastaniem PRL-u. Odtąd miasto nad Niemnem pozostało tylko we wspomnieniach mieszkańców. Nawet repatriantów z Grodzieńszczyzny, którzy osiedlili się we wsiach pod Krynkami. Z czasem w tutejszej świadomości miasto to stało się bardzo odległe i jakby z innego świata. Granica Związku Sowieckiego na dobre rozdzieliła od siebie ludzi, którzy całe wieki mieszkali w jednym państwie i rozmawiali w tym samym prosto-białoruskim języku.
Ale gdy tylko nastała taka możliwość, zapragnąłem choć trochę wznowić te więzi. Już nie zliczę nawet ilu przyjaciół i znajomych znalazłem w Grodnie w ciągu ostatnich trzydziestu lat. Czy to po linii Czasopisu, czy Villi Sokrates, czy jako dyrektor domu kultury w Gródku. Niektórzy niestety już nie żyją, jak mój imiennik Jurka Humianiuk, dobrze zapowiadający się poeta białoruski. Wiele lat publikował w Czasopisie piękne szkice o Grodnie. Często przyjeżdżał do Białegostoku i za każdym razem zachodził do naszej redakcji. Bywałem też u niego, mieszkał w przedwojennym domu – jednym z nielicznych, które ocalały z pożogi wojennej. Naszą współpracę przerwała nagła i zagadkowa jego śmierć. Rzekomo popełnił samobójstwo, wyskakując z wieżowca nieopodal swego domu.
Niemal dekadę z Czasopisem współpracował też Aleś Czobat, inny grodzieński literat. Nosił grube okulary, a prawie dziesięć lat temu całkiem stracił wzrok. Spotykaliśmy się najczęściej w Krynkach u Sokrata Janowicza. Jego podróże były niczym wyprawy przed wojną Alżuni z Bondar. Tak jak ona z domu wychodził o jedenastej w nocy. Na dworcu musiał być dwie godziny przed odjazdem pociągu. Dopiero nad ranem był w Sokółce. Pewnego razu przez pomyłkę wsiadł do autobusu do Białegostoku. Do Krynek dotarł dopiero w południe.
Nic nie wskazuje na to, że ta droga szybko się skróci. Oto rusza budowa potężnej zapory na granicy. A jednak marzy mi się, by kiedyś swobodnie pojechać samochodem do Grodna, tak jak na początku ubiegłego stulecia dziedzic z Kudrawki. Albo rowerem po jagiellońskim szlaku z Krynek przez Odelsk. Bo dalekie z konieczności Grodno zawsze będzie mi bliskie.
Jerzy Chmielewski