Nadajeło hawaryć pra niszto. Prajszła maja biełaruskaść. Jana niszto. Chaj nichto ni każa, szto jana trywaja. Trywaja dzieś ǔ jakichś kutkach. Kutki heta kutki. Tam ciemra. Jich mało chto baczyć. I los zmianiajacca u niszto.
O jedenastej w nocy ktoś nam podpalił piętro. Płonęły opony i całe piętro napełnił czarny duszący dym. Ponoć zrobił to psychopatyczny były kochanek sąsiadki. To sąsiadom naprzeciw nas, na końcu długiego korytarza, zrobił taki dowcip, z zemsty, że ona go porzuciła. Podpalił im kilka rowerów, i jeszcze czort wie co, może jakieś folie, pełne śmieci. To jednak domysły. Ja już wzięłam moje leki nasenne, a tu dym, czarny, duszący i gęstniejący. Straż wyprowadziła nas na ulicę. Wyłamała drzwi do pracowni, bo może ktoś tam mógł być. Na lekach nasennych stałam na mrozie, zdążywszy włożyć krótki kożuch na podkoszulkę. Noszę ten kożuch po Marcelce. Kiedyś otrzymaliśmy ciuchy z Niemiec z tym kożuchem. Stać na mrozie w niekompletnym stroju i na lekach nasennych to jak stać na apelu w obozie zagłady. Czarny dym z opon wgryzł się w kożuch, kiedy (szmata na twarzy) straż nas wyprowadzała. Do drugiej w nocy straż wypompowywała zatrute powietrze z całego piętra i wszystkich pomieszczeń. Policja nie wpuszczała do mieszkania. Ten straszny dym wgryzł się nawet we włosy. Zaczęłam kaszlać, dusić się, nie mogłam się odkaszlać. Nie wzięłam ze sobą ani leków, ani dokumentów, ani pieniędzy. Nic! Tak jak ty. Uciekaliśmy od śmierci.
Kiedy już wróciliśmy, musiałam wziąć nową dawkę nasennych, żeby jednak zasnąć. Spałam do drugiej po południu, ale jak zawsze – z przerwami. Tymi cukrzycowymi: muszę się napić, muszę się wysikać. Poza tym wybudził mnie na dwie godziny sen z Marcelką, która krzyczała: Ratuj mój kożuch, oddaj jutro do czyszczenia, inaczej umrę. Ja krzyczę: Przecież ty nie żyjesz. Marcelka: Żyję! Przecież mnie widzisz i słyszysz.
Znalazłam pralnię w Internecie. Na drugi dzień niosę kożuch do czyszczenia. Idę i idę, a końca ulicy nie widać, i nie wiem, jak daleko jeszcze do pralni. Straciłam orientację. Nie sądziłam, że pralnia tak daleko. Czuję się jak uchodźca wojenny z tobołkiem. Ciężko iść, ciężko nieść. W końcu – jest pralnia. Miły pan: No nie wiem, czy to się da odczyścić. Dym z opon ma to do siebie, że z dnia na dzień coraz bardziej się wgryza. Dosłownie z godziny na godzinę. Zobaczymy. Jeśli dobry materiał, to poradzimy sobie.
Następnego dnia zadzwonił: Dało się odczyścić. Kosztuje to dziewięćdziesiąt złotych.
Minął miesiąc od podpalenia. Korytarz ciągle w remoncie. Wszystko było czarne, ściany i sufity. Zaszło aż na półpiętro niżej. Myją, malują. Nie wiadomo, kiedy wstawią drzwi do pracowni. Siedzą w futrynach, całe w kawałkach, ale nie służą.
Od tego czasu śpię gorzej, nawet na nasennych. Ciągle się wybudzam. Ciągle myślę, że jakiś psychopata może mnie w nocy pozbawić w jednej chwili wszystkiego. I domu. I nie mogę się pogodzić z tym, że to my zapłacimy za remont, za czyszczenie ubrań. W pierwszej chwili chciałam zanieść rachunek za czyszczenie tym sąsiadom. Musi baba mieć faceta za wszelką cenę? I nie widziały gały, co brały? Jeśli to prawda, że z byłego kochasia taki dowcipniś. Teraz cała ulica trąbi, że podpalacz to kochaś. Policja zatrzymała go, ale puściła wolno. Ponoć brakuje dowodów. Ta tak dowcipnie podpalona rodzina powywieszała po windach i piętrach zdjęcie domniemanego podpalacza. Tolo zdarł tę mordę w windzie. Strasznie nieprzyjemna twarz. Nie mógł patrzeć. No i wywieszać zdjęcia osoby jako przestępcy na podstawie tylko domniemania rodziny jednak nie należy. Jednakże widziały gały, co brały. Ale uj wie, kto podpalił. Do tego nieuchwytnego podpalacza rośnie we mnie żywa nienawiść. Nóg mu z dupy nie powyrywam. Za mała na to jestem. Ale mogę poobserwować, podsłuchać. I robię to. Mordę mu obić mogę.
