Czterej Chińczycy spotkani u podnóża Muztagh Ata w chińskim Pamirze wyglądali na zaprawionych w bojach. Dwie dziewczyny i dwóch chłopaków koło trzydziestki mieli na sobie nieco przybrudzoną acz profesjonalną sportową odzież, dobre buty, wypchane po brzegi plecaki. Znajdowało się w nich chyba wszystko co można zabrać na wyprawę życia. Z perspektywy Pekinu, z którego pochodzili, chiński Pamir to takie Bieszczady lub Tatry, ale do którejś potęgi. Dowód na ogrom terytorium, a co za tym idzie potęgę państwa. Chiny to nieprzerwanie imperium i nieważne, czy z dynastią swoją, cudzą, czy mającą taki charakter partią komunistyczną.
Rozmawialiśmy o najprostszych rzeczach, bo też komunikacja między nami nie mogła niestety wejść na jakiś wyższy poziom. Raz, że bariera językowa, a dwa, że odmienna mimika, o czym wspomniałem w poprzednim odcinku.
Cokolwiek byśmy nie powiedzieli o o różnicach mentalności między obywatelami Polski i Białorusi, to mimika jest wzajemnie zrozumiała. Łukaszenka przybierający w telewizji sierioznyj wyraz twarzy z ledwie skrywaną pogardą nadymający nozdrza, gdy mowa o krajowej i zagranicznej opozycji, jest do odczytania nawet przez dziecko. Podobnie białoruski spiker, student, czy kierowca ciężarówki i ich odpowiednik z polskiej strony nie muszą zastanawiać się „co poeta miał na myśli” widząc się nawet po raz pierwszy.

Żyjemy na jednej szerokości geograficznej i mamy po prostu za wiele wspólnych korzeni, wojen, wymiany ludności czy towarów, by posługiwać się innymi gestami. Pomijając barierę językową, wyrazy twarzy rozmówcy tak na Białorusi, jak i na Podlasiu oraz wszędzie w Polsce są jednakowo czytelne i łatwe do wychwycenia, by widzieć od razu prawdziwe odczucia zainteresowania wymianą zdań, okazanego zdziwienia czy radości. Jest to czytelne i uniwersalne.
Ale nie w Chinach. Sporym kłopotem były dla mnie rozmowy z kimś takim, jak moja młoda interlokutorka, która przez całe swoje życie dorastała w świecie często zupełnie innych sygnałów niewerbalnych. W szkole, a potem w dorosłym życiu stykała się niemal wyłącznie z obywatelami ChRL. Dostęp do zachodniej popkultury jest w tym państwie zbyt ściśle reglamentowany, by móc przejąć mimikę ludzi z Zachodu i naśladować ją w codziennym użyciu. A już zwłaszcza reglamentowany jest dla dzieci.
Mingyue miała ładną symetryczną twarz, świecącą w słońcu od kremu z filtrem, włosy spięte w kok i błyszczące inteligentne oczy.
– Skąd jesteś? Jak się tu dostałeś? Czy jedziesz potem do Pekinu? W jakim języku mówisz? – pytała mnie po kolei.
Nie przerywała, gdy odpowiadałem. Ale po każdym moim zdaniu słyszałem przesadnie głośne „aaaa”, połączone z możliwie najszerszym otwarciem ust i czasem nienaturalnym kiwnięciem głową. Byłem tym zaskoczony, nie wiedziałem czy mnie rozumie i co znaczą jej gesty.
Patrząc to na turkusowy jęzor lodowca, to na grę świateł i chmur na zboczach Muztagh Ata głośno oddychaliśmy, łapiąc powietrze. Młodszy z mężczyzn przykładał sobie do twarzy co jakiś czas spray z tlenem. Wyglądał na najmniej doświadczonego w przebywaniu na takiej wysokości, toteż jego blada twarz budziła zaniepokojenie.
– Chcecie kawę?– zaproponowała podróżująca z nami dziewczyna.
– A masz? – zapytałem mając na myśli termos.
– Oczywiście, trzymaj swoją – podała sporą torebkę.
Byłem zaskoczony. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Dziewczyna rozdawała papierowe filtry ze zmieloną kawą do jednorazowego użytku w polowych warunkach. To jak racje żywnościowe, które żołnierz może zjeść dosłownie w każdym miejscu. Wystarczyło zalać torebkę wrzątkiem i odczekać chwilę. Gotowe.
Usiedliśmy w kucki i wypiliśmy pierwszy łyk.
– Za przodków – nieoczekiwanie rzuciła dziewczyna. A mnie poinformowała, że nikt z obecnych nie jest wierzący, a przynajmniej nie w naszym rozumieniu. Natomiast wykonuje się u nich pewne „czynności”, jak to ujęła, w zgodzie z tradycją.
– Przywołujemy teraz duchy tych co odeszli, także swoich krewnych – tłumaczyła. – Natomiast oni błogosławią nam i za to, że ich wspominamy dają w zamian energię potrzebną w dalszej drodze. A jest długa, bo jedziemy do Chotanu, potem Lhasa i tak za parę tygodni do domu.
