Rozmowa Tamary BeJot i Tola Szaleńczyka o sękach (cz. 2)
Ścieżki kradł czarnym nocom, lasom.
Gacie kradł, suszące się na czarnych podwórkach
Nimm die gestolehne freiheit zurȕck! [Ukradzioną wolność
ukradnij!]
Rozmawiał tylko z niemieckimi dziećmi,
przynosiły mu chleb wieczorem, w Ostpreussen.
Ponadto po drodze zjadł cztery niemieckie koty,
a upiekł je w najczarniejszym lesie.
Katzen sind smackhaft. [Koty smakują wybornie]
Do domu szedł przez trzy miesiące.
Gdy już stanął na progu i bez pukania otworzył szeroko drzwi,
nie został rozpoznany przez matkę.
Pogoniła go, poszedł won, ty faszysto.
I zbiła polanem.
Tolo: Przedstawiłaś fakty, a one nie zmieniają się. Postmodernistyczne założenie, że faktów nie ma, a są tylko interpretacje faktów, jest głupie. Przez twój wiersz Zubki ożyły tragicznie. Przeczytam ci Objuden.
BeJot: Co to jest Objuden?
Tolo: Termin taki wymyśliłem. Zawarłem w nim przemoc ze względu na narodowość.
BeJot: Wobec Żydów?
Tolo: Tak, i nie tylko. Wzmocniłem neologizmem. Ten neologizm zapada w pamięć. Ściślej mówiąc – to imię psa.
BeJot: Zapada. To czytaj.
Tolo: Jeśli pozwolisz, balladą tą uzupełnię tamtą atmosferę strachu i trwałą nienawiść do zła w człowieku, jaką obudził nazizm. Dawno napisałem ją, a nic nie straciła w swojej wymowie. To zarazem kołysanka dla psa, pieseczka.
OBJUDEN:
Była sobie dziewczynka, jedyna taka.
Włosy miała od słońca. Z figury dziewanna.
I wiśnie kwitły, i biel się spała poranna,
i piesek spadł z nieba, bardziej zabawka niż rasa.
Witaj mi piesku, muszę cię zgłosić, imię ci nadać.
Czirik, czirik, czirik – podchwyciły jaskółki w mig
balladę o piesku, którego nie zechciał nikt.
A sine było niebo, a księżyc blady jak krzyk.
Cwii, cwii, w nosidełkach malutka psina śpi.
Obudź się piesku, dobrzy ludzie zajrzą ci tylko w kły,
ogonek ci tylko zmierzą i dadzą mydełko na pchły.
I wiśnie kwitły, i biel się sypała poranna,
a przed kim się dzień otwierał, a przed kim noc czarna.
Okrągła, okrągła jest ziemia, mówią jaskółki,
czym obdarzy, to zaraz, zabierze… ten pieseczek… a po co ci.
Oddaj go rzece. Rzeka opowie mu lepsze sny.
Zimna, zimna jest woda, o Boże, ty wybacz mi.
Cwii, cwii, cwii. Objuden w koszyku śpi.
I wiśnie kwitły, i biel się sypała poranna,
i wiosna była, i jutro, a pojutrze zakwitnie dziewanna.
BeJot: Fajny neologizm, a pieseczek biedny. I tamtej dziewczynki nie ma. Przez pieseczka opowiadasz ludzką historię. Możemy to zagrać na jakiejś scenie. Tragiczne to do boleści. Dodam w jidysz frazy „Oddaj go rzece, ona opowie mu lepsze sny” Gib es tsum taykh. Zi vet im gebn besere khlumus. Coś jeszcze z „Roz-działów”:
Blietzkrieg:
Gdy wszyscy już
albo jeszcze
śpią.
Po naszamu:
Blietzkrieg:
Kali ǔsie uże
abo jaszcze
śpiać.
Nie jest tak z Blietzkriegami, tymi wojnami błyskawicznymi? Najlepiej wtedy zacząć, kiedy jeszcze lub już śpimy? Z zaskoczenia? W najmniej spodziewanej chwili? Ten krótki wierszyk nie zużył się nic a nic. Politycy to jakiś koszmar, bo nie utrzymują pokoju, a brną w zbędną wojnę i chcą na niej zarabiać, i z tej błyskawicznej robią nieskończoną. Słuchaj:
Majo padworko. Ty pastareło.
zarasło pyłam schilanaj trawy.