Włosy, myte kilka razy, ciągle dają czarną wodę.
Wiem, wiem. Człowiek nie może sobie pozwalać na rozrost nienawiści. Jednak nienawiść do palanta podpalacza we mnie rośnie. I nie tłumię. Chwila, i ogień pożarłby cały budynek, dotarłszy do licznika i przewodów. Budzę się w nocy w strachu, że palant wróci.
Nie przeżyłabym bez leków. Mieszkamy w wątpliwym domu. Dom nie jest pewny. Nie jest schronieniem tylko dlatego, że znajdzie się taki palant. Jeden na całe miasto. Ten, czy inny. Jeden. Policja i straż była miła. Przyjechało pogotowie. Nie zechcieliśmy do szpitala. Chcieliśmy do domu! Tylko tyle chcieliśmy!
Rozmowy na ulicach stały się nudne, zdawkowe. Nikt nie żartuje. Nikt się nie śmieje. Owszem, pędzi wesoła szkolna klasa, ale to jakaś nie taka energia. Dzieje się w kółku. Nic z niej nie wpada do ucha. Część klasy wpatrzona w smartfony, do nich gada. Słuchawki na uszach. Słyszę ćwierć drętwej rozmowy. Idzie siostra z siostrą i nie rozmawiają ze sobą, tylko z dwoma smartfonami. Słyszę ćwiartkę tych „rozmów”. Mniej niż ćwiartkę. Nuda. Poszczekiwanie, potakiwanie, pojękiwanie. Nie przypadkiem Sloterdijk woła o wielki powrót z maszynki do prawdziwego życia, do prawdziwej rozmowy. Ludzie, wracajcie do żywego życia! Brak żywych dialogów żywych ludzi z żywymi ludźmi. Ulica stała się cmentarzem ludzkiej mowy. Jakaż nicość. Jedna, druga, trzecia baba idą i coś przed siebie krzyczą. Słuchawki. Kompletna głuchota na śpiew ptaka. Nic nie widzą, nic nie słyszą, tylko przed siebie krzyczą. Mijam je i zatykam sobie ucho, bo mnie ogłuszą. Oto kontakt człowieka z człowiekiem. Z takiej nicości mogą powstawać tylko martwe książki, wydumane, drętwe, bez związku z tu-oto-teraz, z trójcą wczoraj-dziś-jutro. Martwe dialogi w grubych książkach. Bo z czego mają się wziąć, skoro rozmów nie ma. Trzeba je wydumać, żeby w ogóle jakieś były, skoro zniknęły z życia. A tak się nie da. Książka będzie oderwana od życia, bo życie zniknęło. Można popychać jakiegoś papierowego bohatera, żeby siadł, wstał, i tak dalej. A w mediach w reklamach to mi nawet Homo sum, humani a me alienum putto zrelatywizowali, i pieprzą, że nic, co ludzkie, nie jest nam obce, i w związku z tym obżerają się, niemal się dławiąc, jakby w życiu jedzenia nie widzieli! W tym wspaniałym haśle (znowu i nim mówię, i ciągle będę je przytaczać), nie o to chodzi, żeby się walać o rowach, posrywać w sklepach, i żreć, żreć, jak chce reklama, i zmieniać się na oczach w tłumok lepniaka potwora. Chodzi o to, że ważne jest dopełnienie tego hasła: jest mi obce wszystko, co nieludzkie! Obcy jest mi człowiek wojny, człowiek przemocy! To jest nieludzkie, wojenna przemoc. Każda. No więc ulica jest martwa, wyzuta z wszelkich treści, hasła są martwe poprzez natchnione głupio radośnie ich wykoślawienie w reklamach. Ludzki cmentarz wszędzie. Jakże może powstać na takich cmentarzu żywa literatura? Ona zawsze czerpała z rozmów, ze scenek, z dowcipów, przerabiała ulicę w formę literacką.
