„Z Rosji wróciłem w grudniu 1918 roku” – notuje Pawlik w pamiętniku wysłanym w listopadzie 1933 na konkurs Instytutu Gospodarstwa Krajowego w Warszawie. Barwnie opisuje w nim odbudowywanie życia na kolonii Wólka Wygonowska oraz realia II Rzeczpospolitej. Co się z nim stało później? Gdy pisałam książkę „Bieżeństwo 1915. Zapomniani uchodźcy”, nie znałam nawet jego nazwiska, jego rodzina nie mieszkała już w Wólce. Po wydaniu książki odezwali się do mnie jego potomkowie.
„Tomasz, prawnuk Wasyla” – przedstawił się jeden z nich w facebookowym liście. Nie mogłam uwierzyć.
– Wasyla, czyli najmłodszego z braci Pawlika? – dopytuję.
– Tak, właśnie jego.
W pamiętniku Wasyl opisywany jest wielokrotnie. Wrócił z bieżeństwa jako podrostek i długo nie mógł się odnaleźć; w 1926 roku podjął nawet próbę ucieczki do Rosji. Na szczęście został złapany na granicy i po krótkim pobycie w bielskim więzieniu wrócił do domu. Wkrótce założył rodzinę i zajął się gospodarstwem.
Tomasz Błaszczak, jego prawnuk, okazuje się mieszka w Kownie i jest historykiem (zajmuje się m.in. historią Białorusinów w Republice Litewskiej). Napisał do mnie po przeczytaniu „Bieżeństwa 1915”. Przysłał zdjęcie. Pawlik stoi na nim w swojej szklarni, na tle pomidorów. Nazywa się Paweł Gawryluk (w książkowej antologii, zawierającej jego pamiętnik, nie ma jego nazwiska – jest podpisany jako „gospodarz na 10 hektarach, najpierw rolnik, potem ogrodnik – w pow. bielskim”). Od Tomasza dostaję kontakt do mieszkającej w Mińsku najstarszej jego córki, także występującej w pamiętniku.
Dalsza historia bohatera mojej książki sama zaczyna się pisać.
Powrót z bieżeństwa
Przypomnijmy to, co pisałam o Pawliku w „Bieżeństwie 1915”.
Gdy pod koniec 1918 roku Pawlik wraca z Odessy, w której spędził trzy bieżeńskie lata, w Wólce zastaje ruinę. Dom jest spalony, gospodarstwo też. „Długo tu nie pobędę. Tak czy inaczej, ucieknę do Odessy” – planuje. Ma wówczas 18 lat.
Codzienność go jednak zatrzymuje. Jest biednie, ale nie ma głodu. Matka, która w bieżeństwo nie pojechała i mieszka kątem u sąsiadki, zgromadziła zapas kartofli na zimę. Nalega na odbudowę gospodarstwa. W każdym majątku była założona przez Niemców kolonia rolna, więc Niemcy zrobili dość dużo zasiewu i wszystko to pozostawili, kto nie był tchórzem, to jeszcze podczas bytności Niemców nachował sobie zboża – notuje Pawlik. Próbuje – jak inni – korzystać z niemieckich zapasów drewna oraz niestrzeżonych lasów, ale nie idzie mu to zbyt dobrze. Cwaniactwo nie jest jego żywiołem. Wciąż powraca myśl o wyjeździe. Nie może jednak zostawić matki samej. Reszta rodzeństwa wróci z Rosji dopiero w 1921 roku – najpierw Mateusz, potem Eljasz i Wasyl (siostra zostanie w Rosji; brat Łukasz jeszcze przed I wojną światową wyjechał do Ameryki). Wtedy zaczynają wspólnie się odbudowywać. Paweł zapomina o Odessie.