W międzyczasie dwoje pozostałych pasażerów oddaliło się na moment i zajęło układaniem może kilkunastocentymetrowej górki z małych, kolorowych kamyków. Okazało się, że w takiej samej intencji. Ta prosta wieżyczka z kamieni na tle bezchmurnego nieba i idealnie tego dnia widocznej tadżyckiej strony gór budziła poczucie mocy większe od niejednej katedry czy soboru. Być bliżej nieba w każdej kulturze oznaczało być bliżej absolutu.
Nagle zwróciłem uwagę na drażniące już dłuższą chwilę uszy bzyczenie. Latał nad nami dron. Zakląłem głośno po angielsku i zamaszyście zerwałem się na równe nogi. Wskazałem urządzenie ręką, nie mogąc jednocześnie zatrzymać wylewającej się ze mnie tyrady narzekań na totalitarne państwo, jakie w moim mniemaniu zapewne dostrzegło już, że zignorowaliśmy zakaz wstępu na wzniesienie, po czym niezwłocznie posłało za nami policjanta w wersji mini. Moja tłumaczka wydała stłumiony okrzyk, po czym zaczęła tłumaczyć pozostałym co mówiłem.
Okazało się jednak, że to nie policyjne urządzenie, tylko własność ich kolegi, jaki skrzętnie dokumentował całą wyprawę grupy. Dron obserwował nas już od pewnego czasu. W pobliżu lokalni Tadżycy – jak ich nazywa państwo, a sąsiedzi „Sarykoli” (kirg. „Żółta Dolina”) lub „Pomiri” („Pamircy”) – siedzieli z okutanymi twarzami, wyczekując turystów. Dbali nie tylko o te kilkaset metrów wygody, jakim był przejazd na baranie lub koniku, ale i o wyżywienie. Smażyli na rzadko czyszczonych przenośnych grillach jakąś kurzą wędlinę wciśniętą w parówczany flak. Ze znawstwem nacinali potem te kiełbaski (w trzech różnych kolorach) w jodełkę i serwowali nabite na patyczek.

Szczerze mówiąc w swojej naiwności uważałem, że te kilka słów jakie znałem po persku/tadżycku może skruszyć mury między nami. Bo w to, że mnie nie rozumieli absolutnie nie wierzyłem. Pamirskie dialekty, jakich używa się tuż przy granicy chińsko-tadżyckiej różnią się oczywiście od literackiego perskiego, ale nie na tyle, by ich nie zrozumieć. Ale w chwili, gdy po próbie nawiązania kontaktu nastawała cisza, czułem się trochę tak jak wtedy, gdy rozmawiałem dziesięć lat wcześniej z mieszkańcami wsi Łumna na białoruskim Polesiu. Zdziwienie czy lekka konsternacja w reakcji na własny język z ust nieznajomego to naturalny przecież odruch. Ale tu dochodził czynnik strachu. Niestety tak jak w przypadku Ujgurów, tak i Pamircy spod Mustagh Ata okazali się nieskorzy do ryzykowania jakiegokolwiek kontaktu z obcokrajowcem. Stąd każde moje „Salomat baszed”, co znaczy „Bądź zdrów”, pozostawało bez odpowiedzi. Czasem towarzyszył temu znaczący uśmieszek i kierowanie oczu ku ziemi.
Samo miasteczko Taszkurgan jest nieciekawe i już na tyle przebudowane przez chińską administrację, że nie przypomina wioseczki wspominanej przez Bronisława Grąbczewskiego 140 lat temu. Naprzeciwko hotelu świeciło nowością pokazowe osiedle przyszłości. Idealnie równe, z cztero- i pięciopiętrowymi domkami – klockami, wysokimi świecącymi pustką chodnikami i gęstym oświetleniem ulicznym dosłownie na każdym rogu. Dla wszystkich, a w praktyce dla nikogo. Obok hotelu sklep wielobranżowy, dyżurna restauracja otwarta do późnych godzin i oczywiście wzywane na skinienie ręki taksówki. W centrum pomnik orła – symbolu tak powszechnego w świecie, choć w tym wypadku właściwego przez wzgląd na liczne występowanie ptaka w naturze.

Rano okazało się, że panie podróżujące wraz ze mną do pakistańskiej granicy wybrały się na wieczór orientalny z pokazem lokalnych tańców i kupiły moc miejscowych pamiątek. Szczególnie zainteresowały mnie miniaturki nakryć głowy. Każda z mniejszości narodowych w Sinciang wyróżnia się jakimś elementem ubioru, ale w tym przypadku jest to „cepelizacja” w czystej postaci.
Śniadanie zjedliśmy w towarzystwie kilkudziesięciu innych osób, jakie kłębiły się wśród bułeczek Bao, gotowanych jajek i ogromnej ilości różnych kiełków, glonów i grzybów.