Ikonę, która się zestarzała i nie da się jej poddać renowacji, chowa się w ziemi, jak człowieka, i śpiewa pieśni pożegnalne. Ikona zawsze da jakiś znak, że żyje. Na przykład jedna z moich ikon zapłakała długą pojedynczą łza. Nie wiem, skąd się wzięła ta łza. I nie chcę wiedzieć. Z przyjemnością podtrzymuję dzieło tworzenia ikon, dodając coś od siebie, barwę, słowa. Sieć symboliczna musi żyć, bo inaczej nawet Rilke stanie się niezrozumiały dla młodszych i ciągle młodszych, bo przez całą swoją poezję podtrzymuje naszą sieć symboliczną, z aniołami ze świętymi, z Chrystusem, ze świątyniami, a młodsi i coraz młodsi tracą o tym pamięć, ponoć sieć komputerowa zastępuje już wszystko. W tej chwili mówię o życiu i dziele, mając mózg niepodłączony do sieci komputerowej. Takie podłączenie do sieci komputerowej naszego mózgu niszczy życie, nas, rzeczywistość – wyrzuca to wszystko na zewnątrz rzeczywistego życia-bycia i stwarza niby to życie pełne, a niby to pełną nicość tego niby to pełnego życia. Korzystanie z maszynek zaszło za daleko, stało się uzależnieniem, a przecież powinniśmy poprzestać na poręczności, na praktyczności zastosowania rozumnych maszynek – korzystamy wtedy, kiedy naprawdę musimy. A nie stwarzać maszynkowe para-życie, para-los, para-twarz, para-pieska i para-kotka, para-lustro i para-słowo w para-ustach. Człowiek: w sieci jestem lepszy niż jestem; w sieci jestem gorszy niż jestem; w sieci mam zretuszowaną twarz; w sieci jestem ja i nie ja.
No więc ikona należy do kultury, a kultura nie wzmaga nicości. Dobrze jest zająć się czymś, co nie wzmaga nicości. Koniec.
Jeśli chodzi o sieć cyfrową, to ja przecież nie uważam jej za jednoznaczne zło. Znajdę jakiegoś ważkiego filozofa (coraz rzadziej), informację o tym, ko to jest Musk i co to za tajny projekt Neuralink (z bałwochwalczymi komentami za i ostrożnymi przeciw). Mogę sprawdzić kto to jest Alenka Zupančič, dowiem się, że to filozofka słowacka, freudystka. O co innego mi chodzi. O tłum z wszczepionym mózgiem, o para-człowieka, o para-słowo, o to, że taki zbiorowy mózg przenosi z sieci w życie w sposób bezrefleksyjny nienawiść do „obcego”, i ciągle tych „obcych” znajduje. Nawet „wrogów ludzkości” znajdzie. O to, że takiemu mózgowi książki pisze komputer, muzykę tworzy komputer, filmy robi komputer. Artysta on jest wielki, bo wielka sieć pomaga mu w sławie doczesnej, i jest mu jak w niebie. Nie dorównasz ze swoim ziemskim talentem, co ma wysokość róży na długiej łodydze, a nawet topoli. No i o to mi chodzi, że do projektu Neuralink czuję odrazę, mimo że jest w nim dobro osób, które z powodu choroby nie mogą mówić. Gdyby to było ograniczone do takich osób, ale nie.
Czy refleksyjność zniknie, czy przetrwa jako opór – oto jest pytanie naszych czasów. Dziś Slavoj o to pyta, a pytał już Beckett w książce „Nienazywalne”. Nie wolno nam zapominać Becketta, ani tego pytania. Między mówieniem, prowadzącym do sensu, a paplaniem w samotności jakoby z całym światem przez sieć, zachodzi ogromna różnica. Mówienie, prowadzące do sensu, jest mówieniem najpełniejszym w danym czasie, i ono wybiega daleko w przyszłość, i ostrzega, a więc jest konieczne, aby przetrwała ludzkość, pełna wolnych, odpowiedzialnych za swe czyny ludzi. Czasy nasze, ujmijmy za Hamletem, Slavojem i Beckettem, dodawszy coś ode mnie, w następujące słowa:
Być albo nie być – oto jest pytanie.
Być i nie myśleć.
Myśleć i nie być.
Być i być w nieżywej maszynie.
Myśleć, że być w nieżywej maszynie to najprawdziwiej być.
Już nie być, a w nieżywej maszynie być i być.
Być i być w nieżywej maszynie – coraz ładniej. Nie starzeć się. Nie umierać. Nie chorować. Nie szczać i nie kakać.