Baczu twój płot, jakoho uże nima.
Baczu niebo, jakoja stajić na twajom miescy.
I baczu, szto ǔ tych samych miescach,
szto kaliś, zaćwili twaji kusty
i twaji kwietki.
Ty jimi hladzisz mnie prosto ǔ woczy.
Jaszcze budu apawiadać pra cibie,
tak jak apawadajacca słonco i dobraja dziaciństwo:
biez miery,
z pawahaju,
prahno,
sumno.
Tolo: Czyj to wiersz?
BeJot: Jak to czyj, twój sprzed lat. Przetłumaczyłam go na nasz język prosty. Nie rozpoznałeś!
Tolo: No nie rozpoznałem. W pierwszej wili pomyślałem, że to twój. Okazuje się, że wiersze, przetłumaczone na język prosty, poruszają bardziej niż oryginały.
BeJot: Czytam jeszcze jeden wiersz, pa-prostu:
Karotkaja bałada pra śmierć
Hety moj dziadźko
mieǔ semafor
zamiest hrodyki.
Semafor spaczynaja cipier ǔ ziamli.
I pychcieǔ,
i świstaǔ sotkaju
parawozaǔ.
Sotka parawozaǔ spaczynaja
cipier u ziamli.
Sztonacz kłaǔ u słojik nawiusiańku śmieszku
z dwaccaci waśmi poǔnych
bliściaczych miesiacaǔ.
Dwaccać wosiem poǔnych bliściaczych miesiacaǔ
spaczynaja cipier u ziamli.
Tolo: Tym razem rozpoznałem, to moja balladka. Charasze joj na prastoj mowie.
BeJot: Charasze. Chyba tylko do szóstek robią nowe szczęki, więc powinny być dwadzieścia cztery zęby, tyle tych pełnych księżyców, a nie dwadzieścia osiem?
Tolo: Wtedy były pełne szczęki. Szwedzkie, trwałe, na całe życie.
BeJot: No tak. Packiewicz z Narejek miał taką szczękę. Świecił księżycami w pełni. Ciągle się uśmiechał. Już go nie ma. Wszyscy starzy z Narejek umarli. Spaczynajuć cipier u ziamli. Jeszcze jeden twój wierszyk pa prostu:
Hety starec na łaǔcy na kraju parku razmaǔlaǔ z dałoniami,
jakby jany mieli wuszy i twar.
Czytaǔ jich jak knihu pasiaredzinie adkrytu,
i jak knihu papałam razorwanu.
Lipa dała jamu strechu, hrużanu karnizam
i apiortu na chaładku – wysokim,
puzatym jak miaczyk.
Niebo pastawiło hetaj chatcy komin z serca
z raściortaho miełu.
A słonco razliło uwakoł swaji wody –
satynku wialiku i biaspieczno plitku,
bliściaczańku chałatnaść,
i stwaryło wostraǔ chaładku
z biaspieczno plitkim padhałoǔkam
i kinuło pryjemny biazmieżny plitszy
padnożak u adny dzirki.
Ja padarawaǔ pacałunak woka hetamu miescu.
Jeszcze krótki wiersz Kseni Niekrasowej, o której tak łatwo się zapomina! Toż to fenomen! Zmarła, zanim opublikowano jej wiersze i uznano za wybitną. Nie doczekała się uznania za życia! Przetłumaczyłam na nasz język prosty:
Rubloǔ, 15 stahodździe
Paet nahami chadziǔ pa ziamle.
a haławoju kranaǔsa nieba.
Dusza jaho była jak pałudzień,
a woczy zapłyli ǔwieś twar.
Ni abychodziać minie sankcji na fenamenach, a jaszcze na żanczynach! Ja czuju cełaju duszoju, szto wierszyk heta maja historja – pra ikonu, jakoj ja ni piarastanu kachać. Ni dzialu ludziej na naszych i waszych, bo razbalicca dusza! Nikoli ni budu dzialić.