Dalsza podróż to dwie i pół godziny drogi na południe. Im bliżej pakistańskiej granicy tym mniej po drodze było jurt i jakichkolwiek osad ludzkich.
Sama granica, leżąca na przełęczy i z angielska zwana w świecie jako Khunjerab Pass, jest położona na wysokości podejścia pod lodowiec na Muztagh Ata – jakieś 4700 metrów. Widać stąd, jak ponad ostro zakończonymi szczytami kłębi się unoszony w górę śnieg i trwa tam wieczna zawieja. Słońce zdaje się ledwie dosięgać tej wysokości, więc oświetla powierzchnię gór w sposób bardzo nierównomierny. Mrok zakątków poza jego zasięgiem mocno kontrastuje z bijącą w oczy świetlistą powierzchnią, do której poranne słońce już dotarło. To tak właśnie Bronisław Grąbczewski opisywał w swoich wspomnieniach przemieszczanie się pomiędzy sześciu-siedmiotysięcznikami o świcie lub o zachodzie słońca. Absolutny mrok i czarna dziura, albo skrawek szczytu tak jasny, że spoglądając na niego trzeba aż mrużyć oczy. Tu niemal namacalnie czuć jeszcze obecność podążających tędy przez wieki karawan. Gdy w końcu XIX wieku Grąbczewski wreszcie dopiął swego i przechodził dokładnie w tym miejscu, był już doświadczonym górołazem odpornym na zimno, jednak nawet dziś, w luksusie odzieży termoaktywnej i z równą jak stół drogą pociągniętą aż do Pakistanu, miejsce to budzi respekt.

W ten bowiem sposób i w tym miejscu Jedwabny Szlak związywał ze sobą Indie i Cesarstwo Chin, by dziś poprzez „Drogę Przyjaźni” wiązać nastawionych antyindyjsko sojuszników – chińskich komunistów i kierowaną przez armię pakistańską pseudodemokrację. Nieliczne górskie populacje, takie jak ludy Pamiru i Karakorum – Sarykolcy, Wachowie, Darwozcy, Szugnańcy, Burusze, Szina – jak świat światem byli przyzwyczajeni, że nominalnie są pod władaniem jakiegoś dalekiego pana. Raz tym panem był chiński cesarz, kiedy indziej jakiś krótkotrwały stepowy związek plemion, albo muzułmański powstaniec Jakub Beg, który na krótko zniósł chińską potęgę w Kaszgarii w końcu XIX wieku. Panowało tam też czasem czasem królestwo Kaszmiru i gdzieniegdzie brytyjska królowa.
Od takiego zwierzchnika ani oczekiwać pomocy, ani bać się go, ani też spodziewać stałej obecności jego wysłanników. To bardziej o nich wiedziano, że są rządzeni niż oni sami mieli tego jakąkolwiek świadomość.
W tym względzie wiek XX ze swą restrykcyjna kontrolą graniczną, nieznoszącą niedomówień przynależnością polityczną, perfekcyjnymi mapami, a co za tym idzie wiedzą sięgającej o wiele dalej niż znajomość doliny czy dwóch, zmienił w tych stronach naprawdę wszystko. Nieco na podobieństwo Podlaszuków górale pamirscy stawali się nagle a to obywatelami Chin, a to carskiej Rosji, a to poddanymi królowej Wiktorii. Wtłoczono ich do wielkiej polityki na tyle brutalnie, że do dziś nie przystają do niej w żaden sposób.
Dziś na samej przełęczy tych miejscowych Indoaryjczyków w ogóle nie widać. Chyba że mowa o przyjeżdżających z Gilgitu sprzedawcach biżuterii. To jednak dopiero w Taszkurgan. Tu zaś jest tylko małe centrum handlowe, dziesiątki wycieczek i względnie mało atmosfery znanej z przejść sowieckich.
Położona najwyżej na świecie granica sprawia wrażenie teatralnej dekoracji. Jednostka ma w tym miejscu zrozumieć, że jest niczym wobec wielkiej polityki i potęgi przyrody. Co do polityki, to niestety dowiedziałem się też o pewnej segregacji. Chińczycy mianowicie mogą dojść aż do wysokiej żelbetowej bramy, jaką wzniesiono dla wjeżdżających do Chińskiej Republiki Ludowej i zobaczyć stamtąd biało-zielone pakistańskie flagi. Ja zaś posiadając zagraniczny paszport już nie.
Koniec końców trzeba przyznać, że ta presja na mózg maluczkich się udaje. Wracając naszym busem w stronę Kaszgaru zarówno cztery Chinki, nasz kierowca jaki ja byliśmy bardziej milczący niż zwykle. Parę miesięcy później, już w Polsce, dowiedziałem się o istnieniu turystyki granicznej. Zarówno obywatele Pakistanu, Chin jak i dziesiątków innych krajów przyjeżdżają tam tylko po to, by na moment znaleźć się symbolicznie po drugiej stronie lub na granicy i wrócić.
Cdn.
Mateusz Styrczula
Fot. autor