Gdy wiosną 1922 roku zostaje powołany do wojska, do Częstochowy, martwi się swoim słabym polskim. W okolicy mówi się w gwarze ukraińsko-białoruskiej. Zasadniczo mowę polską rozumiem dobrze – pisze w pamiętniku. – Najgorzej, że jak zaczynam mówić po polsku, to rozmawiający ze mną jest zawsze uśmiechnięty, widocznie bawi ich mój akcent i sposób wymawiania wyrazów polskich. Niewątpliwie, że dość prędko osiągnąłbym dość znaczne postępy mowy, gdybym obcował z ludźmi władającymi poprawnym językiem polskim. Ależ trudno – tu nikogo takiego nie ma, a jeśli i kto z katolików mówi po polsku, no to jeszcze ładniej jak ja – lepiej nie zaczynać.
Mimo to zostaje kancelistą przy wojskowym dowództwie. Ale biegle to ja piszę tylko po rosyjsku – zastrzega. Nic nie szkodzi, nauczysz się i po polsku – słyszy. Uczy się szybko. Gdy jesienią 1923 roku wychodzi z wojska, dostaje propozycję służby zawodowej. Odrzuca ją – tęskni za swoją wsią. Wkrótce jednak wstępuje do policji i wyjeżdża do Ostrowi Mazowieckiej. Ale wiosną, gdy rolnicy idą w pole, ku zdziwieniu przełożonych rezygnuje z pracy. Staje się rolnikiem pełną gębą.
W 1925 roku żeni się z Wierą Karpiuk, której rodzina przyjechała do Wólki spod Brześcia; w 1927 roku rodzi się im córka Taisa, potem druga, Irena.
A jednak nie chłopka
Gdy Pawlik kończy pisać pamiętnik, Taisa ma już 5 lat. Obydwoje z żoną są zapracowani. Dziewczynka po całych dniach biega z rówieśnikami. Na darmo uczą ją w zimowe wieczory wierszy Konopnickiej. Latem wszystko zapomina i znów nasiąka wioskową mową oraz przyśpiewkami. To martwi Pawlika. Nic jej nie czeka oprócz losu chłopki – notuje w pamiętniku.
Widzimy się 86 lat później, pod koniec 2018 roku, w jej mieszkaniu w Mińsku na Białorusi. Elegancka starsza pani skończyła 91 lat. Nazywa się Taisa Agafonienka. Jest artystką, podobnie jak nieżyjący już mąż. Ich biogramy znajdują się w Encyklopedii Artystów Białorusi. Pani Taisa pokazuje mi swoje prace – inspirowane sztuką ludową konie ze słomy.
– To Kossak mnie na to naprowadził – tłumaczy, pokazując wiszący na ścianie stary kalendarz z obrazami malarza. – Pamiętam jak tata wziął mnie za rękę i zaprowadzał na wystawę jego obrazów. To było w domu ludowym w Hajnówce. Poraziły mnie jego konie.
Wypytuję o jej dziecięce wspomnienia z Wólki.
Próbuję połączyć je z zapiskami jej ojca.
Gdy Pawlik prowadzi Taisę na wystawę obrazów Kossaka w Domu Ludowym w Hajnówce, już tu mieszkają. Zanim jednak się przeprowadzą, rodzina próbuje utrzymać się na gospodarstwie na kolonii Wólka Wygonowska. Pracują bardzo ciężko, nie sposób jednak związać koniec z końcem. Pawlik, mimo drwin sąsiadów, próbuje więc innowacji. Czyta „Poradnik Gospodarstw Wiejskich”; sprowadza polecane odmiany owsa i uzyskuje dobre plony. Mało tego – gdy wiosną 1929 roku podupada na zdrowiu i traci siły do pracy, sprzedaje krowę i świnię, wynajmuje człowieka do pracy, a sam jedzie na dwuletni kurs melioracyjny w Warszawie. Ale po jego ukończeniu krótko pracuje na słabo płatnej posadzie, a potem bezskutecznie szuka pracy. Straciłem sporo pieniędzy i nic. Zmuszony jestem siedzieć w Wólce – pisze.