Jaszcze Ksenia, a jaje wobraz jak z majho dziaciństwa, a jaje piśmienniki ni chacieli, bo jana apisywała prastoje żyćcio, jakiś tam dziki czasnyk i wieciar, a tut trebo ǔsio brać palityczno, abo na lewo, abo na prawo, lepiaj na lewo, na lewo, i zabaraniali pisać biełyja wierszy, jak praciah hreczastwa, a jana hreczastwo pracihawała, kab ni parwałasa kultura:
Z dziaciństwa
Ja pałakała niebo ǔ reczcy
i na nowaj łybianaj wiaroǔcy
pawiesiła suszycca.
A patom my ǔ dublonkach z baćkawaj śpiny
sieli
ǔ furmanku,
i z płuhom
pajechali absiejwać pole.
A adzin nohi zwiesiǔ
i ǔźbiwaǔ pawietra jak śliǔki,
a woczy druhoho hladzieli
ǔ furmankawy szczyliny.
A koły na wosi,
jak pieǔniawy woczy, krucilisa.
Nu a ja pasiaredzinie furmanki
jak ǔ draǔlanaj kazcy sidzieła.
To poruszający mnie bardzo stary wiersz.
Jeszcze Ksenia, które wycierpiała za życia od wielokrotnych sankcji ze strony ojczyzny, a teraz będzie po polsku w moim tłumaczeniu, a i ten wiersz poraża aktualnością, choć słowo „palto” diabli wzięli, i chyba tylko my jeszcze pamiętamy, co to było za okrycie:
Moje palto
Moje palto!
Ciągle zbierałam się,
żeby twój wygląd zewnętrzny
rozsławić na cały świat,
w nasz tłumny wiek,
w wiek z tłumną myślą.
Nie wypada dzisiaj
stroić się w wiersze.
Wszystkie narody
myślą o smacznym kąsku,
o chlebie.
Duszę i Boga
przekształcono w żołądek,
który po pańsku w nas się wyleguje,
i wymaga czci.
Moje palto.
Twoje posiwiałe pętelki,
twój kołnierz, cały w zmarszczkach od trwóg.
Twoje ramiona, zgarbione
od przygnębiających myśli.
Wszystkie zmartwienia ty dźwigasz,
moje palto.
Oboje jesteśmy tak bezsensowni,
tak śmieszni,
pośród modłów żołądków
i nieustających arii o życiu w bajce.
Jakże boli mnie obojętność
na twoje poły,
na twoje łokcie,
moje palto.
Dalej Ksenia:
A ty ni płacz,
wiersz moj.
Waźmi zaplecznik
i kulbaku ǔ ruku,
i naczni kilametry mieryć,
idzuczy da ludziej.
I jeszcze:
Nocz
Na ziamle jak na starym dachu,
skłaǔszy kryły,
spyniłasa miesiacznaja nocz.
Dzieś zdaloku huki skrypki,
wielmi lohkija, jak szorhat pulsujuczaj krywi,
biez słowa pakidali ziamlu.
I padali ǔ trawu
hałosnyja jabłyki,
i pakrykiwali
sonnyja ptuszki.
No widzisz. Jakże łatwo zapomina się kobiecą twórczość! Ksenię pozagłuszali Jewtuszenki i różne modne Wozniesienki, a oni nic dziś nie znaczą. Nagłośnili się za życia. Ona zachowała w miejskości swoją dziką wiejskość, co ja bardzo lubię. Ja to zachowuję. Ty też. Przecież literackie pany uważały ja za durnieńką. Ot, dziwaczka. Jakaś błażennaja. Nie tak ubrana. Po wiejsku. Wstydzili się jej.