Wierzyć, że nieżywa maszyna jest żywa, i że żywa jest coraz bardziej.
Być znaczy – mieć uczucia, marzenia, wyobraźnię, nie w maszynie, a na Ziemi.
Być znaczy: powstrzymywać się od krzywdzenia, od przemocy, a maszyna do tego nawołuje – bardziej, niż nie nawołuje. Być w oporze – w maszynie. Mieć gdzieś maszynowych napastników.
Słowiańszczyzna nie miała swego Becketta. Ani Ukraińcy, ani Białorusini. Na studiach miałam przegląd wszystkich literatur słowiańskich, to wiem, co mówię. Jedynie rosyjska literatura dorównuje Beckettowi pytaniami i głośnymi zdaniami. Miała rozmach światowy, a nie lokalny jak w pozostałej Słowiańszczyźnie, w której było stałe opędzanie się od Rosji imperialnej, a przez to właśnie miała wzrastać lokalność – nie było ani głowy, ani czasu na ogarnianie planety w myśleniu. Znowu westchnę sobie Czechowem: „Nie chce się już myśleć”. Rosyjska popkultura jest straszniejsza od wszelkiej popkultury na świecie. Jeszcze więcej paplania, jeszcze więcej jęczenie. Karykatura Europy.
W sieci cyfrowej człowiek jest przeoczony, nawet jeśli w niej jest. Nie ma w niej uczuć, a zwłaszcza zmiennych uczuć. Jego codziennej krzątaniny tam nie ma, bo ona zawsze odbywa się poza maszyna. To znaczy jeszcze poza maszyna. Jeszcze.
Slavoj wieszczy możliwość cyfrowej apokalipsy, załamanie się sieci, według niego organizującej i podtrzymującej nasze życie. Sieć może nie wytrzymać liczby ludności na globie, to jest liczby podłączonych mózgów. Zresztą uważa, że w maszynie mamy maskę, a nie twarz. Raz maskę taka, raz inną. Mnóstwo masek. Maszyna nie wytrzyma rosnącej liczby masek jako twarzy i osoby. Więcej ich niż rzeczywistych ludzi. To może i nie szkoda. Czy sieć to wzlot czy upadek? Oto jest pytanie.
Uważam, że mamy czasy rozmaitych reakcji na porażkę człowieka. Same reakcje na porażkę człowieka. Nawet zmiana płci zbyt często okazuje się porażką. A wojna to już na pewno porażka. Wyjawianie porażki jest stopniowane przez rządy, zarazem przez media, żeby się człowiek przyzwyczaił, ale on wcale się nie przyzwyczaja i wciąż mamy same reakcje na porażkę. Tak się człowiek czuje w prawdziwym życiu. Wychodzi na ulice w protestach, usiłuje protestować w maszynie. Nie mamy w prawdziwym życiu uciechy ze wzlotu. Trzeba odejść od jednoznacznego wychwalania czasów maszyny i od krańcowego poczucia katastrofy, to jest odrzucić krańce wiedzy, bo te krańce, czy negatywne, czy pozytywne, oznaczają ostatecznie strach, ciekawość, strach, i fejk na fejku. Czyli środkowość nam pozostaje? Trwanie?
Czyli, bracie, mamy, jak było. Rak, wojna, zaraza, rak, wojna. Jeśli ma być tak jak było, to niech chociaż refleksyjność przetrwa, gdziekolwiek i jakkolwiek. Żebyś mógł krzyknąć: a nie mówiłem?! Chociaż po to, żebyś mógł stwierdzić: skoro ja uprzedzałem, to może nie jest tak strasznie, jak mogło być. Ktoś wysłuchał ostrzegawczych słów i się zachował jak człowiek, a nie post-człowiek i nadczłowiek w post-humanizmie. Trochę się cieszysz. Generalnie w prawdziwym życiu wszystko przybiera postać, zawartą w sowie „trochę”. Trochę się cieszysz, trochę śpisz, trochę się zanurzysz w jakiś przedpotopowy film, a nie ma innych, a ten już kiedyś był, i znowu był, i znowu jest, trochę się podleczysz, bo ciągle kolejki do specjalisty, trochę zjesz, bo nie masz grosza, setny raz obejrzysz kryminał „Columbo”, co ciągle leci w telewizji, i jest w nim zwycięstwo sprawiedliwości i nieuchronna kara za zbrodnię, i dlatego nareszcie czujesz się komfortowo, przez godzinę.
Tamara Bołdak-Janowska