Gospodarstwo jest zaniedbane i zadłużone. Pawlik jednak wciąż szuka. Wykorzystując zdobyte na kursie informacje, buduje szklarnie. W czerwcu 1931 roku notuje: Posadziliśmy z żoną 600 sztuk pomidorów i teraz mam zajęcie koło ich pielęgnacji. Próbuje też – do spółki z zaprzyjaźnionym Żydem Rubinstajnem – zakładać stawy rybne. Po roku notuje zyski – sprzedał flanców pomidorowych na 150 zł i utargował 900 zł z warzyw. Wozi je na targ w Hajnówce – tam kupują przybywający tłumnie do miasta robotnicy; do Milejczyc – latem zjeżdża tam do tysiąca letników, i do pobliskich Kleszczel.
Co z tego, skoro był już u mnie trzy razy komornik. A co do sekwestratora, to już nie wiem wiele razy był u mnie. Wszystko, co mam w mieszkaniu, mam zajęte. Na przykład krowę to komornik opisał raz, a sekwestrator cztery razy. Umeblowanie pokoju składające się z dwóch taburetów, jednego stołu, łóżka i łóżeczka również kilka razy opisano. Maszynę do szycia chowam, a że brat jest sołtysem, to wiem najlepiej, kiedy kto przychodzi i zaraz maszynę wynosimy z mieszkania. Te sekwestry to cała pociecha, jak taki sekwestrator wchodzi do wsi, to wszczyna się ruch nie do opisania.
Oprócz bieżących zobowiązań, wciąż ciąży na nim kredyt zaciągnięty przez rodziców. Przed 1900 rokiem kupili oni, wraz z innymi osadnikami spod Bielska, parcelowany majątek w Wólce Wygonowskiej (co zapoczątkowało także opisywany przez Pawlika konflikt z mieszkańcami wsi Wólka, którzy liczyli na nadziały ziemi z parcelowanego majątku – więcej pisał o tym na łamach „Czasopisu” Eugeniusz Siemieniuk w artykule „Zabójstwo prawie rytualne”). Jego spłatę przerwała I wojna światowa, ale po jej zakończeniu Wileński Bank Kredytowy skrupulatnie podliczył odsetki. Hipoteka jest wspólna dla wszystkich nabywców majątku, część z nich nie daje rady płacić rat. Jesienią 1933 roku bank wystawia więc zadłużoną ziemię na sprzedaż. Bogatsi gospodarze, w tym Pawlik, chcą wydzielić się z ogólnej liczby płatników hipoteki. Ale to duży koszt – ówczesne 79,50 zł za założenie księgi, do tego 5 zł za każdą dziesięcinę oraz – bagatela – 1200 zł na poczet długu. Skąd wziąć te pieniądze? – kończy swój pamiętnik Pawlik.
Taisa, wtedy kilkuletnie dziecko, nie pamięta szczegółów spłaty zadłużenia. Wie, że w końcu rodzice ziemię w Wólce wydzierżawili i wyjechali do Hajnówki.
– Wtedy w Polsce był kryzys, a Hajnówka dynamicznie się rozwijała – wspomina. – Były bogate, dobrze funkcjonujące fabryki, ludzie lepiej tam żyli niż gdzie indziej. Przyjeżdżali więc z całej Polski, także z Warszawy.
Rodzice rozwijali ogrodnictwo. Ona chodziła do szkoły, do dziś pamięta swoje polskie przyjaciółki. To w rozmowach z nimi szkoliła swój polski. Rodzina korzystała z kulturalnych możliwości miasta, wizyta na wystawie Kossaka nie była niczym odosobnionym. – Mama należała do tutejszych kółek teatralnych, występowała, śpiewała – opowiada. – Bardzo to lubiła, zapraszali ją wszędzie. Ojciec zresztą też to lubił; przecież jeszcze w Wólce zorganizował kółko teatralne.