Jeszcze na chwilę o tym, co pisał Kant, a czego nikt nie chciał przyjąć do dziś: jest coś takiego, jak heteronomia, czyli poddanie się prawu, stanowionemu przez innych, a jeśli się nie podporządkujesz, to dotkną cię sankcje. I Kant rewolucyjnie żąda dobrej woli od stanowiących prawo dla innych – tak musi być! Bez tego wymogu, bez dobrej woli, prawo może być bandyckie, ale polityk będzie używać wytrychów, typu „to my jesteśmy demokracją”, „to my mamy wolność”. No i masz. Dziś stanowiący prawo mają gdzieś Kantowski apodyktyczny wymóg dobrej woli. Nie muszę tego tłumaczyć dokładniej. Już dawno temu Orwell w swoich esejach o degeneracji języka wyszydził heteronomię, stanowioną przez ludzi złej woli, posługujących się „uszlachetniającymi” wytrychami. Zapamiętajmy termin „heteronomia”. Nie bójmy się terminów filozoficznych. Nie zapominajmy Kanta. No więc – heteronomia. Ksenia za życia miała same sankcje, bo się nie podporządkowała heteronomii ludzi złej woli. Nie stała się sowietką.
Tolo: Daj jeszcze jej wiersz. Daj jej „Ulicę”.
BeJot: A po jakiemu? Po polsku ci pa-naszamu, pa-prostu?
Tolo: Daj po polsku. Polszczyzna też choruje na utratę słów, marnieje w wytrychach, w gotowcach, i trzeba w niej mówić, używając bogatego słownictwa, normalnego, to jest mającego ścisłe znaczenie. Ocalaj i Ksenię, i polszczyznę.
BeJot: Dobrze. Choć ten wiersz opowiada wiosnę. A mamy zimę. No niech będzie trochę wiosny w grudniu:
Ulica
Porusza mnie ulica
swą nieuchwytną ideą,
której nie umiem nazwać.
Chodźmy, drogi czytelniku,
po zmierzchającej się stolicy,
i zmieszajmy z ulicą
kolor swych ubrań,
i podzielmy się z tłumem
zachwytem wiosną.
Chodźmy, siądźmy tu, w cieniu listowia,
i będziemy twarze przechodniów
czytać jak najwspanialsze wiersze.
I miasto wstało
dotknąwszy obłoków,
całe w stroju kamiennym,
ozdobione blachami.
I w oknach płonęły zorze,
i słychać było walce niby nieuchronną przyszłość,
i niebieskościami rozpalały się reklamy na fasadach,
a na bezlistnych sęczkach
kieliszeczkami kwitły różowe migdały.
I było mnóstwo dzieci.
Jak pierwsze kwiaty leżały na bielutkich kocykach,
i pierwszy raz w życiu patrzyły w niebo.
Oto dziecięca lekarz
przeszła z uśmiechem Giocondy,
otrzymała prawo kąpania dzieci w ziołach
i wycierania słońcem,
i leczenia powietrzem.
A oto jeszcze jedna kobieta przemknęła,
ściśnięta jedwabiami bardzo,
i była jak gąsienica żuka majowego,
i jak lśniące żyrandole wisiały jej pod uszami
klipsy ze szkarłatem kamieni,
i od bezczynności dłonie miała jak kiście,
co słodkim bezwładem wisząc, rozumne cechy tracą.
Dwie nóżki w klapkach pstrokatych
niosły zuchwałą dziewczynkę,
z oczami wyraźnymi jak nagłe pluśnięcia
na sukienkę – aż całość się stała jak jabłoń w rozkwicie.
Naprzeciw niej studenci idą,
przepełnieni głośną wesołością,
z rozumem kłującym spod okularami,
a mówiąc prościej – są tylko błękitnoocy.
Wzburzonych marzeń pełno w mieście…
Ulice wiecznie młode,
a zaułki tak stare, że aż nieśmiertelne.
I na sam koniec jeszcze Ksenia, a mam wrażenie, że obcując z dobrym wierszem, człowiek staje się lepszy:
Kali ty pobacz minie,
czujusa bahatsza sercam
i na cełaja niebo lepsza.
Baczu źwiozdy
ǔ dzień na jasnym niebie,
szkada mnie
żoǔtych listkoǔ pad nahami.
Ja upryhożana
i prazrysta jak pawietra,
a ty stajisz, hladzisz,
i zaǔsim nie wiedaju –
kachajasz ci nie.
Tamara Bołdak-Janowska