We wrześniu 1939 dziewczynka miała zacząć piątą klasę. Ale zaczęła się wojna, przyszli Sowieci. Szkołę zamieniono na rosyjską. Dziś Taisa nie przypomina sobie, by uczono w niej w tym czasie po białorusku. – Najpierw po rosyjsku uczyli nas wojskowi, wtedy poziom nie był najwyższy– wspomina. – Potem z Rosji przyjechali nauczyciele – Rosjanie z rodzinami. Poziom nauczania się poprawił.
Taisa z tego czasu pamięta niewiele poza szkołą i swoimi dziecięcymi sprawami. Wie, że kogoś z ich dalszej rodziny wywieźli na Sybir (Eugeniusz Siemieniuk w artykule „Podnoszenie kurtyny” w „Czasopisie” podaje, że wywieziono rodzinę stryjecznego brata Pawlika, Maksyma Gawryluka, który ożenił się z Natalią „Julianową” – młodzieńczą miłością Pawlika. Natalia zmarła na zesłaniu w 1945 roku). Ale to wszystko dla dwunastoletniej Taisy było wtedy tak odległe. Ojciec wciąż zajmował się ogrodnictwem, dostał też posadę w fabryce w Hajnówce. Co tam konkretnie robił? Taisa dokładnie nie pamięta. Coś nadzorował , może pilnował porządku? Żyła wtedy czym innym. Jeszcze za Sowietów przeprowadzili się do Bielska, zaczęli budować dom. Wcześniej sprowadził się tam z Wólki Wasyl z żoną Anną. – Dalej zajmowaliśmy się ogrodnictwem – wspomina. – Pobudowaliśmy szklarnie, ogrzewało się je drewnem. Na zewnątrz jeszcze była zima, leżał śnieg, a u nas w szklarniach już zaczynały rosnąć pomidory. Ja w tej szklarni często siedziałam i się uczyłam. Pomagałam też ojcu w pracy, lubiłam zajmować się ogrodnictwem. Chyba z rok tak żyliśmy. Potem przyszła wojna.
„Przyszła wojna”, tzn. w czerwcu 1941 wkroczyli Niemcy. – Gdy na krótko weszli w 1939, byli bardzo weseli, bardzo dobrze odnosili się do ludzi. Gdy przyszli drugi raz, to już było zupełnie inaczej. Ludzie się ich wtedy bardzo bali – wspomina Taisa.
Wojenne tragedie
dosięgły i Gawryluków. Zaczęło się od aresztowania Pawlika. – Donieśli, że on za sowieckiej władzy pracował w tej fabryce. Brali wszystkich, którzy pracowali przy sowieckiej władzy – wspomina Taisa. – Mama go szukała; długo nic nie wiedzieliśmy o jego losach. Okazało się, że był w obozie koncentracyjnym. W końcu go stamtąd zwolnili, nie pamiętam dokładnie, jak to się stało. Do Wólki przywieźli go już na wozie, stamtąd przetransportowali do nas. Mama odkarmiła go, wyleczyła. Jeszcze trzecia dziewczynka się u nas potem urodziła. A ja z ojcem chodziłam pracować w polu do Niemca, który przejął okoliczny majątek.
Potem drugi raz go aresztowano. Trafił do KL Stutthof. Stamtąd już nie wrócił. Ponoć – tak opowiadał znajomy Wiery, żony Pawlika, który przeżył ten obóz – umarł w trakcie przeganiania więźniów w inne miejsce. Tomek Błaszczak napisał do mnie na facebooku, że kilka lat temu jeden z wujków pisał do Muzeum Stutthoff i dostał odpowiedź, że Paweł Gawryluk figuruje u nich na liście więźniów i ze zmarł podczas pobytu w obozie.
– Tomek pokazywał mi, gdzie jest Stutthof, tłumaczył, jak tam trafić. Pojechałabym, ale już nie dam rady tak daleko – mówi Taisa.
Na przymusowych robotach
Gdy ojciec był w KL Stutthof, Taisę zabrali na roboty na Prusy. Tak o tym opowiada: – Byłam jeszcze za młoda, miałam 15-16 lat, ale zabrali. Wcześniej miałam opiekować się dziećmi jednej Niemki. Więc wzięłam swego psa, zabrałam dzieci i poszliśmy na spacer w moje ulubione miejsca, bawiliśmy się. Ale gdy po dłuższym czasie wróciliśmy, natychmiast mnie zwolnili.
Wkrótce potem zabrali ją na Prusy. Nie było łatwo. Nadchodził front, brali ich do kopania okopów. Śnieg po pas, mróz trzaskający. Ale dziś Taisa nie wspomina tego źle. – Miałam w życiu dużo szczęścia – podkreśla. – Mnie Niemcy żałowali, bo byłam jeszcze prawie dzieckiem. I tam był klasztor polski, nas do tych sióstr prowadzili, one nas odkarmiały.
Armia Czerwona całą kolumnę „wyzwolonych” pracowników przymusowych pognała na wschód. Nie można było się odłączyć, pójść swoją drogą. – Żołnierze nas pilnowali – wspomina Taisa. – Szliśmy długo, zaprowadzili nas do Grodna. Niektórym udało się uciec, przedostać do rodzinnej wsi, mnie nie.
Ale przypadkiem spotkała lekarza, który przed wojną pracował w Bielsku. Poznał ją; zabrał do swego mieszkania, załatwił pracę w szpitalu pediatrycznym, w którym sam pracował. Od niego Taisa dowiedziała się też, że matka z siostrami wyjechała z rodzinnej wsi gdzieś do Związku Radzieckiego.
Bandy wyganiały na wschód
Przebieg i motywy wyjazdu Wiery Gawryluk z dwiema córkami, w tym jedną malutką, góra dwuletnią (dziewczynka umrze zaraz po przyjeździe do ZSRR), trudno dziś dokładnie odtworzyć. Nie wiadomo też, kiedy pojechała. Wydaje się, że w początkowym etapie przesiedleń. Władze PKWN podpisały umowę o wymianie ludności z Białoruską (oraz analogiczne z Ukraińską i Litewską) Republiką Radziecką 9 września 1944 roku, wkrótce agitatorzy zaczęli namawiać prawosławną społeczność Podlasia (wyznanie uznano za kryterium określające narodowość) do wyjazdu. Od 1945 roku zaczęła się coraz silniejsza aktywności oddziałów podziemia niepodległościowego, które terroryzowało ludność białoruską, nakłaniając, by jechali „do raju”.
– Dużo Białorusinów z Białostocczyzny wtedy pojechało – tłumaczy pani Taisa. – Tu Białoruś się organizowała, a tam po wsiach było bardzo niebezpiecznie. Bandy chodziły i ludzi wyganiały na wschód. U mamy do Bielska nie przychodzili, ale do znajomych, kuzynów na wsiach chodzili. Ludzie się bali. Dlatego jechali.
Wiera jako wdowa z trójką dzieci mogła też być bardziej podatna na obietnice agitatorów o wspaniałym życiu w ZSRR niż pełne rodziny, zwłaszcza zamożni gospodarze. Obiecano im domy i pracę albo urodzajną ziemię dla wszystkich. Oraz – co szczególnie ważne dla wdów – bezpłatną edukację dla dzieci, leczenie i opiekę. Rodzina Wiery również nie doświadczyła bieżeństwa – ten czas spędzili w Wólce, nie miała więc ona żadnych doświadczeń z tym, jak w praktyce wygląda bolszewicka wersja socjalizmu.
Na przesiedlenie zdecydował się też brat Wiery z rodziną oraz inni wioskowi znajomi. Jechali razem. Zdecydowali, że pojadą na Ukrainę. W snutych bez przerwy opowieściach tych mieszkańców Wólki, co byli w bieżeństwie, Ukraina jawiła się jako kraina mlekiem i miodem płynąca. – Opowiadano o wielkich urodzajach na Ukrainie. Wystarczy zasiać; nie trzeba ani podlewać, ani pielić, tylko zbierasz plony – przypomina Taisa. Trafili na Zaporoże, w okolice miasta Melitopol, do stanicy Władimirovka. Dostali po niedużym domku i po kawałku ziemi.
Przez Bielsk do matki na Ukrainę
Taisie w Grodnie nie było źle. Miała pracę, była samodzielna. Ale tęskniłam za mamą. Tylko jak ją znaleźć? – Chodziłam wciąż do urzędników, prosiłam. W końcu pozwolili mi pojechać do Polski.
Zamieszkała w Bielsku u Wasyla, jak mówi: „wujka Wasi”. Też zajmował się ogrodnictwem. Poszła do pracy – chodziła po wsiach i nosiła wezwania do zapłaty podatków. Nie ściągła długów, dobrze więc ją tam przyjmowali, karmili. Ale nie zagrzała miejsca – znała już nowy adres matki, wystarała się o dokument przesiedleńczy i miejsce w przesiedleńczym pociągu. Pojechała.
Zaporoże ją zachwyciło. Dużo owoców, moreli, brzoskwiń, całe połacie sadów. No i wreszcie była z rodziną. – Ale akurat przyszła wielka susza, bardzo trudno było żyć. Brat mamy i ci, co przesiedlili się razem, pojechali gdzie indziej szukać chleba. Mama chciała zostać, zależało jej bym skończyła tam siódmą klasę. Była przedsiębiorczą kobietą – zaczęła hodować jedwabniki. Ja z siostrą zbierałyśmy w okolicy liście i je karmiłyśmy. Radziłyśmy sobie.
Potem przyjechała mama Wiery (Pawlik w swoim pamiętniku pisze o teściowej: Laszowa). – U nich było bardzo niespokojnie. Na kolonię Wólka Wyganowska często przychodziły bandy – przypomina jej opowieści Taisa. Nie pamięta, czy jej przyjazd mógł mieć coś wspólnego z pacyfikacją wsi Wólka Wygonowska przez oddziały PAS NZW pod dowództwem Romualda Rajsa „Burego”. Niewiele na ten temat wie.
Babcia została z nimi. Gdy Taisa skończyła siódmą klasę, wszystkie razem pojechały do Brześcia – z tego rejonu pochodziła przecież rodzina „Laszowej”. Dostali tu domek, po Polakach, którzy wyjechali do Polski. – Mama od razu też zorganizowała sobie zajęcie, więc żyliśmy jako tako. Mnie ciągnęło do rysowania, poszłam więc do szkoły artystycznej. A gdy w Mińsku otworzyli instytut artystyczny, przyjechałam tutaj. Tu założyłam rodzinę i żyję do dziś.
Losy rodziny
Dziś w Wólce nie ma już nikogo z licznej rodziny Pawła Gawryluka.
Wasyl z rodziną wyjechali do Bielska w 1939; jedna z jego wnuczek wciąż zajmuje się tu ogrodnictwem. Eliasz przez jakiś czas gospodarzył w Wólce; jego syn był we wsi nauczycielem, ale i oni sprzedali dom i pojechali do miasta. Mateusz, który już przed wojną przeprowadził się do Hajnówki, zginął w czasie wojny, choć rodzina nie wie, gdzie. Myśleli, że może tak jak Pawlik był w obozie w Stutthof, ale w tamtejszym archiwum nie ma o nim informacji.
Łukasz, który jeszcze przed I wojną wyjechał do USA, ożenił się tam; przyjeżdżał w latach 60. do Bielska. Umarł bezpotomnie.
Siostra Pawlika, której imienia nie wymienia on w pamiętniku, po bieżeństwie została w Rosji. Zamieszkała w Samarze, tam założyła rodzinę. Potem kilkoro jej dzieci przeniosło się do Moskwy. W Moskwie mieszkała też młodsza siostra Taisy, Irena.
Aneta Prymaka-Oniszk
Tekst powstał dzięki stypendium marszałka województwa podlaskiego za rok 2018. Śródtytuły pochodzą od redakcji.